Budzenie barbarzyńcy. O „Srebrnych orłach” i „Europie. Drodze rzymskiej”

Obrazek posta

Marzący o wskrzeszeniu Cesarstwa Rzymskiego Otton widzi w nich wyraz nobilitacji, której Chrobry nie docenia, oraz zobowiązanie, którego nie chce podjąć. Nie chce stanąć obok cesarza, odegrać roli przyjaciela, współpracownika imperium, a być może w przyszłości (powieściowy Otton snuje takie właśnie plany) zamienić srebrne orły na złote i przyjąć z rąk podziwiającego jego siłę i mądrość przyjaciela godność cesarza. Zamiast podróżować na południe Europy, siedzi cały czas w tych swoich dzikich słowiańskich lasach i skupia całą siłę i uwagę na budowie własnego państwa. Zamiast podjąć przygodę uniwersalizmu, odbudowy imperium, tworzy własny, partykularny projekt polityczny.

Czemu Bolesław nie chce przyjechać do Rzymu? To najczęściej przewijające się w powieści Parnickiego pytanie. Dlaczego nie chce wesprzeć wzywającego go na pomoc, zmagającego się z buntami w wiecznym mieście Ottona ani kilka lat później ponieść przed kolejnym cesarzem, Henrykiem II, swych srebrnych orłów na wzgórze kapitolińskie? Czemu nie docenia godności patrycjusza imperium? A dlatego, że rozumie – mówi o tym w scenie rozmowy ze swą synową, rozżaloną na jego odporność na urok „miasta światowładnego” Niemką, Rychezą – że Cesarstwo Rzymskie umarło. „Sam tylko Chrystus wskrzesić mógł Łazarza pogrzebanego, a Otto nie był Chrystusem” – stwierdza Bolesław. Nie tylko Chrystusem, ale nawet Rzymianinem nie był zmarły cesarz: „Tyle jeno w nim z Rzymianina było, że rozumiał, iż majestat Romy to moc. Czcił moc. Płacząc, przywoływał ją do siebie. Zdobił ją. Moją moc srebrnymi ozdobił orłami”.

Rycheza pyta go w pewnym momencie: A więc wy, Słowianie, nie chcecie być Rzymianami? – Ależ oczywiście, pragniemy tego z całego serca – odpowiada jej Bolesław. „Ale ileż się trzeba namordować, nim Rzymem będziemy”. Rzym to wiara, a Słowianie są wciąż poganami. Rzym to wielkie budowle, a królestwo Bolesława pokryte jest kurnymi chatami. Rzym to język, którego nawet władca Polski nie zdołał się jeszcze nauczyć. Rzym, synonim cywilizacji, jest tu celem, zadaniem. Czymś, czego nie zdoła zastąpić jedynie polityczna i militarna siła, którą zdobył Bolesław. Droga do Rzymu będzie długa, ale Polska już na nią wkroczyła. W kluczowej scenie powieści w centralnym miejscu sali tronowej widać podarunek od Ottona III. Jest to wyhaftowany na czerwonym tle srebrny orzeł. „Nie odlecą ode mnie srebrne orły – mówi Bolesław. – Nie zmarnieją przy mnie. To nic nie szkodzi, że srebro na nich zblakło. Nadal moc zdobią, choć zbielały”. Taka właśnie byłaby więc zdaniem Parnickiego genealogia polskiego herbu. Sięgająca wiecznego miasta. Wiecznego marzenia o Rzymie, źródle i mierze naszej cywilizacji.

Parnicki pisał on swą powieść w 1943 roku, krocząc wraz z armią Andersa szlakiem prowadzącym przez Morze Kaspijskie, Teheran, Damaszek aż do Jerozolimy. Nie pisał, by pocieszać, pokrzepiać serca, raczej, żeby przypomnieć, na nowo sformułować treść zadania, ze względu na które Polska pojawiła się w historii Europy i świata. Szalonej ambicji barbarzyńcy chcącego zostać Rzymianinem. Stać się nim naprawdę, a nie zostać za takiego łaskawie uznanym przez zasiadającego na cesarskim tronie króla Niemiec. Nie pojechać do Rzymu na wezwanie tego czy innego cesarza, ale stworzyć wieczne miasto wokół siebie.

Bolesław miał prawo tego nie wiedzieć, ale ze wszystkich postaci występujących w „Srebrnych orłach”, cesarzy, senatorów, potomków starodawnych rodów, to on był jedynym prawdziwym Rzymianinem. Właśnie ze względu na ten swój gest, instynkt świadomej niższości, która nie zasklepia się w kompleksie, ale wie, że „wiele trzeba się jeszcze będzie namordować”, zanim zostanie się Rzymem. Bo na dobrą sprawę nigdy się nim nie jest. Rzymem można się tylko stawać.

„Być rzymskim to mieć za sobą godny naśladowania klasycyzm, przed sobą zaś barbarię, którą trzeba sobie podporządkować. I zajmować tę pozycję nie tak, jakby się było neutralnym pośrednikiem, zwykłym przekazicielem, obojętnym na to, co przekazuje, lecz wiedząc, że jest się samemu tym, w kim to wszystko się dzieje; wiedząc, że samemu jest się rozpiętym między klasycyzmem, który trzeba sobie przyswoić, a wewnętrznym barbarzyństwem. Być rzymskim to uważać się za Greka w stosunku do tego, co barbarzyńskie, ale też za barbarzyńcę w stosunku do tego, co greckie. To wiedzieć, że przekazuje się coś, czego nie wydobyło się z siebie, co posiadło się z ledwością, w sposób niepewny i prowizoryczny” – pisze w książce „Europa. Droga rzymska” Rémi Brague.

Europa jest jak Rzymianin, który czuł wielki kompleks wobec Greka. Względem cywilizacji, którą mógł co prawda podbić militarnie, ale intelektualnie nie sięgał jej do pięt. Jest jak Karol Wielki, który trzymał pod poduszką tabliczki i kartki, by w razie bezsenności uczyć się pisania. Bo „ojciec Europy” był niepiśmienny, ale uczył się pisać. Europa jest jak uczeń kursu wieczorowego, który wiecznie coś doczytuje i zarywa noce, żeby przeczytać książki, które innym cywilizacjom ich ojcowie czytali przed snem. Nie jest spadkobiercą, któremu wszystko się należy i który obycie i kulturę wyssał z mlekiem matki. Raczej zakompleksionym stypendystą, parweniuszem na salonach. Europa jest jak Bolesław Chrobry, który ma świadomość, jak wiele musi się jeszcze namordować, by zostać Rzymianinem.

Tyle że parweniuszem cholernie ambitnym. Takim, któremu nie wystarczy tylko samemu rozdziawiać gębę w podziwie nad cudzą mądrością, ale chce ją zanieść w świat. Jest zawsze pomiędzy. Za Grekiem, przed barbarzyńcą; między doskonałą harmonią a kompletnym chaosem. Obok kompleksu niższości równie mocno kieruje nim instynkt.. Najpierw podboju samego siebie, swojej niższej natury – odruchów i instynktów – a w dalszej kolejności ucywilizowania całego świata.

Na tym właśnie polega ślepa uliczka, w którą wpadło polskie myślenie w latach 90. Na wielkim pragnieniu „wejścia do Europy”, rozumianego jako osiągnięcie pewnego statusu materialnego, naśladowanie określonego sposobu życia. Problem polega bowiem na tym, że do Europy się nie wchodzi, na nią można się jedynie nawrócić. Mozolnie i bez końca zmieniać się i doskonalić. Prawdziwa Europa nie jest miejscem ani statusem, tylko zadaniem. Jako kontynent może sobie i być stara. Ale jako idea – jest wiecznie nowa, zawsze tak samo rozpoczynająca od początku.

„Nie-Europejczycy mają w każdym razie nad Europejczykami jedną niebagatelną przewagę – pisze Rémi Brague. – Są mianowicie świadomi dystansu dzielącego ich od Europy. Tego boleśnie odczuwanego dystansu, którego odważne uznanie było sprężyną europejskiego dynamizmu. Dlatego może nie ma już Rzymu w Rzymie, a nie-Europejczycy są w gruncie rzeczy bardziej zdatni do przyjęcia postawy rzymskiej, która była szansą Europy, i mogą stać się lepszymi Europejczykami niż ci, którzy sądzą, że już nimi są”.

Książka Brague’a, jego sposób myślenia są w stanie doskonale zapłodnić nasze kompleksy. Odwieczne poczucie niedowartościowania, tę jakąś pokraczną hybrydowość polskiego istnienia, rozpiętego między wschodem i zachodem, północą i południem, ani do końca słowiańskiego, ani też nigdy wystarczająco zachodniego, przedstawić nam samym właśnie jako istotę europejskości. W przeciwieństwie do sytych i zadowolonych, rozgoszczonych w swoim poczuciu obywatelstwa Starego Kontynentu Niemców, Francuzów czy Holendrów – my wciąż zachowaliśmy najważniejszy, konstytutywny dla Europejczyka instynkt. Instynkt stawania się.

To on jest rdzeniem naszej kultury. Ten właśnie kompleks pilnego parweniusza kazał Herbertowi zatytułować zapiski ze swej pierwszej podróży na Zachód „Barbarzyńca w ogrodzie”. To poczucie niższości, obcości wobec dziedzictwa Europy jest właśnie jedynym sposobem, by ją posiąść. Tylko pokorny barbarzyńca jest tak naprawdę w Europie u siebie. Bo tylko on wie, że jest w drodze. Ten instynkt pulsuje też w całej twórczości Stanisława Brzozowskiego, zafiksowanego na idei wiecznego stawania się, każdym zdaniem nawołującego Polaków do stwarzania samych siebie. Wpatrywania w zachodnią kulturę z poczuciem niższości, które to właśnie zwiąże nas z nią ciasnym sznurem, przywróci Polsce prawo obywatelstwa w historii powszechnej. To motyw obecny zarówno u Wyspiańskiego, jak i Gombrowicza, i tych wszystkich pisarzy i poetów, którzy wiecznie i bez końca próbowali wyprowadzić Polaków z samych siebie, chłostali ich krytyką, albo dowartościowywali wielkimi wizjami, jak Sienkiewicz. W tej grze w dobrego i złego nauczyciela była fantastyczna logika, jeden komunikat: Nie wolno wam zostać takimi, jakimi jesteście, czeka na was coś o wiele większego.

Nie wiem, czy istnieje na świecie druga taka literatura narodowa, która byłaby tak bardzo pedagogiczna jak nasza. I w tym pedagogizmie właśnie osiągająca najwyższe szczyty artyzmu. Będąca tym bardziej po stronie narodu, w którego języku przemawia, im mocniej go krytykuje. Krzycząc mu bez końca do ucha: Obudź się wreszcie, ty barbarzyńco! Czas ruszać do Rzymu.

 

Autor

Jan Maciejewski

Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.

 

Jan Maciejewski Historia Polska Polska&Europa Recenzje

Zobacz również

Polacy narodem sprawców. O „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera
Dziewięć lat wojny. Tomasz Grzywaczewski o froncie na Donbasie w rocznicę rosyjskiej inwaz...
Albert Świdziński czyta symulowane przemówienie Jarosława Kaczyńskiego przed rozmowami Dud...

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...