13.08.2023 (niedziela)
Nadmiar wolnego czasu może okazać się uciążliwy, a nadchodzący weekend, chcąc nie chcąc będzie weń obfitował (i znów używam języka sprzed dekad, zupełnie nie wiem skąd ta skłonność). Więc otchłań do wypełnienia i żadnego pomysłu na treści.
Rozpaczliwie próbując wypełnić kalendarz wybieram się do kina na “Oppenheimera”. W rozsądnej godzinie, żeby kino było puste i nikt nie ciamkał kukurydzy, nie siorbał Coca Coli z kartonowego kubka o rozmiarach cebra. Komfort seansu zakłóca jednak pewien drobiazg. Mianowicie, ktoś odpowiedzialny za poziom chłodzenia ustawia klimatyzację tak, że już po pierwszych dwudziestu minutach jestem zmarznięty jakbym się wybrał w styczniu na spacer w jedwabnej pidżamie. Nic to - myślę sobie i dla Cilliana Murphy’ego wytrzymam. I zasadniczo warto było. Murphy doskonały, podobnie jak reszta obsady. Robert Downey Jr równie wyśmienity - przez charakteryzację trudno go rozpoznać, że o Garym Oldmanie w roli Trumana nie wspomnę.
To co w “Oppenheimerze” zaskakuje, to fakt, że fabuła osnuta wokół fizyki kwantowej okazuje się obrazem pełnym poezji. Naturalnie poezji podanej nie wprost. Poezji zamkniętej w doskonałej ścieżce dźwiękowej, w montażu i metaforze śmierci “uwięzionej” w ogiu. Dosłownie. Ogląda się to fantastycznie.
Jedyną wadą “Oppenheimera” jest to (u Nolana to standard),, że trwa on sto osiemdziesiąt minut, co dla osób ze słabym pęcherzem może okazać się męką, a wobec obłędu kogoś odpowiedzialnego za działanie klimatyzacji na sali kinowej (Antarktyda), sprawa wygląda naprawdę nieciekawie. Z obecnych na sali dziesięciu osób, cztery udały się do toalety grubo przed napisami końcowymi. Ja wysiedziałem. Zrobiłem się tylko mocno głodny, a nałóg nikotynowy w końcowych minutach nie pozwalał mi się skupić na tym, co na ekranie. Tak czy inaczej “Oppenheimer” nie jest stratą czasu. Jutro zamierzam dobić się wyprawą na “Barbie” z Margot Robbie i Ryanem Goslingiem. Jak wypełniać otchłań weekendowej samotności, to wypełniać ją sztuką. Choćby to był film, jakże długo niewpuszczany na Parnas.
Spacer z książką. Tradycyjnie, jak to mam w zwyczaju idę czytając. A czytam prebooka zatytułowanego “Cuda” Eleny Medel nadesłanego mi przez W.A. B. Całość wydarza się w postfrankistowskiej Hiszpani na równoległych osiach czasu. Tak że raz mamy podany Madryt współczesny, innym razem sprzed dekad. Nie jest to proza wybitna, co tłumaczyć może fakt, że autorka jest jednak poetką i zajmuje się głównie pisaniem wierszy. A może po prostu jest tak jak pisałem wcześniej, że oto wydawnictwa nie podsuwają nam pod nos wyłącznie arcydzieł. Najczęściej podsyłają nam rzeczy przeciętne lub te, które ponad przeciętność ledwie wyściubiają noski.
I byłby to zwyczajny spacer niczym się nie różniący od tak wielu spacerów z książką gdyby nie to, że kiedy siedziałem na parkowej ławce paląc i pisząc na smartfonie felieton o pątnikach, zaczepił mnie starszy mężczyzna.
“Rzadkie połączenie. Smartfon i książka” - powiada ten gość.
Ja na to, że pisuję recenzje, więc smartfon to taki notatnik. I wtedy ten facet siada obok i jakoś tak, ni z tego ni z owego, zaczynamy ze sobą rozmawiać. Spokojnie rozmawiamy, niespiesznie. Trochę o tym czym się właśnie zajmuję. Trochę o pielgrzymkach, które nas mijają, bo miastko teraz jest w nich utopione. Najechały miastko rzesze “pełnych wiary, niestrudzonych i wdzięcznych” pielgrzymów. A skoro już rozmawiamy serdecznie, to Pan Marek mówi, że ma na imię Marek i podaje mi szczupłą dłoń do uściśnięcia, na co ja odpowiadam moją dłonią i również uprzejmie się przedstawiam.
Pan Marek pyta czy jestem wierzący. Ja na to, że nie, że jestem ateistą. Pan Marek wspomina wtedy o “zakładzie Pascala”, ja zaczynam opowiadać nie wiadomo z jakiej racji o “duchowości ateistycznej” (tak to jest, kiedy człowiek czyta bez opamiętania i chodzą mu po głowie dziesiątki skojarzeń). Pan Marek mówi, że spędził ostatnich kilka godzin w jasnogórskim klasztorze, chociaż w zasadzie uważa się za agnostyka. Odpowiadam, że swojego czasu spowiadałem się dwa razy w tygodniu, więc niezbadane są wyroki boskie, na co obaj uśmiechamy się chytrze, no bo ja tutaj z Bogiem, a przecież, że ateista.
I wtedy Pan Marek, oświadcza ściszając głos jeszcze bardziej, że w zasadzie wyszedł z domu na spacer, ale że nie do końca i że nie to jest przyczyną jego tutaj obecności. Że w rzeczywistości nie wystarcza mu emerytury, żeby związać pierwszy dzień miesiąca z dniem ostatnim i że przyszedł tutaj prosić ludzi o wsparcie.
Palimy papierosy, którymi częstuję Pana Marka i zastanawiam się jak powinienem zachować się w takiej sytuacji. No bo jeśli wyciągnę teraz z kieszeni banknot, to jaki powinien być jego nominał. Jeśli nie wygrzebię z kieszeni banknotu w jakiej sytuacji postawię mężczyznę, który właśnie wyznał, że nie ma z czego żyć, a przecież takie wyznanie to jest zawsze przekroczenie granicy wstydu jeśli nie czyste jak źródlana woda upokorzenie. Tyle że źródło jest zatrute, a trucizną jest ten kraj, w którym nie sposób żyć i funkcjonować, bo państwo udaje że płaci, a obywatel udaje, że zarabia. Pan Marek przestał udawać i siedzi teraz ze mną na parkowej ławce upokorzony, a jak wstydzę się za siebie i za to państwo, bo nie mam przy sobie gotówki i nawet jeśli chciałbym, to nie mogę z tym wsparciem nic zrobić. Sytuacja jest cokolwiek niewdzięczna i ostatecznie rozstajemy się życząc sobie wszystkiego dobrego.
Zostaje to we mnie i chodzę z tym jeszcze po miastku. Bo miałem dzisiaj obok siebie człowieka i nie nie przyszedł ów człowiek z żadnej innej prozy poza prozą życia, a proza życia to najczęściej nie jest dobra literatura. Wciąż czuję się zawstydzony. Możliwe, że powinienem zachować się inaczej. Jak? Nie mam pojęcia. Obserwujący na fejsbuku pewnie mieliby dla mnie naręcza porad i wskazówek, ale nie napiszę o tym na fejsbuku i zdejmę z nich smutny obowiązek zawracania sobie głowy cudzymi sprawami, a przede wszystkim odbiorę im przyjemność pouczania, rozwiązywania cudzych problemów. Tak, mam do fejsbuka awersję tak silną jak mdłości podczas gdy ciałem targa rotawirus.
Tymczasem dzieci doleciały tam gdzie miały dolecieć i teraz spędzą tydzień w upalnym słońcu nad błękitnym morzem. Własne dzieci tną przestworza wyczarterowanym samolotem, a ja nigdy w życiu nie oderwałem się od ziemi wyżej niż na długość skoku. Resztę załatwiała grawitacja. Ledwo człowiek zrobił “hop” i zaraz potem w grunt uderzał stopami. Trzeba będzie gdzieś w końcu polecieć, bo jak mawiał Maklakiewicz w arcydobrych “Wniebowziętych”: “Człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać”.
Nie zmienia to faktu, że dzisiaj znowu będę musiał się mierzyć z niedzielą, która od niczego się nie zaczyna i na niczym za pewne się skończy. Maszerować, czy zostać w domu? Zbrzydły mi już spacery i rok ubiegły z jego spacerami wydaje się odległym i złym wspomnieniem. Bo był to rok pełen dziwnych zdarzeń i otwierały się w nim - jedna po drugiej - puszki Pandory, które do dzisiaj nie wszystkie udało mi się domknąć, nadludzkie czyniąc wysiłki dociskając kolanem tam gdzie pręży.
Zastanawiam się coraz częściej do kogo mówię w tym dzienniku, kto jest po drugiej stronie, kto to czyta - teraz - i kto czytał to będzie kiedyś - jeśli ktoś do tych zapisków jakimś cudem dotrze.
“Rozmawia się w dzienniku z samym sobą, ze światem, z innym, z Bogiem” - pisał Herling-Grudziński.
Być może. Tyle, że siebie samego słuchać już nie mogę. Z “innymi” prowadzę tutaj rozmowę cokolwiek widmową i metaforyczną, a przy założeniu, że Bóg nie istnieje i mając na względzie powyższe, rzecz sprowadza się do tego, że wciąż gadam sam do siebie. A jeśli tak, to najwyraźniej jestem już w wieku, w którym “to” się zaczyna. a zmierzam nieuchronnie do wieku, w którym “to” skończy się, kiedy moje do siebie gadanie i mnie samego - “śmierć nie rozdzieli”.
Tak czy inaczej odrobinę tutaj pozuję i mizdrzę się sam przed sobą oraz przed wspomnianym już widmowym czytelnikiem. Nie pozostaje zatem nic innego niż zaufać Dariuszowi Czai, który w “Lekcjach ciemności” notuje:
“Diarysta kreuje swój wizerunek i projektuje swojego czytelnika”.
I jest tak z całą pewnością skoro nieustannie zmagam się z niedoborem treści spowodowanym mizerią zdarzeń i przygód, których brakuje “memu trwaniu”.
Chciałbym móc opisać tutaj jakiś mały skandal, nabruździć tak jak bruździłem, irytować, drażnić, schlebiać i urągać, ale po pierwsze nie ma z czego, a po drugie obiecałem sobie ze stratą dla tego dziennika, że więcej tego robił nie będę. Więc bardzo możliwe, że tak jak na fejsbuku umiera mój profil, także tutaj śmierć narracji zagląda mi w oczy.
Gdyby ludzie nie szukali w cudzym życiu pożywki dla własnych deficytów, klęsk i ukrytych pragnień, z powodzeniem można by liczyć na “poczytność” oferując treści brane z codzienności, a tak jedynie pornografia i jeszcze raz pornografia, gwarantuje masowy odbiór i oklaski. A przecież nigdy się nie zdarzyło, żeby film pornograficzny zakończył się ślubem, na którym rodzina wydymanej pije wódkę z rodziną dymającego. No nie ma takiej możliwości nawet jeśli pieprzy się to wszystko.
Jest niedziela. Otchłań czasu do wypełnienia treścią. Boże miej litość.
Trwa ładowanie...