Hrabia Louis Philippe de Ségur, autor tych słów, został w 1784 roku mianowany posłem Ludwika XVI na dwór carycy Katarzyny II. Miał wówczas jedynie 31 lat, był żądny przygód i podróży. Dużo szybciej byłoby po przybyciu do Prus wsiąść na statek i dotrzeć do Petersburga morzem, ale Ségur koniecznie chciał zobaczyć Polskę. Nowy świat, obie Ameryki, były już wówczas zasadniczo zbadane i opisane. Co innego wschód Europy – świat może i stary, ale za to nieznany. Pełen „półdzikich postaci” – jak w innym miejsce swej relacji notował francuski hrabia. Albo taki, który powinien być raczej „przedmiotem naszej litości, a nie zazdrości” – to już słynny XVII-wieczny awanturnik, ukochany Pocahontas, John Smith. Któremu za mało wrażeń dostarczyło spotkanie z Indianami z ludu Powatanów i postanowił wybrać się w podróż po Rosji, Ukrainie i Polsce.
W XVII i XVIII wieku Europa Wschodnia stała się dla Zachodu negatywnym punktem odniesienia. Ale też biegunem, bez którego sama traciła równowagę. Tylko dlatego Paryż czy Poczdam mogły być zachodnie i cywilizowane, że Wschód był barbarzyński. Dziki i nieokiełznany; nieeuropejski. Europa Wschodnia, czy też Środkowa (od kiedy wyodrębniła się swoją masą i ciężarem z tego obszaru Rosja), została wymyślona przy biurkach i w salonach oświeceniowych filozofów. Jej granice przeprowadzono sztucznie, ale miały one za to całkowicie realne konsekwencje.
„Wymyślanie Europy Wschodniej nierozerwalnie splotło się z równoległym procesem wymyślania Europy Zachodniej. Pojawiły się one na mapie mentalnej jako komplementarne połówki, ponieważ obserwatorzy nie mogliby określić fundamentalnej odmienności Europy Wschodniej, nie formułując w domyśle perspektywy, z której patrzą”.
„Wymyślanie było subtelnie autopromocyjnym, a czasami jawnie samochwalczym działaniem z historii idei, w którego ramach Europa Zachodnia również określiła swoją tożsamość i uznała swoją wyższość. Zasadniczym elementem tego procesu była ewoluująca idea »cywilizacji«, najważniejszy filozoficzny punkt odniesienia umieszczający Europę Wschodnią w pozycji ewidentnej podległości. Fundamentalna opozycja binarna między cywilizacją a barbarzyństwem zlokalizowała Europę Wschodnią w niejednoznacznej przestrzeni, w stanie zacofania na relatywnej skali rozwoju”.
Książka Larry’ego Wolffa „Wynalezienie Europy Wschodniej” została wydana w 1994 roku. Po polsku ukazała się ona jednak przeszło ćwierć wieku później. A przecież jest dla zrozumienia naszej części świata, tego, co wydarzyło się w niej w ciągu minionych trzech, czterech wieków, fundamentalna. Na ponad 700 stronach zbiera relacje, listy i wspomnienia oświeceniowych filozofów, ekonomistów, podróżników, polityków, a nawet uwodzicieli (z tym najsłynniejszym, Casanovą, na czele). Być może właśnie dlatego polski czytelnik musiał na nią czekać 26 długich lat. Za mocno zaburza ona schematy, w jakich przez ten czas funkcjonowaliśmy. „Nadganialiśmy Zachód”, „wchodziliśmy do Europy” – poruszaliśmy się cały czas w obrębie pułapki, której konstrukcję ukazuje Larry Wolff. Z chirurgiczną precyzją oddając zbrodnię na wyobraźni, geografii i historii, jakiej dopuściło się oświecenie na „Oriencie Europy”, jak jeszcze na początku XX wieku pisali o naszej części świata francuscy intelektualiści.
Aż do tej epoki Europa była rozpięta na osi północ – południe, a główny punkt ciężkości znajdował się w Rzymie. W średniowieczu z oczywistych przyczyn religijnych, a jeszcze w renesansie – również kulturowych. Kiedy ośrodki politycznej mocy i cywilizacyjnego rozmachu przenoszą się do Niemiec, Prus i Anglii, tamten podział przestaje być aktualny, zaczyna kształtować się oś na linii wschód – zachód.
Jednocześnie pojawia się nowy typ racjonalności, wizja postępu zastępuje koncepcję rozwoju. Aż dotąd umysłowość europejska oparta była na południowych, filozoficznych i chrześcijańskich fundamentach. Pracy nad sobą, opanowywaniu wewnętrznego barbarzyńcy, poskramianiu własnej dzikości, powolnym cywilizowaniu samego siebie. Pod tym względem od Sokratesa przez Marka Aureliusza aż po chrześcijańskich mistrzów życia duchowego snuje się jedna nić (doskonale zrekonstruowana choćby przez Pierre’a Hadota w książce „Filozofia jako ćwiczenie duchowe”). Człowiek oświecenia przestaje w sobie widzieć barbarzyńcę (a jeśli już, to w wariancie „dobrego dzikusa” Rousseau), a zaczyna – zdobywcę i projektanta rzeczywistości. Ale „utracony barbarzyńca” nie znika, tylko zostaje wyekstrahowany. I odnaleziony za linią Łaby. „Półdziki” Polak, Ukrainiec czy Rosjanin był więc oświeceniu potrzebny z dwóch powodów.
Po pierwsze – patrząc na niego, cywilizowany, kulturalny Francuz, Prusak czy Brytyjczyk mógł sobie uświadomić swoją przewagę, dostrzec w tych niemal neandertalskich rysach i skołtunionych włosach (to oświeceniowi podróżnicy nadali kołtunowi nazwę „plica polonica” i obszarem jego występowania określali tereny wschodniej Europy) dystans, jaki sam zdążył przebyć. Fizjokrata Dupont de Nemours musiał pojechać do Polski, aby móc poinformować Quesnaya, że Francja jest „pierwszym narodem naszego kontynentu”.
Pojęcie Europy Zachodniej karmiło się też własną niestabilnością. Pozostawało cały czas w ruchu, ale nie była to już dynamika wewnętrzna – jak w średniowieczu i renesansie – tylko zewnętrzna. W największym uproszczeniu – im bardziej Wschód był barbarzyński, tym bardziej Zachód mógł być sobą.
Po drugie natomiast, i chyba jeszcze ważniejsze, wschód Europy mógł się stać przedmiotem realizacji wielkiego projektu „ucywilizowania”.
„Europa wschodnia była obiektem licznych działań intelektualnych, którym poddało ją zachodnioeuropejskie Oświecenie – pisze Wolff. – Wymyślenie było funkcją arcyważnych działań składowych: wjeżdżania, posiadania, wyobrażania sobie, mapowania, adresowania i zaludniania Europy Wschodniej. Każde z tych działań oznaczało trochę inne podejście do obiektu, ale wszystkie miały swój udział w zdefiniowaniu i budowie czegoś, co stanowiło zarazem obszar geograficzny i ideę filozoficzną”.
Jednym z tych działań intelektualnych była oświecona urawniłowka całego tego terytorium. Nie mogły występować między Polakami, Ukraińcami, Węgrami a Czechami żadne istotne różnice. To by przecież mogło oznaczać, że posiadali oni jakąś swoją własną kulturę, że wytworzyli – o zgrozo – choćby zalążek własnej, alternatywnej wobec zachodniego modelu, cywilizacji. Z tego też powodu popełniano rażące nadużycia: choćby język węgierski został przez francuskich encyklopedystów zakwalifikowany jako jeden z dialektów słowiańskich.
Jeden wyjątek został zarezerwowany dla Rosjan, a właściwie dla rosyjskich władców. Właśnie w tej wizji oświeceniowego projektu, odgórnej zmiany, tkwi korzeń mięty, jaką do Piotra Wielkiego czy Katarzyny II poczuli Wolter i spółka. Reprezentowali oni dokładnie tę mentalność, jakiej oczekiwali i potrzebowali zachodni „philosophes”. Gotowość do całkowitego zmieniania mentalności, obyczajów, kultury – słowem „cywilizowania” – bez jakiegokolwiek poszanowania dla rzeczywistości, faktów czy rozsądku, o godności osoby ludzkiej nie wspominając. Reprezentowali dokładnie ten typ władców, którego mityczny, wymyślony w paryskich i berlińskich salonach Wschód potrzebował.
Cytowany na początku hrabia de Ségur na ostatnim odcinku swej podróży, między Rygą a Petersburgiem, myślał „o tym, jak bardzo jest zimno, a także o Piotrze Wielkim, który zatriumfował nad naturą, podgrzewając »ten wieczny lód płodnym ciepłem cywilizacji«. »Triumf Piotra nad naturą« funkcjonował już wtedy jako oświeceniowy frazesˮ. Wprowadził go „na salony” Wolter, dla którego Rosja była krajem, gdzie „wszystko pozostało do zrobienia”. Jedynym spośród leżących na wschód od Łaby, gdzie znajdywał on (albo tak mu się przynajmniej wydawało) partnerów do realizowania swoich przedsięwzięć. Ładunek, który miał eksplodować w planach pięcioletnich sowieckiej Rosji i niewyobrażalnym rozmachu komunistycznych projektów, został podłożony właśnie wtedy.
Kulminacją zaś tego oświeconego pomysłu na Europę Wschodnią była II wojna światowa, a następnie zimna wojna. O Zagładzie jako skutku, logicznej konsekwencji oświecenia pisał już w kontekście obozów koncentracyjnych Zygmunt Bauman. Eksterminacja, która się tam odbywała, była jednocześnie planowa, beznamiętna, higieniczna i biurokratyczna. I oczywiście miała zarówno swoje podstawy, jak i zastosowanie w „nauce”. Posiadała więc wszystkie pożądane cechy nowoczesnego projektu. Ale jeszcze bardziej charakterystyczny był stosunek nazistowskich Niemiec do Europy Wschodniej. Albertowi Brackmannowi, profesorowi historii średniowiecznej, po wybuchu wojny zlecono przygotowanie broszury dla SS o „przeznaczeniu Polski i Europy Wschodniej”. Kwestie historyczne podsumował on jak następuje: „Naród niemiecki był jedynym nosicielem cywilizacji na wschodzie; jako główna potęga w Europie, bronił cywilizacji zachodniej i niósł ją niecywilizowanym narodom”. Ostatecznie to więc właśnie oświecone zaślepienie zdecydowało o klęsce Hitlera. Gdyby potrafił choć na moment wystąpić w roli wyzwoliciela, w jakiej widziały go uciemiężone komunizmem narody naszej części Europy, historia potoczyłaby się zupełnie inaczej.
Ten sposób myślenia miał, jak już wiemy, długą i nobliwą tradycję, ale posiadał on również kontynuację.
„Część tych samych starych profesorów, którzy gorliwie propagowali program nazistów dla Europy Wschodniej, wypłynęła w powojennym niemieckim świecie akademickim z tymi samymi frazesami na ustach, bynajmniej nie skompromitowanymi, a zręcznie przykrojonymi do ideologicznych specyfikacji zimnej wojny” – pisze Wolff.
„Zimna wojna była tak ważną epoką intelektualnej historii idei Europy Wschodniej nie tylko dlatego, że przyswoiła sobie dyskurs pochodzący z Oświecenia, ale również dlatego, że umiała zakamuflować kulturowe korzenie tej idei. Właśnie z tego powodu, że blok sowiecki nadał idei Europy Wschodniej konkretne znaczenie geopolityczne, a Stalin znacznie skuteczniej niż Katarzyna zmontował imperium, które Wolter tylko sobie wyobrażał, po II wojnie światowej można było zaniedbywać, pomijać i ukrywać fakt, że podział Europy był między innymi efektem sztucznych działań intelektualnych i konstrukcją kulturową”.
Książkę Wolffa możemy czytać jako genealogię żelaznej kurtyny. Nie spadła ona niespodziewanie z nieba ani też nie wyrosła spod ziemi, nie determinowały jej istnienia ani historia, ani geografia. Była ona natomiast logiczną konsekwencją konkretnej wizji. Książek, listów i wystąpień ludzi noszących konkretne imiona i nazwiska. Była pomysłem, nie faktem.
Astolphe de Custine w książce „Rosja w 1839 roku” pisał: „Między Francją a Rosją stoi chiński mur — słowiański język i charakter. Na przekór pojęciom, które Piotr Wielki zaszczepił Rosjanom, Syberia zaczyna się nad Wisłą”. Jego książka została w czasie zimnej wojny uznana przez zachodnich strategów za „klucz do Rosji”. Zbigniew Brzeziński stwierdził nawet: „Żaden sowietolog nie przebił jeszcze Custine’a w przenikliwości ocen rosyjskiego charakteru i bizantyjskości rosyjskiego systemu politycznego”. Ale kupując wizję Rosjan, spisaną przez francuskiego podróżnika w XIX wieku, brano również z dobrodziejstwem inwentarza jego obraz Europy Środkowej. „Chiński mur” Custine’a przebiegał po tej samej linii, na którą niemal dokładnie sto lat później spadła żelazna kurtyna. Oba te wyrażenia nazywały tylko inaczej ten sam pomysł – Europy Wschodniej, obszaru „między Rosją a Zachodem” jako kordonu sanitarnego, strefy zgniotu. Jest to też dokładnie ta sama granica, o której pisał Jerzy Stempowski w latach 40. XX wieku, oddzielająca od siebie dwa światy, dwie Europy:
„W jednej znajdowali się ludzie korzystający z praw wyborczych i gwarancji konstytucyjnych, w drugiej ci, których można strzelać jak zające, gnieść tankami i pławić w rzekach, bez tego, aby wykonujący te czynności mieli świadomość przekraczania zasad moralnych i przepisów etykiety towarzyskiej obowiązujący w ich krajach”.
Granica, która zaczęła istnieć w rzeczywistości, ponieważ wcześniej pojawiła się w umysłach. To najważniejsza lekcja, jaką możemy wziąć z książki Wolffa. Ponieważ nasz region został kiedyś „wynaleziony”, wymyślony przez kierujących się ewidentnie złą wolą oświeceniowych „philosophes”, obecnie naszym najważniejszym zadaniem jest przeprowadzenie dokładnie tego samego procesu, ale już na własną rękę. Tylko już bez konstruowania sztucznie, na bazie przesądów i egoistycznych potrzeb, ale poprzez odkrycie tego, co istnieje naprawdę. W XVII i XVIII wieku byliśmy „wymyślani” przez obcych, teraz – musimy „odkryć się” sami.
Książka Wolffa również dlatego tak długo czekała na polskie tłumaczenie, że „koniec historii” lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych wydawał się triumfem oświeceniowej wizji historii. Nastaniem Kantowskiego „wiecznego pokoju”. Zachodni podróżnicy w rodzaju hrabiego de Ségur czy Johna Smitha znaleźli swoich godnych naśladowców w postaci „brygad Marriotta”, zachodnich ekspertów cywilizujących wreszcie dzikie pola wschodniej Europy.
Ale od tamtej pory skończył się nie tylko „koniec historii”, ale też wiara w oświecenie. Suwerenny ludzki rozum, który jest w stanie skonstruować na nowo świat, podporządkować rzeczywistość swoim w pełni racjonalnym planom. Wyzwolić się z zabobonów i przesądów, kierować się kalkulacją i rozsądkiem. Zarówno w polityce, kulturze jak i zwłaszcza w wymiarze społecznym kilka ostatnich lat ostatecznie udowodniło, że oświecenie było mitem. Być może największym ze wszystkich, w jakie dotychczas wierzyła ludzkość. My, Polacy, powinniśmy dostrzec w upadku tego złudzenia wielką dziejową szansę. Krach pewnej wizji racjonalności, która zepchnęła nas do roli „Irokezów Europy”, uczyniła na kilkaset lat przedmiotem na przemian troski i agresji.
A więc oba te procesy powinny następować równolegle; gruzy po oświeceniu uprzątać trzeba obiema rękami. Z jednej strony odkrywać naszą część świata w jej długim trwaniu, korzeniach sięgających południa Europy – Rzymu, Aten i Jerozolimy. W ten sposób geograficzną i kulturową odmienność w stosunku do Zachodu przestaniemy odczuwać jako zapóźnienie i zaczniemy ją doceniać, smakować i wykorzystywać jako zasób, a nie dźwigać jak ciężar. Z drugiej natomiast – wyzbywać się złudzeń i oświeceniowych zabobonów, które nie wprost, ale konsekwentnie i bezlitośnie narzucają nam rolę przedmiotu i spychają na pozycję zależności. Odkrywać nie tylko inną geografię kulturową Europy, ale również stojącą za nią racjonalność. Zacząć korzystać z intelektualnych skarbów starożytności, średniowiecza i renesansu. Z zasobów tamtej filozofii i duchowości, wiecznych źródeł naszej tożsamości. Tej prawdziwej, a nie wymyślonej na obcych salonach. Czas nakreślić nową mapę naszej części świata. Tym razem – na podstawie prawdziwego terytorium.
Autor
Jan Maciejewski
Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.
Trwa ładowanie...