Źródła dźwięku

Obrazek posta

Źródła dźwięku

Dwa dni temu usiłowałem pojechać gdzieś samochodem i nie odpalił. Nie znam się na samochodach, ale jak każdy prawdziwy facet uniosłem klapę silnika, by zobaczyć co się dzieje. I ujrzałem: kable poprzegryzane, wiórki plastiku rozsypane na całym silniku, krótko mówiąc – ktoś mi zeżarł prąd. W skrócie - wydra się dorwała. Co pcha gryzonie do samochodowego menu, nie mam pojęcia. Bo co może być pysznego w plastiku czy gumie. To nie pierwszy raz.

Dwa lata temu jakiś zwierz rozpruł plastikowe torebki z plastikowym groszkiem, którym wypełnione są fabrycznie ciągi wentylacyjne w Fordzie Kuga. Mają tłumić hałas silnika. Gusia odjechała spod domu i ujrzałem na kostce brukowej stertę tego groszku. Zamówiłem w serwisie nowe woreczki, przyszły, włożyłem gdzie trzeba i znowu zostały pogryzione. Znowu zamówiłem (dla siebie bym olał, ale Gusia lubi mieć wszystko jak z fabryki), do tego zamówiłem rzeczy, o których przeczytałem w internecie - woreczki wypełnione sierścią innego zwierzaka, które po wsunięciu w kanały obok groszku miały odpędzić swym zapachem żarłoka. Nic z tego. Wydra kolejny raz zrobiła swoje. Zrezygnowaliśmy z kolejnego zakupu. I zwierz niszczyciel nie pojawił się więcej. Aż do tego momentu dwa dni temu.

Kiedy się sprowadzaliśmy na wieś dwadzieścia parę lat temu, zwierząt było tu co niemiara. Pod domem biegały lisy i zające, po okolicznych polach jelenie, dziki, nad głowami szybowały orły i myszołowy. Uwielbialiśmy je. 
Teraz dzikie zwierzaki to rzadkość. Zbyt wiele osiedlu pobudowano, tereny naturalne zostały mocno okrojone. I ludzie się zmienili. Dwadzieścia lat temu w każdym domostwie był co najmniej jeden pies. Łażąc na spacery ze swoimi jamnikami (i później z Elvisem), znaliśmy je wszystkie. Z jednymi nasze psy się witały, na widok innych przechodziły na drugą stronę. Teraz już tak nie jest. Za ogrodzeniami cisza, nic nie ujada, nie merda, po tylu latach większość dawnych kundli po prostu zmarła. To ważne spostrzeżenie: na wsi można życiem psów odmierzać czas. Nazywaliśmy je po naszemu: Gnida, Goebbels, Wąski, Schodowy, Spasski, Wilk Wielki, Bandzior, Demon, Żmija, Kosmaty, Biały, Pele… „Nie ma już psów, są wydry” – powiedział mi przed chwilą sąsiad. Na pocieszenie. 

Jednym z pierwszych kawałków Rolling Stones, jaki usłyszałem, był „Walking The Dog”. Spacerując z psem”. Pokochałem go, bo choć nie znałem angielskiego, był dla mnie oczywisty: Jagger w pewnej chwili gwizdał w nim na psa. Było to bardzo zawadiackie. A ja miałem 14 lat, więc z gwizdem byłem na czasie.

 

Dopiero po kilku latach dowiedziałem się, że był to cover. Oryginalny utwór skomponował i nagrał kilka miesięcy wcześniej amerykański bluesman Rufus Thomas, i też w nim gwizdał. Stonesów namówił na jego nagranie Brian Jones, wielki założyciel Stonesów, piekielnie utalentowany multiinstrumentalista, którego kilka lat później wyrzucili z kapeli, tak mieli dość jego pijackich i narkotycznych ekscesów. Ale póki w nich był, stał na straży rhythm and bluesowych korzeni. To on śpiewał drugi głos z Jaggerem w refrenach. A tak wyglądał oryginał Rufusa Thomasa:

 


I teraz pokażę Wam meandry umysłowe gitarzysty. W czasie, gdy Rolling Stones burzyli świat swoimi bluesowymi (u źródeł) zachciankami, w Polsce ta muzyka nie istniała. Ale istniały próby.

Jedną z ciekawszych była piosenka Piotra Szczepanika „Puste Koperty” z 1965 roku, w swoim czasie ulubiony kawałek warszawskiej żulerni. Przyszli mordercy i złodzieje, ludzie pochlastani żyletkami i wydziargani na różne sposoby śpiewali ją na ławkach podwórek, a potem w więzieniach, grając nieporadnie na gitarach, co mnie (te wykonania podwórkowe) mocno inspirowało. Otóż ten oto banalny podwórkowy kawałek o marynarzu, który gdzieś tam wypływa, zostawiając swoją dziewczynę, ma w tle zagrywkę gitarową gwizdniętą z „Walking The Dog” Rolling Stonesów. Tym zabiegiem polski big beat zapisywał się do światowych nurtów. Nie uważam tego za naganne. Dziś byłaby to to sampla. 

 

I teraz połowa pointy. W 1976 roku wylądowałem z USA, na kontrakcie w polonijnej restauracji. Graliśmy tam do tańca. W sąsiednich polskich knajpach grali w ten sam sposób najwięksi bogowie polskiego rocka i big beatu. Szok. Ludzie, bez których wiele rzeczy w Polsce by nie powstało, nie zrobiłyby na nas wrażenia, do których bałbym się podejść na ulicy, tak byli wielcy. A tu w klubie „Czerwone jabłuszko” występował filar Czerwonych Gitar, Krzysztof Klenczon. W klubie „Cardinal” grał Włodek Wander, saksofonista wielkiej kapeli Polanie. W „Szarotce” grał Zbyszek Bernolak. Ten sam Bernolak, który nagrał na basie owe „Puste koperty” ze Szczepanikiem. Jego brat Wiesiek grał w tym czasie do tańca w Szwecji, wcześniej grał ze Szczepanikiem na gitarze właśnie i tę zagrywkę gitarową wykonał właśnie on. Obaj mieli fart – wystąpili jako Czerwono Czarni przed The Rolling Stones w Kongresowej w Warszawie w 1967 roku. Dostali od Stonesów wzmacniacze w prezencie. Byli legendą.

W chicagowskim domu Zbyszka Bernolaka stał w kącie wielki szklany balon na wino. Ogromny.
Wraz z małżonką wrzucali do niego drobniaki, zbierane dla malutkiej córeczki. Bilon, jaki im zostawał jako reszta po opłaceniu zakupów w sklepach. Już wtedy nie dawało się baniaka podnieść. 35 litrów złomu ma swoją wagę. Byli bardzo ciepłymi ludźmi. Żeby wiązać koniec z końcem, Zbyszek, oprócz grywania wieczorami do tańca, w dzień pracował w fabryce. Taki los gwiazd. Pouczające. Obaj bracia Bernolakowie nagrali z Niemenem „Sen o Warszawie”. Ten:

 

Pogwizdywanie Jaggera w "Walking The Dog" przypomniało mi kilka innych eksperymentów muzycznych, dziś wydaje się, że błahych, a jednak w swoim czasie rewolucyjnych. Na mój tępy łeb były mega inspirujące.

Dokładnie w tym czasie na listach hitów w USA pojawił się utwór, który za mną łazi jak pies od tamtego czasu i słucham co co najmniej kilka razy w roku, niby bez powodu, a jednak nie: „Working In The Coal Mine” Lee Dorseya. Stuk młotka o kowadło nie dawał mi spokoju. Kilka lat temu graliśmy z Tytusem stare kawałki Perfectu i w „Ale wkoło jest wesoło” Tytus rytmicznie rozbijał butelki po piwie. Nie ma instrumentu, który by zrobił podobne wrażenie.

Eksplozja pękającego szkła - Buch! Wziąłem to z życia. Podczas serii koncertów z Haliną Frąckowiak w ówczesnej Czechosłowacji wylądowaliśmy na jakimś historycznie ważnym zamku niedaleko Pragi, gdzie urządzono luksusową knajpę z wykwintnymi winami. Zbierała się tam czeska elita. Wylądowaliśmy wieczorem na jakiejś proszonej kolacji i właśnie tam, siedząc przy stole, usłyszałem brzęk tłuczonego szkła. Właściwie huk. Powtarzał się co jakiś czas. Dobiegał ze strony baru. Wstałem i poszedłem zobaczyć co się dzieje. Okazało się, że lokalnym i trwającym od lat obyczajem było rozbijanie przez barmana pustych butelek po winie o kamienną ścianę w kącie. Chodziło o to, by nikt potem nie dolał lewego wina do pustych butelek i nie sprzedawał go klientom. Kiedy po latach opowiedziałem o tym na próbie, koledzy się zdziwili. Zaczęliśmy sprawdzać z różnymi butelkami. Nie brzmiało dobrze, aż do momentu, kiedy Tytus walnął pustą flaszką po piwie Desperados. Eksplodowała niczym granat. Druga – to samo. Przepięknie. To było to szkło! Zachwyt wszystkich był całkowity. Jako że nikt w zespole nie pił alkoholu, kupowaliśmy to piwo kartonami, po czym wylewaliśmy płyn w kiblu i pustymi flaszkami grzmociliśmy o ściany skrzyń na bębny. Tuż obok umieściliśmy mikrofon. Wyszła super rzecz. Piszę o tym, żeby zaznaczyć, że jej początek miał miejsce jeszcze w czasach, gdy chodziłem do liceum, kiedy z kumplami kminiliśmy, iż Lee Dorsey w swoim nagraniu odtwarzał dźwięk kilofa stukającego o kamienny węgiel w kopalni. Dziś wiem, że Dorsey był mechanikiem samochodowym i w jego warsztacie nagrano stuk młotka o jakieś metalowe coś.


Zacząłem od psów. Być może z nimi skończę, bo mam nagranych kilka śpiewów naszego Elvisa i zastanawiam się nad wykorzystaniem ich jakoś w muzyce. Dziś jest to proste - komputer pozwala zrobić z byle kundla Pavarottiego. Ale wtedy, jakoś pod koniec lat 50-tych czy na początku lat 60-tych ub. wieku, takie zabiegi wymagały talentu u realizatorów dźwięku. Nagrywali szczek, taśmę odtwarzali w różnych prędkościach, aż szczek uzyskiwał odpowiednią wysokość dźwięku. W radio bardzo często odtwarzany był ten kawałek: słynny świąteczny song „Jingle Bells” w wykonaniu Szczekającego Psa. (Barking Dog). Pamiętam go od dziecka.

 

Czas poszedł mocno naprzód i dziś na świecie robi furorę to nagranie śpiewającego kota. Koleś, który tym się zajął, słynie z podobnych przeróbek, ta mu wyszła brzmieniowo i kompozycyjnie znakomicie. „Sometimes I’m Alone” (Czasem jestem samotny) w wykonaniu The Kiffens and the Lonely Cat.

 

Tu macie niedawne nagranie z koncertu Kiffens na żywo (bo człowiek na grzmieć kota zrobił furorę). Musicie kliknąć w link ->

https://www.youtube.com/shorts/mOgUziTnON8

Trzymajcie się i do zobaczenia dziś o 21:00 na moim FB!!

ZH

Zobacz również

Niepisanie
Początek i koniec
Paradise

Komentarze (3)

Trwa ładowanie...