(Fot. Wikimedia Commons)
Jak wielu innych europejskich przemysłowców, którzy na przełomie XIX i XX wieku zaczęli inwestować na terenie Donbasu, właściciele fabryki płytek ceramicznych z Opoczna też tak uczynili. Sięgnęli po lokalną glinę. Poza samą gliną ważne było też to, że lokalizacja nowej fabryki w Słowiańsku pozwalała uniknąć płacenia cła na granicy Królestwa Polskiego, w drodze do Imperium Rosyjskiego, głównego rynku zbytu dla Opoczna [1]. Rewolucja październikowa jednoznacznie przekreśliła tę rzeczywistość. Inwestorzy wyjechali, choć znacjonalizowana fabryka funkcjonowała nadal, aż do rozpadu ZSRR. Wtedy rozkradziono wszystko, co łatwo było wyrwać, a przedstawiało jakąkolwiek wartość. Jak te drewniane okiennice. Przyroda szybko powróciła. Mech pokrył cegły, a brzozy wyrosły niemal ze ścian. Dziś wtacza się ktoś w pijackim rozkroku pod mur, czasem młodzież zorganizuje imprezę, ogrzeje choć na chwilę budynek. Albo kule poszatkują fasadę, jak podczas ostatniej rewolucji.
Po drugiej stronie ulicy stoi zmodernizowany niedawno zakład. Klasyczną sowiecką linię betonowych bloków pokryto tanim plastikiem, pozorując wygląd nowoczesnej fabryki.
Między rozbitymi szybami pozostał jeszcze napis HeidelbergCement podziurawiony setkami pocisków. Tutaj w 2014 roku rozpoczęła się wojna o Donbas, toczyły się zaciekłe walki ukraińskiej armii z separatystami. Od tego czasu zakład pozostał martwy, dzieląc los sąsiada po drugiej stronie drogi. Po raz kolejny przetoczył się tędy walec historii.
Mieszkający w pobliskich wieżowcach ludzie szybko rozeznali się w dźwiękach nowoczesnej artylerii. Te wszystkie świsty i gwizdy, rozrywające trzaski i głuche tąpnięcia, skąd to leci i dokąd? Zbiegać już do piwnicy czy nadal pilnować dobytku? Na początku, jak ich zaskoczyło, to zbiegali w popłochu. Tam ratował ichzwyczaj jeszcze z komuny i ciężkich lat 90. W piwnicach stały worki kartoszki i cebuli, stara pieczka i zardzewiała rura, którą można było wystawić przez okno. I trwać w skupieniu, nasłuchiwać, skąd, dokąd i jaki kaliber. Smiercz, grady, uragany – najbardziej nowoczesna wojna na świecie. Symetryczna. Precyzyjne uderzenia, nie mierzone w cywili. Pewnie, że ginęli, ale nie byli celem, a to zasadnicza różnica wobec takiego bestialskiego pogromu jak w Syrii.
Pociski spadały na dachy, do ogrodu, jeden trafił człowieka, inny zwierzę, a za każdym razem zmieniał los. Niektórzy zostali sami, przy froncie, pośród conocnej kanonady karabinów maszynowych. Pierwsi dotarli do nich wolontariusze organizacji cerkiewnych. Jakimś busem z białym prześcieradłem za oknem, pędem przez pola do przyfrontowych domów. Ryzykowali życie, rozdawali świeczki. Samotne babuszki,bez prądu, nie chciały wiele, ale świeczki rozświetlają ciemności. A jak je postawić, zgodnie z obrządkiem, to i zakamarki duszy rozświetlą.
U Swietłany pocisk trafił krowę, ona sama dostała tylko odłamkami. Podmuch wyrwał gwoździe z dachu, pękło kilka eternitowych płyt.
– Eee, to nie problem, już to podreperowałam cementem, drobnostka, spawaczem jestem!– dumnie zerka w stronę dachu, kuśtykając po ogrodzie. – Ale bez krowy ciężko. Mleko i ser to moja waluta. Dorabiałam do emerytury, a nowa krowa kosztuje takich emerytur kilkanaście!
Aleksiej siedział w bloku, w Doniecku. Do banku nie chodził już od kilku dni, bo zamknęli. Do Kijowa biznes przenieśli. Nie wyjeżdżał, choć coraz częściej wybuchy wyrywały go ze snu. Jakby daleko, gdzieś tam koło lotniska. Dopiero gdy spadło na trawnik przed domem, spakował plecak i wsiadł do ekspresu. Zatrzymali się raptem kilka kilometrów za miastem, tam gdzie między wzgórzami niby schronienie. I tak całą noc, kawalkada pocisków, a oni w pociągu. Ostatnim, który wyjechał z Doniecka.
(Fot. Wikimedia Commons)
Dzwonimy do Leny spod rosyjskiej granicy. Skarży się, że spać nie może, codziennie pod jej domem czołgi i wozy bojowe. Eszelony całe idą, aż okna drżą. Tymczasem w zachodnich mediach wałkują te białe konwoje z Rosji. Wożą w nich broń czy nie wożą? Niech pokażą, co w tych ciężarówkach?! Międzynarodowa organizacja powołana do kontroli nie wypowiada się jednoznacznie. A u Leny okna nadal po nocach drżą.
Tuszonka, grieczka, czaj, sachar, pieczen’e – wymienia urzędniczka. Porządne paczki! Sam w Doniecku widziałem. Pewnie, nie to co nasze, zachodnie. Ekspert z Genewy czy Nowego Jorku obliczył nutritional value. Cukru nie dał, bo inny ekspert zarzuciłby sztuczne zawyżanie wartości kalorycznej. Power bara dołożył, ale herbatnika już nie. A w Rosji jak to w Rosji, jeden generał siadł z drugim, podumał jak tam w tej donbaskiej piwnicy. W głowę się podrapał – nu czto? Do czajkuchciałoby się herbatnika!
W rosyjskiej gazecie przedstawiają go jak bohatera. Pociągiem z dalekiej Buriacji, przez Irkuck, Moskwę, Rostów. Czołgiem wprost do „debalcewskiego kotła”. Teraz na szpitalnym łóżku w Doniecku, z połową twarzy spaloną. Buriat! – poklepuje go po ramieniu uśmiechnięty polityk. Dziennikarze fotki pstrykają, o wywiad proszą. Ciężko, ospale, ale z dumą, że przejęliśmy Debalcewo. Że te faszysty i inne Polaki do nas strielały – trochę nieskładnym rosyjskim.To była największa bitwa o kluczowy węzeł kolejowy. Nie wszyscy cywile zdążyli wyjechać. Dopiero potem dogadali się, autobusy po obu stronach podstawili. Na twarzach piętno wczorajszych przeżyć. Zbyt świeżych, lepiej nie dopytywać. Płacz.
Przyfrontowa stołówka. Niby zamknięte, ale w środku pełno mundurowych. Nie ma gdzie zjeść, więc pytamy – wpuszczają, zapraszają do stołu. Sympatycznie, oficerowie rosyjscy i ukraińscy. Grupa kontaktowa, naziemne macki formatu mińskiego. Ktoś komuś podaje talerz ziemniaków, może ogóreczka? Konflikt próbują rozwiązać. Tylko jaki? Czy to agresja jednego państwa na drugie, jak często słychać w zachodnich mediach, czy raczej wojna domowa, jak w rosyjskich mediach podają? Na donbaskim bazarze większość mówi o konflikcie wewnętrznym, ale we Lwowie odwrotnie. Sprzedawca ryb, że światu wygodniej mówić o wojnie domowej, bo inaczej Ukraińcy mogliby łatwiej dostać status uchodźcy. Wtedy zapukają do europejskich ambasad. Babuszka z ogórkami kręci głową, że Niemca pamięta, ale żeby tak swój na swego!
Polska jednak otwiera drzwi dla Ukraińców. Kolega kolegi wyjechał z całą rodziną. Zadowoleni, pracę dostali oboje. Dziecko w przedszkolu i jeszcze McDonald’s jest, choć to niewielkie miasto. A w Doniecku litery poprzestawiali. DonMac powstał – restauracja dla dzieci!
Wasia pracował jako kelner. Polubiliśmy się. Drobny, skromny chłopak. Wyjeżdżałem, wracałem, a on był, nie zmieniał się. Piwo nadal nosił z tym sympatycznym uśmiechem, narzekał na teściową i życie, echhh. Wyjechałem znowu, wróciłem, a jego nie było. Do armii się przyłączył, nieźle płacą, a to i dziecko na utrzymaniu – mówią mi w restauracji. Minęło parę miesięcy, aż pewnego wieczora jakiś łysy, muskularny facet z tatuażem łapie mnie za rękę.
– Drug, dawaj, wódkę będziemy pić! – wyraźnie uradowany ciągnie do kontuaru. – Ja prosto z frontu!
Nie od razu poznałem… Po kilku głębszych radość ustępuje typowo wschodniej melancholii.
– Mama do mnie przyjechała, wiesz? Z wałówką. Ta jej domowa tuszonka, bratan, mówię ci, palce lizać.
– A jak tam na granicy, przecież takie kolejki? – podpytuję.
– Eee, nie, nie tamtędy. Na front do chłopaków przyszła. Z tamtej strony. Dzwonili, że mama, żebym podjechał. A BTR-em mogę? Nu, dawaj!
Ludzie ciągle przechodzą. Nadia sery zaczęła robić, żeby jakoś odnaleźć się w tej sytuacji. Kozy hoduje, mleczność chciała podnieść. Znalazła dobrego kozła po drugiej stronie.
Pojechała na rowerze, przez front, kilka kilometrów. Wróciła z koziołkiem na uwięzi.
– A któż by do nas strzelał?! – wzrusza ramionami.
Ale mąż Nadii bardziej ostrożny. Jeździł do pracy bez świateł, bo strach, że auto na wybojach wezmą na cel. Pracował niemal cały czas. Choć blisko frontu, to jednak strategiczny zakład. Elektrociepłownia. Teraz jeździ motorem. Nadal bez światła.
Przyzwyczajają się do nowego. Od miesięcy czekali, żeby służby usunęły niewypały, które leżały w ich ogrodzie. Nie doczekali się. Delikatnie na kocach odciągnęli je na bok.
– Ileż można czekać, skąd ja trawę dla kóz wezmę?!
Od jakiegoś czasu spokój na froncie. A pewnie, że ktoś strzeli wieczorem, bo to i premia się należy jak strzały były, ale ludzie w pobliskich wsiach wrócili do normalności. Dziwią się, nie rozumieją tej humanitarki.
– Jak to jest, że nam dajecie za darmo? – mówi Swietłana, kulejąc do furtki.
– Jak to za darmo? A wasza noga? Te odłamki, które musieliście usunąć w szpitalu? A do szpitala na rowerze? Czy to nie wystarczająca zapłata?
[1]Więcej ciekawych szczegółów na https://www.opoczno-top.pl/artykul,Towarzystwo_Akcyjne_Dziewulski_i_Lange,1781.html
Strategy&Future publikuje wybrane teksty naszych subskrybentów kierując się wagą podejmowanych w nich tematów. Wszelkie prywatne opinie autorów tych tekstów, zamieszczane obecnie lub w przeszłości w innych miejscach, przedstawiają jedynie poglądy poszczególnych autorów, nie zaś wspólne stanowisko autora i Strategy&Future.
Autor
Krzysztof Lizak
Od połowy lat 90. częsty gość terenów Azji Centralnej, Południowej i byłego ZSRR. Przez ostatnią dekadę pracownik pomocy humanitarnej, w latach 2014-18 w Donbasie. W wolnych chwilach pomiędzy misjami rolnik i pasterz.
Trwa ładowanie...