(Fot. Wikipedia)
Teraz, gdy za oceanem coraz częściej otwarcie mówi się o potrzebie zmiany paradygmatu dotyczącego podziału obowiązków w NATO ze zbudowanego na współodpowiedzialności (burden sharing) na zbudowany na odpowiedzialności (burden transferring), pora jest być może nawet zbyt późna, aby poważnie się zastanowić, co powinniśmy zrobić, gdy i my z ust któregoś prezydenta usłyszymy uaktualnioną formulację doktryny Guam. A jako że historia magistra vitae est, przyjrzyjmy się reakcjom sojuszników Stanów Zjednoczonych – Australii, Japonii, Tajlandii oraz Korei Południowej – którym po wystąpieniach Nixona na Guam i w Waszyngtonie w oczy zajrzała wizja porzucenia przez ich patrona i gwaranta bezpieczeństwa. Przykład reakcji Korei Południowej i innych państw regionu na zapowiedź ograniczenia obecności USA w Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej – oraz stanowiącego tło decyzji rapprochement z Chinami – jest interesujący, stanowi bowiem demonstrację tego, jak w rzeczywistości tej odnajdują się państwa klienci lub też, w bardziej politycznie poprawnym ujęciu, sojusznicy USA, polegający na tym państwie jako gwarancie i dawcy bezpieczeństwa.
W praktyce oznacza to, że w zależności od percepcji zagrożenia ze strony rywala (przydatnym narzędziem do oceny zagrożeń jest teoria Stephena Walta, według którego zagrożenie szacuje się w zależności od całkowitej potęgi przeciwnika, jego bliskości geograficznej, zdolności ofensywnych oraz wyrażanych przez niego intencji w wymiarze polityki zagranicznej) oraz percepcji wiarygodności sojuszniczej (tego, jak bardzo dane państwo obawia się, że faktycznie zostanie porzucone przez swojego patrona) państwa klienci mają do wyboru cztery rozwiązania. W typologii zaproponowanej przez Lindsey Ford oraz Zacka Coopera sprowadzają się one do następujących postaw: „kotwiczenia” – czyli wysiłków w celu utrzymania lub wzmocnienia istniejących więzów sojuszniczych, „wzbogacania” – a więc podtrzymania istnienia dotychczasowego sojuszu przy jednoczesnym podjęciu starań zmierzających do stworzenia regionalnych formatów bezpieczeństwa, „autonomizacji” – a więc zwiększenia zdolności do samodzielnego zapewnienia sobie bezpieczeństwa (w tym również – jeżeli nie przede wszystkim – poprzez wejście w posiadanie własnego odstraszania nuklearnego), oraz „akomodacji” (Waltzowskie bandwagoning) – czyli gotowości do podjęcia działań, których celem jest dostosowanie się do żądań i oczekiwań państwa potencjalnie wrogiego, przed którym ochronę zapewniał dotychczasowy patron. W praktyce państwa funkcjonujące w asymetrycznych sojuszach zazwyczaj nie decydują się na twarde obranie jednej ścieżki, tylko starają się korzystać z pewnej ich kombinacji.
Te państwa, które odczuwają bezpośrednią bliskość zagrożenia, starają się przede wszystkim kotwiczyć obecność patrona i/lub podejmują działania zmierzające do uzyskania autonomicznych zdolności odstraszania. Ponieważ niejednokrotnie przeciwnik (lub przeciwnik, który sam dysponuje potężnym patronem), którego postawa generuje w ogóle takie napięcia, dysponuje potężniejszymi niż potencjalna ofiara zdolnościami konwencjonalnymi (zazwyczaj są to wielkie potęgi), w przeszłości państwa zagrożone agresją albo starały się uzyskać neutralność, albo też akomodowały do jego żądań. Świt ery nuklearnej zmienił jednak tę sytuację, wejście bowiem w posiadanie broni jądrowej oraz jej operacjonalizacja pozwalają myśleć o skutecznym odstraszaniu nawet państwom relatywnie słabym konwencjonalnie. Z drugiej jednak strony ten sam czynnik czyni decyzję patrona o udzieleniu pomocy swemu sojusznikowi tyleż trudniejszą – i stanowi dla patrona imperatyw, aby uniknąć wciągnięcia w potencjalnie śmiertelnie niebezpieczny konflikt.
Zacznijmy od Korei Południowej, której sytuacja bezpieczeństwa po przemówieniu Nixona na Guam stała się znacznie trudniejsza. Korea Południowa bardziej niż którekolwiek ze wspomnianych wyżej państw odczuwała egzystencjalne zagrożenie w związku z zapowiedzią zrzucenia przez USA ze swoich barków odpowiedzialności za jej własne bezpieczeństwo. Najbardziej bezpośrednim zagrożeniem dla Seulu była KRLD – państwo, które dysponowało wówczas znaczącą przewagą w zdolnościach konwencjonalnych nad Koreą Południową (przykładowo, według części źródeł dysponowała ona dwukrotnie większym budżetem obronnym) oraz potężnym patronem w postaci ChRL, mogącym dostarczyć jej wsparcia militarnego, dyplomatycznego czy materiałowego w wypadku wybuchu wojny. Co więcej, Korea Północna regularnie posługiwała się prowokacjami, w tym militarnymi – łącznie z próbami rajdów na Seul. Co być może najbardziej znamienne w kontekście zapowiedzi Nixona, Korea Północna nie dysponowała jednak wówczas bronią jądrową – a więc Korei Południowej nie dotyczył jeden z punktów doktryny Guam, mówiący o zamiarze utrzymania parasola nuklearnego nad sojusznikami Ameryki zagrożonymi szantażem lub atakiem z wykorzystaniem broni jądrowej. Co więcej, w latach 60. (jak zresztą i dzisiaj) relacje Korei Południowej z kluczowym sojusznikiem w regionie, a więc Japonią, eufemistycznie nazwać można „skomplikowanymi”. Wreszcie, reżim Park Chung-hee zbudowany został (pomimo błędów jego młodości) na silnie antykomunistycznej narracji – co z kolei utrudniało ewentualną próbę zbliżenia z Chińską Republiką Ludową. Tak więc obok zagrożenia ze strony Korei Północnej źródłem obaw Seulu był też rapprochement pomiędzy USA a ChRL, warunkowany agresywną retoryką Pekinu wobec amerykańskich sojuszników w Azji Wschodniej – Korei Południowej, Tajwanu i Japonii.
Warto zwrócić uwagę na fakt, że niedługo (niecały miesiąc) po ogłoszeniu doktryny Guam prezydent Park odwiedził Stany Zjednoczone; podczas wizyty Richard Nixon zapewnił południowokoreańskiego przywódcę, że implementacja doktryny Guam nie będzie skutkować pogorszeniem się sytuacji bezpieczeństwa Republiki Korei – w tym zmniejszeniem obecności militarnej. Rzecz jasna, południowokoreańska administracja przyjęła te deklaracje z zadowoleniem i nie omieszkała zakomunikować tych rewelacji publicznie. Jednak już w marcu 1970 roku stało się jasne, że Waszyngton ma zgoła inne plany; wówczas to prezydent Nixon podpisał rozporządzenie nakazujące wycofanie z Półwyspu Koreańskiego dywizji wojsk lądowych USA oraz łącznie 20 tysięcy (z ogólnej liczby 63 tysięcy) żołnierzy „do końca roku fiskalnego 1971”; zasugerował jednocześnie, że możliwe są dalsze redukcje.
Należy odnotować, że administracja Nixona w ograniczonym stopniu koordynowała swoje działania z Błękitnym Domem, co potęgowało niepokój Seulu, czyniąc perspektywę całkowitego porzucenia realniejszą. Co więcej, percepcja słabnięcia wiarygodności USA zarysowała się wśród południowokoreańskich elit nie tylko przed wystąpieniem Nixona na Guam, ale w ogóle przed objęciem przezeń prezydentury. Za przykład tego służyć może różnica w reakcji Waszyngtonu na incydenty takie jak zajęcie okrętu USS Pueblo przez KRLD w styczniu 1968 roku (Amerykanie niezwłocznie rozpoczęli z Pjongjangiem negocjacje w sprawie uwolnienia załogi) skontrastowane z bardzo letnią reakcją Waszyngtonu na próbę zabójstwa prezydenta Parka (co ciekawe, oba incydenty miały miejsce mniej więcej w tym samym czasie) przez oddziały specjalne KRLD (ambasador Stanów Zjednoczonych William Porter oznajmił swoim południowokoreańskim partnerom, że USA nie odpowiedzą na atak, a „każda próba zemsty w wykonaniu Korei Południowej spotka się ze zdecydowanym sprzeciwem” Ameryki). To, w połączeniu z ogłoszeniem doktryny Guam i meandrowaniem administracji Nixona, sprawiało, że administracja Parka była coraz mniej pewna intencji Amerykanów.
Uświadomiwszy sobie, że decyzja Amerykanów o co najmniej zmniejszeniu stanu osobowego sił w Korei Południowej jest permanentna, Park starał się zarządzać problemem na trzy sposoby. Po pierwsze, domagając się od Amerykanów wsparcia finansowego – zaapelował on łącznie o miliard dolarów wsparcia finansowego w ciągu pięciu lat, co miałoby pozwolić na modernizację sił zbrojnych Republiki Korei. Ponadto próbował wymusić na Amerykanach deklarację, że Waszyngton nie przeprowadzi dalszych rund redukcji swojej obecności militarnej w Korei Południowej. Żądania Parka zostały odrzucone przez administrację Nixona w osobie wiceprezydenta Spiro Agnew, który odwiedził Seul w sierpniu 1970 roku.
Po drugie, Park uznał za wskazane odpowiedzieć pozytywnie na sugestie Ameryki, której przywództwo polityczne oczekiwało od niego poprawienia relacji z Koreą Północną – przynajmniej w wymiarze deklaratywnym. Korea Południowa znalazła się więc w trudnej sytuacji; z jednej strony musiała zademonstrować dobrą wolę wobec Amerykanów poprzez gotowość do dialogu z KRLD. Z drugiej, w kalkulacjach elit w Seulu, gdyby dialog taki przyniósł jakiekolwiek namacalne rezultaty, skutkiem i tak mogłoby być wycofanie się sił USA – bo jakiż byłby sens dalszej ich obecności, skoro obie Koree doszły do porozumienia? Problem ów potęgował fakt, że Korea Północna zdawała się mieć mniejsze obawy związane z porzuceniem przez patrona – którym były, rzecz jasna, Chiny. Te ostatnie starając się doprowadzić do poprawienia stanu swych relacji z USA, dbały jednocześnie o uspokojenie Pjongjangu. Przykładowo, podczas sławetnej wizyty Henry’ego Kissingera w Pekinie w lipcu 1971 roku w chińskiej stolicy przebywał też Kim Il Sung, na bieżąco informowany przez Chińczyków o przebiegu rozmów. W rezultacie Kim, spokojny o dalsze wsparcie Chin, mógł sobie pozwolić na swobodniejsze podejście do negocjacji z Republiką Korei.
Wreszcie, obok prób zakotwiczenia dalszej obecności Stanów Zjednoczonych na Półwyspie Koreańskim, obawa przed porzuceniem przez Amerykanów miała jeszcze jeden całkiem przewidywalny i logiczny skutek – rozpoczęcie Projektu 890, czyli południowokoreańskiego programu broni jądrowej. Oficjalnie – tj. według raportów CIA – prezydent Park wydał polecenie rozpoczęcia programu w 1974 roku, natomiast wydaje się, że w rzeczywistości decyzja zapadła wcześniej; według wspomnień członków jego gabinetu w 1970 roku Park stwierdził, że skoro Korea Południowa nie wie, „kiedy Stany Zjednoczone odejdą, zbadajmy temat broni jądrowej. Nawet, jeżeli nie uda się nam jej zbudować teraz, z uwagi na ingerencję Amerykanów, technologie, które opracujemy, przydać nam się mogą w przyszłości”.
Wydaje się, że celem projektu nie było uświadomienie Amerykanom, w jakim poczuciu zagrożenia funkcjonują Koreańczycy z Południa – nie był więc Projekt 890 elementem strategii katalitycznej, jak było to chociażby (na pewnych etapach) w wypadku Izraela czy Pakistanu. Program nuklearny Korei Południowej był utrzymywany przez administrację Parka w ścisłej tajemnicy, zarówno przed innymi graczami na arenie międzynarodowej, jak i własnym społeczeństwem – gdyby Korea Południowa chciała wykorzystać jego istnienie jako lewar na Stany Zjednoczone, wiedza o nim z pewnością dotarłaby do Waszyngtonu.
Na fakt, że motywacją dla Seulu nie była ani próba zagwarantowania dalszego utrzymywania parasola nuklearnego nad Koreą przez USA, ani też prestiż, ale poczucie zagrożenia przewagą konwencjonalną KRLD w obliczu możliwego wycofania się Amerykanów z Półwyspu, wskazuje również to, że program został przez Park Chung-hee rozpoczęty jeszcze wówczas, gdy na terenie ROK znajdowały się amerykańskie zasoby jądrowe. Amerykańska broń jądrowa została rozmieszczona na terytorium Korei Południowej w 1958 roku; w szczytowym momencie na terytorium tego państwa znajdowało się nieco mniej niż 1000 niestrategicznych ładunków, przenoszonych przez rakiety balistyczne, manewrujące, miny, pociski moździerzowe oraz artyleryjskie i bomby lotnicze.
Przebieg – i los – Projektu 890 nie jest przedmiotem tego eseju, autor pozwoli więc sobie jedynie szkicowo ten temat zarysować. Jak to często bywa w wypadku państw nie będących mocarstwami i zmuszonych rozwijać swoje zdolności jądrowe potajemnie (można tu wspomnieć o parach ChRL – Pakistan czy też Francja – Izrael), Korea Południowa starała się znaleźć partnera pośród państw już bronią jądrową dysponujących. W tym celu starano się nawiązać kontakty z Wielką Brytanią, Kanadą czy Francją. Ostatecznie w momencie, gdy USA doszły do przekonania, że Korea Południowa podejmuje realne działania zmierzające do wejścia w posiadanie broni jądrowej, Waszyngton podjął aktywne kroki prowadzące do zniweczenia tych planów. Naciski na Kanadę i Francję skutkowały ostatecznie wycofaniem zgód tych państw na transfer kluczowych technologii, w tym kanadyjskich reaktorów na ciężką wodę (CANDU), czy też technologii wzbogacania uranu. Co więcej, administracja następcy prezydenta Nixona, Geralda Forda, zagroziła (posłańcem był nie kto inny, jak Henry Kissinger), że kontynuowanie programu skutkować będzie wycofaniem przez Stany Zjednoczone gwarancji bezpieczeństwa udzielonych Republice Korei. Ostatecznie zaś Projekt 890 czekał koniec wraz ze śmiercią prezydenta Parka, zamordowanego przez szefa KCIA – południowokoreańskiego wywiadu (oraz przyjaciela Parka) w 1979 roku.
Tak zachowała się więc Korea Południowa w obliczu realnego zagrożenia przez najbardziej prawdopodobnego potencjalnego rywala (KRLD oraz do pewnego momentu patron Pjongjangu, czyli ChRL) oraz spadającej wiarygodności gwaranta bezpieczeństwa – czyli Stanów Zjednoczonych. Inaczej kalkulacje te przedstawiały się w wypadku Japonii. W przeciwieństwie do tego, jak USA postępowały wobec administracji Parka, dość transparentnie komunikowały one swoje zamiary Tokio. Przykładowo, amerykańskie władze wyjaśniły, co dokładnie oznacza implementacja doktryny Nixona, informując chociażby, że zamierzają utrzymać w Japonii zdolności, pozwalające na udzielenie kryzysowego wsparcia powietrznego Korei Południowej, oraz dotychczasowe miejsce stacjonowania VII Floty US Navy (Yokosuka) i zasoby umożliwiające pozyskiwanie informacji wywiadowczych dotyczących KRLD, ChRL oraz ZSRR. Innymi słowy – Japończycy wiedzieli, na czym stoją.
Dlaczego? Przede wszystkim z perspektywy Japonii zagrożenie agresją rywala nie było tak bezpośrednie, jak w wypadku Korei Południowej; Chiny nie stanowiły wówczas bezpośredniego zagrożenia (poza tym Japonia zdawała sobie sprawę z podejmowanych przez USA prób doprowadzenia do odprężenia z ChRL). Po drugie, działania USA, które dokładały wszelkich starań, aby uspokoić przywództwo polityczne Tokio w osobie premiera tego państwa Eisaku Satō, zniwelowały u Japończyków obawę przed porzuceniem. To było zresztą w interesie samych Amerykanów. W wypadku Japonii w kolektywnej pamięci Amerykanów wciąż żywa pozostawała pamięć II wojny światowej – a wraz z nią obawa przed remilitaryzacją tego państwa, zwłaszcza przed możliwym pozyskaniem przez nie broni jądrowej. Obawy te były obecne w komentarzach części urzędników administracji Nixona (by wspomnieć tylko o członku Rady Bezpieczeństwa Narodowego Winstonie Lordzie) oraz analizach przygotowanych przez Departament Obrony, podkreślających, że obawiający się porzucenia Japończycy mogą zmienić swoje pacyfistyczne usposobienie. Innymi słowy, Amerykanie obawiali się, że z dostępnego menu działań Japończycy mogą wybrać autonomizację zdolności. Zresztą gdzieś w tle rozmów amerykańsko-japońskich, które miały miejsce po ogłoszeniu doktryny Guam, pojawiła się również broń jądrowa; część przynajmniej japońskiego establishmentu politycznego, w tym chociażby Yasuhiro Nakasone, ówczesny dyrektor generalny Japońskiej Agencji Obronnej (bo tak właśnie w tamtych czasach dla niepoznaki nazywało się japońskie ministerstwo obrony narodowej), chciała ją pozyskać.
W ramach ciekawostki dodajmy, że zdaniem Fintana Hoey pomimo ogólnej zgody co do potrzeby powstrzymania ewentualnej remilitaryzacji Japonii pomiędzy Departamentem Stanu a Kissingerem zarysowały się różnice co do tego, jak tym ryzykiem zarządzać. Podczas gdy urzędnicy Departamentu Stanu sugerowali, że właściwą drogą będzie załagodzenie obaw Tokio poprzez zapewnienia i podkreślenie dalszego obowiązywania gwarancji bezpieczeństwa, Kissinger był zdania, że Stany powinny dążyć do osiągnięcia stanu równowagi pomiędzy mocarstwami w regionie Azji Wschodniej (jakże symptomatycznie!).
Co więcej, w interesie Japonii było również odzyskanie pełnej kontroli nad Okinawą, która wraz z szeregiem innych wysp archipelagu Riukiu znajdowała się pod kontrolą Stanów Zjednoczonych (ostatecznie Okinawa i pozostałe wyspy zostały przekazane pod kontrolę Tokio w 1972 roku). Z drugiej strony zgodę na zwrot Okinawy Waszyngton warunkował akceptacją przez Tokio dalszej obecności sił USA na tej wyspie oraz, szerzej, roli odgrywanej przez Stany Zjednoczone w zapewnianiu Japonii bezpieczeństwa. Zachodziło tu więc pozytywne sprzężenie zwrotne; cele polityczne Japonii (odzyskanie kontroli nad Okinawą) skutkowały równolegle kotwiczeniem obecności Stanów w tym państwie.
Rzecz jasna, mimo że interesy Waszyngtonu i Tokio w zasadniczym stopniu były zbieżne, uwadze Amerykanów nie umknął fakt, że konsekwencją zmiany dynamiki tej konkretnej relacji sojuszniczej może być zmniejszenie zdolności wywierania przez USA presji na Tokio, a co za tym idzie, większa autonomiczność Japonii w polityce zagranicznej. Żeby nie być gołosłownym, amerykański wywiad w notatce do Kissingera, datowanej na czerwiec 1970 roku, pisał, że „japoński rząd będzie skory do zademonstrowania zarówno własnemu elektoratowi, jak i innym państwom azjatyckim, że jego polityka jest niezależna od Waszyngtonu”. A w relacjach pomiędzy państwami nie chodzi, rzecz jasna, o wspólnotę wartości czy przyjaźń, ale o to, aby posiadać jak największy wpływ, minimalizując jednocześnie ryzyko dla siebie. W idealnym świecie Japonia życzyłaby sobie, aby Waszyngton udzielał jej gwarancji, nie oczekując nic w zamian i nie ograniczając jej pola manewru; analogicznie, Amerykanie chcieliby, aby Japonia stała się ich „zderzakiem”, jednocześnie nie ryzykując, że zostaną wciągnięci w wojny służące bardziej interesowi Japonii niż ich własnemu. Dlatego też, komentując rosnące zdolności militarne Japonii – o które przecież Ameryka zabiegała – Kissinger zauważył, że „przyjmą one prawdopodobnie formę mniej przydatną dla nas, niż byśmy sobie tego życzyli.
Warto też zwrócić uwagę na dwie pozostałe postawy, a więc „wzbogacanie” i „akomodację” – oraz dwóch reprezentantów tych postaw, a więc Australię i Tajlandię. Australia, najpierw pod przywództwem premiera Johna Gortona, a następnie Gougha Whitlama, wybrała pierwszą z tych dróg; z jednej strony podjęła kroki zmierzające do utrzymania sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi. Z drugiej zaś zaczęła realizować szereg działań pozwalających jej na poprawienie swego środowiska bezpieczeństwa przy założeniu ograniczonej obecności Amerykanów. Dla Australii – dla której mniejsze zagrożenie stanowiły leżące daleko i słabe wówczas (choć już posiadające broń jądrową) Chiny – najistotniejszą konstatacją wynikającą z wystąpienia Nixona była ta, że jej „wielki i potężny przyjaciel” nie zamierza w istotny sposób jej pomagać, jeżeli doszłoby do konfliktu z najbliżej zlokalizowanym potencjalnym rywalem, a więc Indonezją – która bronią jądrową nie dysponowała. Zauważmy też, że wraz z ogłoszeniem doktryny Guam Australia mogła obawiać się porzucenia nie tylko przez Stany Zjednoczone, ale i przez pierwszego z potężnych przyjaciół, a więc Wielką Brytanię, w styczniu 1968 roku Londyn ogłosił bowiem zamiar wycofania sił ze znajdujących się w Azji Południowo-Wschodniej baz. „Od teraz znacznie bardziej niż wcześniej będziemy musieli sobie radzić sami”, melancholijnie spuentował sytuację ówczesny australijski polityk, Peter Howson. „Odizolowani i sami. Na kontynencie azjatyckim nie napotkamy już twarzy białych ludzi”.
Praktyczną emanacją była zmiana doktryny militarnej Australii – odejście od forward defence na rzecz takiego sformatowania jej sił zbrojnych, aby była ona zdolna do skutecznego obronienia się przed najbardziej prawdopodobnym potencjalnym przeciwnikiem, a więc Indonezją, (a tym samym i odstraszenia tego przeciwnika). Forward defence w największym skrócie zakładała, że gros działań militarnych prowadzonych przez australijskie siły zbrojne będzie w ramach większych operacji prowadzonych czy to przez Brytyjczyków, czy Amerykanów; przykładowo, w 1970 roku ponad jedna trzecia australijskich żołnierzy walczyła w Wietnamie. I oczywiście warstwa narracyjna była taka, że czynili to w celu powstrzymania komunizmu (zresztą, nie było to kłamstwo – ale Australijczycy przelewali też krew, sądząc, że ofiara ta uwiarygodni i zwiąże ich interesy z interesami ich patrona). Wszystko to z kolei definiowało zarówno zdolności (uzupełniające zdolności gwaranta bezpieczeństwa), jak i liczebność australijskiej armii (zakładano, że koordynacja z sojusznikiem da Canberze czas na ewentualną mobilizację, a posiadanie licznej armii nie będzie niezbędne – z uwagi na pewność pomocy USA).
Po drugie, Australia skupiła się na poprawieniu relacji oraz wzmocnieniu więzów polityczno-ekonomiczno-militarnych z państwami regionu, minimalizując tym samym ryzyko agresji; zamiast szukać bezpieczeństwa w gwarancjach silniejszego patrona Canberra postanowiła się skupić na wytworzeniu zarówno korzystnej dla niej równowagi sił w regionie, jak i wielostronnych formatów bezpieczeństwa.
W następujących latach i dekadach doktryna forward defense stała się kamieniem węgielnym australijskiego myślenia o obronności – obecnie jednak Australijczycy, po pakcie AUKUS, zdają się grać va banque, obstawiając, że Stany Zjednoczone nie tylko zdołają utrzymać dominującą pozycję na zachodnim Pacyfiku, ale też trzymać się będą wielkiej strategii prymatu. To założenie bardzo ryzykowne – co tłumaczy rosnący niepokój części australijskiego establishmentu, z Hugh White’em na czele.
Na froncie dyplomatycznym Australia otworzyła się na bliższą współpracę z państwami Azji; w 1973 roku pierwszą od ponad dekady wizytę w Indiach złożył wspomniany już Gough Whitlam; Australia zadbała też o większe zaangażowanie we współpracę z ASEAN oraz sojusznikami USA w regionie, w tym przede wszystkim z Japonią. Wreszcie Australia zadbała o zminimalizowanie zagrożenia ze strony ChRL; w sposób żywo przypominający zdroworozsądkowe bon moty Deng Xiaopinga, premier Whitlam oznajmił, że rząd Chin jest „po pierwsze chiński, po drugie maoistowski, a po trzecie [dopiero po trzecie – przyp. A.Ś.] komunistyczny”.
Konieczne jest jednak zwrócenie uwagi, że ostatecznie, jak zauważa Hugh White, „doktryna Guam okazała się fałszywym alarmem (…) odwiedzając trzy lata później Chiny, Nixon doprowadził do rewolucji w azjatyckim systemie bezpieczeństwa. Chiny, i tak oddalone od Australii geograficznie, choć w momencie ogłaszania doktryny Guam wciąż opisywane były przez Waszyngton jako agresywne i wojownicze, były relatywnie słabe pod względem militarnym – szczególnie jeżeli chodzi o zdolność do projekcji siły w przepastnym bezkresie zachodniego Pacyfiku. Z kolei wraz ze zmianą relacji ze Stanami z wrogiej na kooperatywną stały się wręcz zasobem strategicznym, „czyniąc w ten sposób z Ameryki niekwestionowaną potęgę w Azji”, jak pisał Hugh White – innymi słowy z perspektywy Canberry percepcja bezpośredniości zagrożenia z biegiem czasu słabła.
Jakkolwiek więc głęboko niepokojąca dla Australijczyków musiała być wymowa doktryny Guam, fakt, że zagrożenie konwencjonalne było relatywnie ograniczone, a patron Canberry, w postaci Stanów Zjednoczonych choć sygnalizował zamiar ograniczenia zaangażowania w regionie, to jednocześnie nie zamierzał opuszczać go całkowicie, sprawił, że Australia mogła pozwolić sobie na relatywnie konstruktywne i spokojne zarządzanie stojącym przed nią wyzwaniem strategicznym. Co jednak z państwami, dla których percepcja wiarygodności USA znacząco osłabła, ale jednocześnie nie stały one w obliczu bezpośredniego i wiarygodnego zagrożenia konwencjonalnego?
Takie państwa wykazują niekiedy tendencję do akomodowania się do zmieniającej się sytuacji poprzez gotowość do zawiązania bliższych i mniej rywalizacyjnych relacji z państwem, które było wcześniej najbardziej prawdopodobnym źródłem niebezpieczeństwa. Tak właśnie postąpiła Tajlandia. Podobnie jak Australia, Tajlandia starała się zapewnić USA o swojej wiarygodności poprzez wysłanie do Wietnamu dziesiątek tysięcy swoich żołnierzy (pomiędzy 1965 a 1972 rokiem ponad 37 tysięcy Tajlandczyków walczyło w tym konflikcie), co zrozumiałe z uwagi na obawy Bangkoku dotyczące wpływów prokomunistycznej partyzantki działającej w tym państwie; na jej terytorium znajdowały się również bazy amerykańskich sił powietrznych. Była wreszcie Tajlandia członkiem SEATO (ang. South East Asia Treaty Organization), a więc kolektywnego układu o bezpieczeństwie w Azji.
Wiara w gwarancje i wspólnotę interesów Tajlandii i Stanów Zjednoczonych została jednak zachwiana nie tylko po przemówieniu Nixona na Guam, ale również (być może przede wszystkim) przez politykę nie tyle administracji prezydenckiej, ile Kongresu. Członkowie amerykańskiej legislatywy byli wysoce sceptyczni co do roli odgrywanej przez Tajlandię w amerykańskiej polityce, ujawniając tajne porozumienie pomiędzy Bangkokiem a administracją Nixona, na mocy którego USA przekazywały Tajlandczykom pieniądze. Co więcej, ujawniony został również stworzony za administracji Lyndona Johnsona, a więc poprzednika prezydenta Nixona, tajny plan działania i współpracy pomiędzy Bangkokiem a Waszyngtonem na wypadek kryzysów – który Tajlandczycy uznawali za uwiarygadniający sojusz z USA. Chcąc załagodzić kryzys wizerunkowy przedstawiciele administracji Nixona starali się umniejszyć znaczenie porozumienia, stwierdzając, że jest to „relikt minionej epoki”. Nawiasem mówiąc, podczas przemówienia na Guam Nixon został zapytany właśnie o to, czy istnieje tego rodzaju tajne porozumienie pomiędzy USA a Tajlandią; człowiek, na którego mówiono wówczas „Tricky Dick”, stanowczo zaprzeczył.
Tajlandia, mierząc się z perspektywą porzucenia przez dotychczasowego gwaranta bezpieczeństwa oraz niebezpieczeństwem związanym ze skutkami porażki USA w Wietnamie (oraz ambicjami, jakie zwycięstwo to mogłoby wygenerować – i wygenerowało – w wietnamskich elitach politycznych), doszła do przekonania, że najskuteczniejszym sposobem zapewnienia sobie bezpieczeństwa będzie unormowanie relacji z Chinami. Te były bowiem najbardziej obiecującą przeciwwagą dla potencjału, którym mógłby dysponować Wietnam zjednoczony pod rządami komunistów. To natomiast wymagało też zwrotu ideologicznego w wykonaniu Bangkoku, który przez lata budował swój wizerunek jako państwa jednoznacznie antykomunistycznego.
W rezultacie tych działań podczas wizyty w Pekinie w czerwcu 1975 roku Anand Panyarachun, ambasador Tajlandii w USA (i jej późniejszy premier Tajlandii), omówił możliwe nawiązanie relacji dyplomatycznych z ChRL – do czego doszło ostatecznie kilka tygodni później, pierwszego lipca 1975 roku. Jak zauważają Cooper i Ford, już wcześniej Chiny miały po cichu wycofać swe wsparcie dla tajlandzkiej partii komunistycznej, w ramach qui pro quo, w ramach którego Tajlandczycy zapewnili wrogim wobec Wietnamu Czerwonym Khmerom dostęp do swego terytorium oraz pozostali neutralni podczas wojny chińsko-wietnamskiej w 1979 roku.
Wszystkie te czynniki wpływające na procesy decyzyjne w Waszyngtonie, Tokio i Seulu, Canberrze i Bangkoku oraz zależności z nich wynikające wydają się, gdy się im przyjrzeć, relatywnie zrozumiałe; to jasne, że USA obawiały się militaryzacji Japonii dwadzieścia kilka lat po tym, jak stoczyły z nią wojnę; to jasne, że słabość sojusznika i potencjał militarny adwersarza budzą obawy i niechęć gwaranta bezpieczeństwa do stawania w obronie swojego klienta. To jasne, że mając przed oczami perspektywę porzucenia przez patrona oraz wroga dysponującego większym potencjałem konwencjonalnym, Seul myślał o broni jądrowej. To jasne wreszcie, że gwałtownego zwrotu politycznego dokonała Tajlandia.
Natomiast kiedy się patrzy na przebieg polskiej debaty publicznej dotyczącej wiarygodności sojuszniczej Stanów Zjednoczonych wobec Polski w kontekście ich relatywnego słabnięcia oraz rosnącego zagrożenia ze strony Rosji, trudno nie dostrzec, że ta tematyka jest w niej całkowicie nieobecna. W to miejsce pojawia się myślenie życzeniowe i magiczne, oparte w gruncie rzeczy na przekonaniu, że logika i racjonalne działanie zostały w jakiś sposób zastąpione przyjaźnią, wartościami i lojalnością, dzięki którym Stany Zjednoczone będą postępować wbrew własnym interesom. Być może niektórym ta myśl pozwala spać spokojnie.
Autor
Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Trwa ładowanie...