Warszawa ’44. Za duży blask. O „Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza

Obrazek posta

Byle kto lub byle co żąda od nas ofiary życia – i otrzymuje ją” – pisał Andrzej Bobkowski, który w sierpniu 1944 roku mieszkał w Paryżu. Mieście, które również wyzwalało się wówczas spod okupacji niemieckiej. Ale porównać te dwa powstania, to jak postawać obok siebie strząśnięcie z ramienia marynarki natrętnego owada i zderzenie pieszego z pociągiem ekspresowym. Oswobadzanie Paryża było eleganckie, schludne, niemalże kosmetyczne. To było doprowadzenie się do porządku po nocnej zabawie. W tym samym czasie Warszawa eksplodowała. Nic dziwnego, że świat zamknął oczy i odwrócił głowę. To przekraczające o kilka rzędów wielkości polityczny rozsądek i jakąkolwiek kalkulację wydarzenie nie mieściło się w jego standardach. Nie mieściło się w polityce jako takiej. Być może trzeba, jak zrobił to w eseju „Warszawa 1944: Oślepiający blask wolności” Dariusz Gawin, wytłumaczyć je pojęciami z obszaru fizyki: jako realizację teoretycznego założenia o zetknięciu się czystych materii z antymaterią, które dałoby w efekcie najbardziej niszczycielską eksplozję, do jakiej może dojść w naszej fizycznej rzeczywistości.

Ale kiedy już spróbować dookreślić, czym było – mówiąc Bobkowskim – „to coś, co tylko my potrafimy pojąć”, zaczyna brakować słów. Zderzenie wolności z tyranią, romantycznego odruchu z politycznym cynizmem czy morderczą ideologią, każda z tych klisz, na których próbuje się uwiecznić kilkadziesiąt dni warszawskiej tragedii, okazuje się prześwietlona. Za duży blask.

„Ekstaza wolności napełnia serca, przyspiesza oddech w płucach, wzbiera w ulicach. To nic, że domy płoną, że szeregi ludzi z tobołami na plecach i w łachmanach uciekają z Woli, Czerniakowa, Górnego Mokotowa, Powiśla. Wielkie, zapamiętałe odprężenie prostuje grzbiety. Można znieść wszystko, byle strącić z karków nieznośny ciężar, byle nareszcie być sobą. Tego szczęścia nie pojmie nikt, kto go nie doznawał” – pisał w 1948 roku uczestnik Powstania, Jerzy Braun. Za dużo szczęścia, by je zrozumieć. Za dużo gruzów, śmierci i tragedii dookoła, by ten sposób myślenia o zdarzeniach sprzed 80 lat nie drażnił i nie budził odruchowego sprzeciwu. Powstanie to przesyt, nadmiar – w dobrym i złym.

Być może więc pisać o nim powinni głównie poeci. Zwłaszcza tacy jak Jarosław Marek Rymkiewicz. „Kinderszenen” to zdecydowanie najlepsza książka o Powstaniu Warszawskim. Będąca najbliżej nazwania „tego czegoś”, co się wówczas ujawniło. Szaleństwa, ekstazy czy – jak woleliby o tamtym zrywie myśleć polityczni realiści – obłędu. Bo co do tego zgodni są zarówno ci, którzy Powstanie afirmują, jak i jego fundamentalni krytycy. Było w nim coś więcej, co wymyka się opisowi historycznemu i politycznej kalkulacji.

„Szaleństwo Polaków, którzy zdecydowali się na swoje szaleńcze Powstanie, było tylko odpowiedzią na szaleństwo, wobec którego stanęli, z którym musieli się zmierzyć i któremu musieli sprostać. Szaleństwo Polaków było odpowiedzią na szaleństwo Niemców. To znaczy na szaleństwo mordowania” – pisze Rymkiewicz. Z jednej strony ekstaza życia, obecna w rozświetlających twarze powstańców w pierwszych dniach sierpnia uśmiechach – tak sugestywnie opisana przez Brauna (w tekście zatytułowanym zresztą „Czasy ekstatyczne”), z drugiej – ekstaza mordowania. Jedna intensywność przeciwstawiona drugiej; podobna siła, przeciwne wektory. Ale też coś jeszcze – plan, jaki Niemcy mieli na Polskę czy – szerzej – na tę rozciągającą się na Wschód od nich przestrzeń. Szaleństwo projektu, racjonalności, która nie znając niczego poza rozumem, osuwa się w obłęd. I przeciwstawiony mu chaos, reprezentowany przez wyłamującą się z tego planu, robiącą Niemcom bałagan w papierach Warszawę.

„Kinderszenen”, tytuł książki Rymkiewicza, to nawiązanie do cyklu fortepianowego Roberta Schumanna. Kolejne „sceny dziecięce” przywoływane z pamięci niemieckiego kompozytora: „Przy kominku”, „Marzenie”, „Dziwna historia”, „Dziecko we śnie” znajdują swoje odpowiedniki w wyobraźni i wspomnieniach polskiego poety. Ale historia Rymkiewicza jest dziwna na inny sposób. O czym innym marzył chłopiec, który przywykł we wczesnym dzieciństwie do widoku trupów, niż ten wychowany w atmosferze spokoju i bezpieczeństwa. Inne miał sny, inne marzenia.

Jedną z głównych myśli „Kinderszenen” jest ta, że być może trzeba być szalonym, żeby być Polakiem. Trwać w tym miejscu i w ten sposób na przekór geografii, historii, rozsądkowi. W tym sensie najbardziej skondensowana emanacja tego szaleństwa, zwanego również polskością, jaką było Powstanie Warszawskie, jest według Rymkiewicza aktem założycielskim. Czymś porównywalnym wyłącznie z chrztem Polski. De facto drugim chrztem – już nie w wodzie, ale krwi, pyle i gruzach. „Było to jedno z największych dziejowych wydarzeń, z którymi sąsiadują (z łaski losu) wszystkie polskie pokolenia, przeszłe i przyszłe. Podobnie było też i jest z Chrztem Polski – to też jest takie wydarzenie, które nadal ma swoje ważne skutki. Czy ktoś tego chce, czy nie, bo nasze indywidualne upodobania, wierzenia, przekonania mają w takich sprawach znaczenie bardzo niewielkie albo nie mają go wcale”.

Do chrztu zdecydowanie częściej zostaje się zaniesionym, niż samemu się przystępuje. Nie jest on kwestią decyzji głównego zainteresowanego. O fakcie bycia ochrzczonym wcześniej czy później po prostu się dowiadujemy. I to nie bezpośrednio, ale za pośrednictwem znaków i poszlak. Pojedynczych gestów, zwyczajów, tego, co wisi na ścianach naszych domów. Wychowujemy się w atmosferze i na sposób przez przystąpienie do tego sakramentu zdeterminowanych. I tak samo jest z Powstaniem. Wiemy o nim, przeczuwamy je jeszcze na długo, zanim konkretne fakty i daty dotrą do naszej świadomości. Ma ono dla każdego z nas, podejmującego się wariackiego pomysłu bycia Polakiem, swoje konsekwencje od najwcześniejszych lat. Jego cień kroczy przed postacią. Jest tak samo długi jak historia Polski. Nierozdzielny od niej. I pomieści w sobie nas wszystkich.

Dla wielu Powstanie jest koronnym dowodem na istnienie samobójczych tendencji narodu polskiego. Ale to sformułowanie jest nieprecyzyjne, należałoby raczej mówić o tendencjach ekstatycznych. Rymkiewicz wspomina, jak mając osiem czy dziewięć lat, rzucił się ze skarpy tuż przed szybą pędzącej po torach kolejki. „Dlaczego zdecydowałem się na ten skok, nie jest dla mnie teraz jasne. Może chciałem się dowiedzieć, na czym polega umieranie, co to właściwie jest, co czuje ktoś, kto umiera. Ale mogło to też być (i najprawdopodobniej było) coś w rodzaju rosyjskiej ruletki – no wykaż się, pokaż, zaryzykuj, udowodnij, że nie jesteś tchórzem; udowodnij, że potrafisz umrzeć”.

Ułamek sekundy między pociągnięciem za spust a wystrzałem lub głuchym cyknięciem rewolweru. Nie da się żyć intensywniej, pełniej niż wówczas. Ta chwila, rozciągnięta do 63 dni, wydarzyła się w 1944 roku w Warszawie. To o tej intensywności opowiadał Braun i wielu innych Powstańców, wspominających ten straszny czas jako jednocześnie najpiękniejszy w ich życiu. Kiedy każdego jutra mogło nie być, wszystkie „dzisiaj” smakowały jak nigdy wcześniej ani później. I w tym szaleństwie chwili, ekstazie ułamka sekundy jest też coś symetrycznie odwrotnego do „tysiącletniości” niemieckiej Rzeszy. Spoglądania na każdy dzień z wysokości ducha dziejów. Dla nich liczy się całość, wielkie trwanie. Dla nas – konkret, pojedynczość tej właśnie chwili. Dlatego raz na jakiś czas musimy skoczyć z jakiejś skarpy, pokazać samym sobie, udowodnić, że potrafimy umierać. Bo podświadomie czujemy, że bez tej umiejętności staniemy się martwi za życia.

Piszę to wszystko bez ekscytacji, z jakąś podskórną niezgodą. Ogromna część mnie wolałaby, żeby Polska była normalnym krajem, prowadzącym racjonalną politykę, świętującym zwycięstwa, wyciągającym wnioski z porażek. Pochylającym 1 sierpnia z szacunkiem i w zadumie głowę, z której tyłu byłby już gotowy plan, co trzeba zrobić, żeby do podobnej masakry nigdy więcej nie doszło. A nie ukryta zazdrość wobec Powstańców, którzy mieli okazję wykonać tak spektakularny skok ze skarpy. Tląca się nadzieja, że może i nam historia uszczknie podobnej intensywności, uchyli rąbka porównywalnej ekstazy.

„To coś”, czego emanacją był sierpień ’44, musi być wkalkulowane w polską politykę. Pojemność naszego realizmu powinna zostać poszerzona o przebłysk tamtego szaleństwa. Z realizmem politycznym jest bowiem jak z poczuciem humoru. Nie ma żartów uniwersalnie, w każdym czasie i okolicznościach, zabawnych. Zarówno polityk, jak stand-uper musi się dopasowywać do publiczności, przed jaką przyszło mu stanąć, do jej doświadczeń i wrażliwości. Tak jak nie ma przepisu na żart, tak też między bajki można włożyć wszystkie podręczniki realistycznej polityki. To, co kluczowe – skuteczność danego posunięcia czy strategii, tak samo jak trafność dowcipu – rozstrzyga się między sceną a widownią. Jest efektem sprzężenia zwrotnego, do którego dochodzi między tym, kto mówi, a tłumem, który go słucha. Nikt chyba nie ujął tej reguły lepiej – choć w sensie odwrotnym od zamierzonego – niż polski realista polityczny par excellence, hrabia Aleksander Wielopolski. Jego słynny bon mot: „Dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy” jest jak zrzędzenia wygwizdanego żartownisia – opowiadałem genialne dowcipy, czemu nikt się nie śmiał?

Ale są też żarty uniwersalnie łatwe, obliczone na najprostszą reakcję, poddające się pokusie najprostszych, wulgarnych skojarzeń, które zawsze wywołają śmiech sporej części publiczności. I kto wie, co jest gorsze – milczenie po zbyt suchym żarcie czy żenujący rechot po dowcipie zbyt niskim. Odwoływanie się na każdym kroku do „tego czegoś”, pokusy ekstazy, pragnienia intensywności obecnego w naszej historii, byłoby odpowiednikiem takiego właśnie, równie skutecznego, co żałosnego, pójścia na łatwiznę.

Zdałem sobie z tego sprawę, oprowadzając kilka lat temu po Muzeum Powstania Warszawskiego pewnego Amerykanina. Kręcił głową z niedowierzaniem, kiwał nią z szacunkiem. Na koniec, już po wyjściu na zewnątrz, stwierdził z prostodusznym uśmiechem na ustach: „To wszystko uczyniło was silniejszymi”. I powiedział to z dykcją profesjonalnego coacha, chwalącego podopiecznych po wykonaniu solidnej jednostki treningowej.

Raz jeszcze przypomniał mi się wówczas fragment z dzienników Andrzeja Bobkowskiego. Kiedy już po oswobodzeniu Paryża wjeżdżają doń wojska USA, a on zaczyna na ich widok płakać. Obok niego zatrzymuje się kolumna wojskowych ambulansów, kierowanych przez młode i ładne dziewczyny. Jedna z nich patrzy na niego zdziwiona i pyta, dlaczego płacze. „Jestem Polakiem i myślę o Warszawie” – odpowiada Bobkowski. „Oni tu mogą być szczęśliwi, nam jeszcze nie wolno”. Zakłopotana Amerykanka częstuje łkającego Polaka chesterfieldami – „paliłem go myśląc, że jest w nim świat, który pewnych rzeczy nie jest w stanie pojąć. Może dlatego, że on sam nigdy nie był zmuszony do palenia niczego gorszego od Chesterfielda” – pisze Bobkowski.

Przy wszystkich próbach opowiedzenia światu o tragedii Powstania trzeba jednocześnie pamiętać, że nigdy nie będzie on w stanie jej zrozumieć. Że wszystkiego jest tam za dużo nawet jak na nasze serca i umysły, a co dopiero amerykańskie, francuskie czy niemieckie. Że Powstanie jest tajemnicą i tak należy do niego podchodzić. Nie starać się go wyjaśnić, ocenić czy zaszufladkować. Bo z tajemnicami we właściwym sensie tego słowa można się jedynie zżyć, wsłuchiwać w nie i akceptować fakt ich istnienia. Właśnie takich, niewytłumaczalnych. Wpatrywać się w ich blask na tyle długo, by wzrok choć w części do niego przywykł.

 

Autor

Jan Maciejewski

Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.

 

Jan Maciejewski

Zobacz również

Stałem się nudą. Jan Maciejewski o „Oppenheimerze” Christophera Nolana (Audio)
Warszawa ’44. Za duży blask. Jan Maciejewski o „Kinderszenen” Jarosława Marka Rymkiewicza ...
O zabijaniu – czyli po co nam w ogóle strategia wojskowa

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...