22.08.2023 (wtorek)
Zaprząta mi głowę przeklęty fejsbuk. W sensie ścisłym, moja na nim obecność, a zasadzie brak obecności. No bo z jednej strony brak odczuwalnej potrzeby publikowania tam jakichkolwiek treści, z drugiej strony, szkoda tylu lat pracy poświęconej na zbudowanie społeczności, żeby teraz to wszystko rozbić o kant dupy.
Ale przecież jeśli człowiek nie czuje potrzeby, a na dodatek nie ma z tego złotówki, to z jakiej racji miałby sobie tworzyć kolejny problem (jakby innych było mało). Tyle że myślę o tym od czasu do czasu szukając nowej formuły, której jak nie było tak nie ma. A było już niemal wszystko. Były rodzinne opowiastki, scenki rodzajowe, była publicystyka społeczna i polityczna, były tak zwane “felietony z dupy”, a skończyło się darmowym (paradoksalnie) “Wszystko na sprzedaż”, po którym bardziej spektakularnie być już nie może. “Wszystko na sprzedaż” to była kumulacja, a o większości zamieszczanych tam treści powinno się “milczeć dla siebie” i dla dobra innych. Ale jak to się kurwa czytało. Było już o tym w tym dzienniku, a nie chcę sam do siebie czuć obrzydzenia i pogardy, więc tym razem oszczędzę sobie przykrych uwag i spostrzeżeń. Siłą rzeczy oszczędzę ich również tym, którzy to brali za darmo.
Całe to zamieszanie z fejsbukiem sprowadza się ostatecznie do tego, czy ci którzy cię człowieku czytają, szanują twoją pracę, czy jej nie szanują. Znam już na to pytanie odpowiedź. No więc z jakiej racji mam tych ludzi bawić, dostarczać im treści, które koniec końców muszę dla nich tworzyć. Jedynym dla tego uzasadnieniem byłaby “potrzeba wewnętrzna”, którą jak zostało już to powiedziane - przestałem odczuwać. A może po prostu ten dziennik zamyka w sobie wszystko o czym chcę mówić i piszę go dla tych, dla których z całą pewnością warto to robić. Co do fejsbuka - no nie da się robić “kariery scenicznej”, kiedy gardzi człowiek własną publicznością. Piszę już o tym “enty” raz, co jest dowodem na to,, że nie daje mi to spokoju i najwyraźniej czuję się tym “dotknięty”.
Znając siebie i życie będę jeszcze przez jakiś czas próbował umieszczać tam inne treści niż ten dziennik (w udostępnieniu) i recenzje (dokładnie na tej samej zasadzie), a od czasu do czasu wiersze, bo one są czymś na czym szczególnie mi zależy i nimi, z czystym sumieniem, mogę się dzielić (po to przecież powstają). Być może znajdę formułę wartą tego, żeby zacząć ją na fejsbuku uprawiać, ale ja się starzeję i on także. Dwa razy do tej samej rzeki się nie wchodzi, a ja wbrew temu wchodziłem do niej wiele razy. Tyle, że w tym wypadku nie o rzekę chodziło lecz o ściek.
W sobotę - sportowo na rower. Pierwszy raz od roku wracam do tego, co było. A było tak, że przez siedem lat biegałem po dziesięć kilometrów, trzy razy w tygodniu. Kiedy mi się znudziło, kupiłem gravel i przejeżdżałem na tej cięższej wersji “kolarki” czterdzieści kilometrów (na raz), kilka razy od niedzieli do niedzieli. Natomiast od maja ubiegłego roku spalałem kalorię poświęcając się innego rodzaju aktywnością. Można powiedzieć, że wzbiłem się w przestworza nie potrafiąc porządnie wystartować i nie mając bladego pojęcia o lądowaniu.
Więc wczoraj ponad czterdzieści kilometrów w półtorej godziny. Nie jest to być może wynik specjalnie imponujący, ale jak na kogoś, kto “wstał z kanapy”, przyodział strój kolarski, wsiadł na rower i pomknął, jest to wynik dość zacny. I gdyby tak kilka razy w tygodniu, to można by przyjąć, że się człowiek “ruszył z miejsca”. Ale wróciły dzieci (i dobrze że wróciły) dlatego może na to wszystko zabraknąć czasu. Tyle że zrozumiałem już na dobre, że czas należy poświęcać temu, co w przypadku zaniedbania, tego czasu już nie odwróci. Bez żalu zatem będę ów czas poświęcał, a rower może poczekać.
Ale nie samym fejsbukiem człowiek żyje.
W niedzielę rodzinny obiad. “Rodzinny” w znaczeniu - tej, z której człowiek wypłynął jak nieboszczyk z morskiej toni. Rodzinne obiady to są przestrzenie pełne rozpędzonych cząstek, które jak to cząstki przyciągają się i odpychają na przemian. Problem polega na tym, że nieciekawie może stać się w obu wypadkach. Przyciąganie może okazać się toksyczne. Odpychanie najczęściej jest przykre. Rzecz w tym, żeby tak się wobec cząsteczek ustawić, żeby ani przyciąganie ani odpychanie nie robiło na człowieku wrażenia.
Tyle, że to nad miską zupy nie jest takie proste, bo spożywanie posiłku cokolwiek rozprasza, a na cząsteczki mknące w przestrzeni należy nieustannie uważać. Tym bardziej, że samemu również jest się rozpędzoną cząsteczką. Ułomkiem, który raz lepiej, raz gorzej sobie radzi. I tutaj metafora kosmiczna kończy się i urywa, bo w jej przestrzeni nie ma miejsca na to, żeby o siebie zadbać. Zrobić to nawet samolubnie, ale cóż złego jest w tym, że człowiek sam siebie lubi lub polubia. Tak się w większości rodzin przyjęło, że (za przeproszeniem) członek rodziny ma określone powinności wobec pozostałych członków. Dla zachowania porządku w narracji daruję sobie feminatyw i nie napiszę tutaj o “członkiniach”. Sprawa jest jasna i nie wymaga rozcieńczania jej w językowych poprawnościach.
Wracając do wyimaginowanych powinności - są one w pewnym sensie “niewolą”, w którą wychowanie lub inne przyjęte normy wpychają nas już we wczesnym dzieciństwie, a później musi się człowiek męczyć z poczuciem winy, kiedy próbuje się ratować i być “cząstką” odporną na oddziaływanie innych cząstek. Dobry Boże, jak ja się tutaj plączę w tych symbolicznych oznaczeniach. Jak ja się tutaj wiję i wyginam, zamiast po prostu napisać, że zdarza się tak, że rodzinny obiad może być dla organizmu nie do udźwignięcia i wtedy zamiast przeżuwać, należy po prostu iść na spacer. Zdarza się bowiem tak, że w jednej rodzinie, poszczególne cząsteczki zrobione są z różnej materii. A może jest tak, że zamiast cząsteczką jest się po prostu falą, bo i takie założenia przewiduje tak zwana “nowa fizyka”. Fala przychodzi i odchodzi. Cofa się, bo nic lepszego nie ma do roboty, a przede wszystkim jest to naturalna kolej rzeczy. Zresztą, dorosły mężczyzna ma rodzinę gdzieś indziej niż tam gdzie miał ją dotychczas i kiedy myśli “rodzina”, to jest zupełnie inna przestrzeń i całkiem inny stół przy którym jada się obiady.
A tamten obiad wyśmienity. Tego nie można mu odmówić.
Co jak co, ale w dzienniku należy zachować uczciwość nawet jeśli prowadzi to do rodzinnego skandalu. Pisanie dziennika ma sens tylko wtedy, kiedy w większym lub mniejszym stopniu coś tam się “obnaża”, bo świat to gigantyczny wizjer przez który zagląda się do cudzego mieszkania, a dziennik jest w tym wizjerze soczewką.
A dzisiaj w planach mam mecz. Nie sądziłem, że jeszcze kiedyś będę miewał takie plany (pisałem już wcześniej dlaczego), tym niemniej syn wciągnął mnie w obszar rozgrywek ligowych oraz eliminacyjnych i teraz umówiliśmy się na mecz Rakowa z Kobenhavn. Zatem o dziewiątej wieczorem mój syn stanie się trochę bardziej mężczyzną, a ja będę nieco więcej chłopcem. Od wyniku meczu zależy czy drużyna z miastka zagra w rozgrywkach Ligi Mistrzów, więc stawka jest wysoka i nie da się jej po prostu przykryć górą czipsów i absolutnie szkodliwą i trującą Coca colą. Ale nie może być tak, że dba się nieustannie o zdrowie, ponieważ po pierwsze, jest to wyjątkowo nudne, a po drugie jest to jałowe jak warzywa gotowane na parze. Nijak czerpać z tego przyjemność. Tak że będziemy z synem podtruwać się niezdrową żywnością i gazowanymi napojami.
Jeśli mowa o zdrowiu to z całą pewnością nie służą mu upały, które w ostatnich kilkunastu dniach stają się nie do zniesienia. Lubię ale cierpię tak samo jak ci co nie znoszą. Ochłodzenie dopiero w przyszłym tygodniu. Temperatura spadnie o dwadzieścia stopni. Oczywiście to nie jest normalne, ale błędem w założeniach byłoby szukanie w tym miejscu na mapie i w tych granicach państwowych - normalności.
Trwa ładowanie...