Kolejna ofiara postępu technicznego

Obrazek posta

Dosłownie jeden dzień po przyjęciu Cacka, kolejny jeż z Opola trafił pod skrzydła Kolczastego. Niestety, biedak nie miał szczęścia i został pocięty przez kosę spalinową. Kolejna ofiara postępu technicznego. Kolejny jeż cierpiący niewyobrażalnie przez ludzką głupotę i lenistwo, bo wystarczyło tylko sprawdzić miejsce przeznaczone do koszenia albo po prostu nie kosić pod krzakami, pod płotami, omijać duże kępy i nawisy traw, gdzie jeże – chroniąc się przed słońcem – przesypiają dzień. W obecnych czasach chyba trzeba zmodyfikować stare polskie przysłowie i zamiast mówić „Trafiła kosa na kamień” , bliższe prawdy będzie powiedzenie „Trafiła kosa na jeża”. Serce pęka, łza się w oku kręci, na widok tych cierpiących, pokaleczonych jeży, które chciały tylko spokojnie przespać dzień. Mają szczęście te, które nie zostaną przecięte na połowę lub posiekane przez kosę. Mają szczęście, gdy zostaną znalezione przez ludzi gotowych do niesienia pomocy. Tym staram się pomóc za wszelką cenę. Te, które nie zostaną znalezione, na pewno umierają w cierpieniu żywcem zjadane przez larwy much. Ten jeż trafił do mnie w nocy, został przywieziony przez Pana, pewnie wolontariusza Azylu Nadziei w Opolu, bowiem jeża przyniesiono właśnie do Azylu. Szybka akcja przetransportowania jeża do Kolczastego być może uratowała mu życie, ale tak naprawdę, życie uratowała mu Pani, która go znalazła i nie zostawiła bez pomocy. Zaopiekowała się cierpiącym stworzeniem, oczyściła wstępnie z larw much, bo już ich było pełno. Tyle, ile potrafiła. Resztą już zajęłam się sama gdy jeż dojechał do Nysy. Rana jest duża. Ciągnie się od prawego ucha poprzez kark, aż do połowy lewego boku. Najgorzej jest na karku.

Brzegi rany już są zmienione martwiczo. Pomiędzy kolcami i przy samej skórze, całe kolonie jaj much. Tysiące. Ściągałam je pęsetą, te większe skupiska, mniejsze wyczesywałam twardą szczoteczką, z sierści wyczesywałam gęstym grzebieniem z długimi zębami, który kiedyś kupili mi w prezencie ludziska – pomagacze. Nie wszystko jednak chyba dało się usunąć, bo jeż cierpiał z bólu, zwijał się i było naprawdę trudno cokolwiek wyłapać czy wyczesać gdy zwinął się w ciasną kulkę. Ale jakoś się udało, przynajmniej te największe skupiska i te spomiędzy kolców zostały usunięte. Częściowo tez udało się wyczesać z sierści na bokach i pod brzuchem, ale wydaje mi się, że coś tam jeszcze mogło zostać, ale tak do końca nie jestem pewna. Dzisiaj jeszcze spróbuję go dokładnie przejrzeć, dostał środek przeciwbólowy, może będzie łatwiej. Pomimo wstępnego usunięcia larw, rana na boku była nimi wypełniona po brzegi. Wgryzły się tak głęboko, że musiałam dosyć mocno ciągnąć, żeby je powyjmować. Wyrywałam całe pęki wijącej się paskudy. Ale poza tymi dużymi i wyżartymi, były setki larw malusich, dopiero co wyklutych. I tutaj zaczęła się prawdziwa zabawa, bo usunięcie ich w miarę szybko było zwyczajnie niemożliwe. Właziły pod brzegi rany, do środka, rozłaziły się po całym jeżu, nawet nie było ich widać pomiędzy kolcami bo łaziły przy samej skórze. Na miejsce tych, które udało mi się usunąć, wyłaziły całe zastępy nowych larw. Nie pomagało spłukiwanie ciepłym prysznicem, kąpiel i wyłapywanie pęsetą tych, które były w polu widzenia. Nie nadążałam. Cały jeż roił się od larw,dosłownie wszystko się na nim ruszało. Do tego chyba setka pcheł go oblazła, były wszędzie,po chwili miałam je na rękach, na fartuchu ochronnym, skakały po stole. No nie, do ciężkiej cholery nie będzie mi tu żadna paskuda się panoszyć. Z pomocą przyszedł środek na pchły w sprayu. Po prostu nie miałam już innego wyjścia, musiałam użyć go na otwartą ranę. Rana i cały jeż zostały dokładnie wypsikane, aż kapało na stół. Potem zawinęłam jeża w ręcznik zostawiając na wierzchu tylko nosek, żeby mógł oddychać. Odczekałam 2 minuty i pędem do łazienki, pod ciepły prysznic. Musiałam szybko spłukać środek na pchły, bo dawka była duuuuużo za duża i trzeba było jeża szybko wykąpać , zanim środek zacznie się wchłaniać przez skórę. Z biednego jeża spływał czarny potok pcheł, brudu, pchlich kup, przeplatany białymi , zdechłymi larwami. Nie wszystkie co prawda miały szczęście zdechnąć, ale z tymi, które zostały poradziłam sobie już bez trudu. Jeżu został dokładnie wypłukany, umyty i na pewno poczuł się lepiej. Nareszcie nic po nim nie łaziło. Zawinęłam go w ręcznik i włożyłam do transportera żeby trochę wysechł, a potem, gdy już ciut odsapnął, zabrałam się za usuwanie kleszczy. Tylko kilka razy w ciągu 14 lat opieki nad jeżami, widziałam taki dramat.

Były wszędzie – pomiędzy kolcami na grzbiecie, na bokach, pod brzuchem, na pokaleczonej głowie, na powiekach, za uszami, w uszach – tam była prawdziwa tragedia. Uszy. Za prawym uchem było 18 sztuk, w uchu aż 48 . W lewym uchu ponad 30 sztuk. Nie wierzyłam, że tyle ich może się zmieścić w takim malutkim jeżowym uszku. Były różnej wielkości, duże, małe, całkiem malutkie,wgryzły się głęboko, były w kanale słuchowym, musiałam je bardzo ostrożnie wyciągać cieniutką pęsetą. Do małżowiny usznej od wewnątrz przyczepione były ogromne ilości nimf kleszczowych, które były tez na pyszczku, powiekach, na łapkach, przy odbycie, dosłownie wszędzie. Jezusie, biedny, biedny jeżyku. Wyrywałam to paskudztwo i topiłam w wodzie, aż w końcu usunęłam wszystkie, do których miałam dostęp. Pod brzuchem pewnie jeszcze coś zostało, bo jeż się zwinął i koniec. Ale te, które zostały, zdechną i same odpadną bo jeżu dostał zastrzyk przeciw pasożytom. Trzeba będzie jednak trochę poczekać. Biedny jeż pewnie już miał dosyć. Nie dość, że pokaleczony i obolały, to jeszcze taka porcja stresu. Ale nareszcie wszystko zostało zrobione. Pchły wytępione, jeżeli jakieś zostały, to za kilka dni powtórzymy oprysk. Kleszcze usunięte ze wszystkich miejsc, do których miałam choćby najmniejszy dostęp. Jaja much w 99% usunięte, jeśli coś zostało, to już naprawdę bardzo niewiele i dzisiaj się rozprawię z tą ewentualną resztą. Larwy wybite. Rana oczyszczona, wypłukana solą fizjologiczną i rivanolem, zaopatrzona antybiotykiem w sprayu.

Jeż dostał kroplówkę z ogrzanych płynów, antybiotyk, lek przeciwbólowy. Położyłam go na ręczniku, przykryłam bawełnianym kocykiem. Zasnął jak niemowlę, umęczony i słabiutki. Była 5 rano gdy skończyłam.

Jeż przyjechał około 22.00. Aż się boję myśleć co przyniosą kolejne dni, jakie jeżowe nieszczęścia trafią pod dach Kolczastego. Nie chodzi tutaj o moją pracę, tylko o to, czy zdołam im pomóc, czy zdołam uratować te cierpiące, jeżowe istnienia. Jeżowi dałam na imię Cejlon.

Zobacz również

Ciężko bez mamy
O tych chorych, i o tych, którym się udało.
O Fredziu słów kilka...

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...