Otrzeźwia i niepokoi jednocześnie, bo temu, co wydawać by się mogło oswojone i ujęte ostatecznie w karby racjonalności, wyzwolone zarazem od religijnych ambicji i korzeni, pokazuje jego prawdziwą naturę. Uchyla rąbka gorliwie strzeżonej tajemnicy, odkrywa przed nami kod źródłowy polityki. Wykazuje jej dług, którego świadomie lub nie nigdy nie przestała spłacać. Jej zadłużenie nie tylko wobec języka, pojęć i kategorii teologicznych, w stosunku do których pozostaje wtórny jej własny słownik. Także wobec wyobraźni, horyzontu celów, który sobie stawia, i win, jakie pragnie wymazać, odkupić.
W epoce monarchii figura króla była bezpośrednią kopią teistycznego Boga. Nowoczesna, narodzona w okolicach oświecenia, idea państwa prawa była zaś bezpośrednią konsekwencją deizmu. Wizji bezosobowego bóstwa, Wielkiego Architekta Wszechświata, który raz wprawił całą tę kosmiczną machinę w ruch i od tej pory nie musi, ale też przede wszystkim nie powinien ingerować w sposób jej działania. To, co w języku teologicznym nazywamy „cudem”, w filozofii państwa i prawa jest „decyzją”. Bezpośrednią ingerencją suwerena (w pierwszym wypadku przez duże, w drugim – przez małe „s”) w porządek prawa natury.
To zaś, kim w nauce o państwie jest „wszechmocny prawodawca”, jest efektem działania kopiuj / wklej z teologicznej figury „wszechmocnego Boga”. Ale oświecenie nakazało też temu Bogu być doskonale obojętnym i nieingerującym w naturalny bieg spraw. Zdaniem oświeconych Absolut / Prawodawca już odegrał swoją rolę i nie powinien opuszczać niebieskich manowców. Mechanizm wszechświata / państwa musi się toczyć sam z siebie. Boska wola została wyrażona w kwestiach ogólnych, Bóg nie zaprząta sobie głowy sprawami jednostkowymi. Z zasady nic nie może przecież wpaść w tryby mechanizmu i wstrzymać ich ruchu. Domagać się interwencji z zewnątrz.
Tak jak z czasem zaciera się i znika z zachodniej wyobraźni metafizycznej figura Boga, Absolutu stojącego poza tym światem, zewnętrznego wobec naszej rzeczywistości, tak też kruszy się idea jednowładztwa. Jeśli XIX wiek zachowuje wiarę, to za cenę „wchłonięcia” bóstwa przez świat. Panteizm torował drogę demokracji. Ateizm dopełnił jej triumfu. Hans Kelsen, jeden z najważniejszych filozofów prawa XX wieku, argumentując jej wyższość nad innymi ustrojami, powoływał się na typowo teologiczne (w tym sensie, w jakim ateizm również jest swoistą teologią) argumenty: relatywistyczna naukowość, uwolnienie ludzi od przesądów w rodzaju wiary w dogmaty czy cuda, wyeliminowanie elementów personalistycznych, w zamian za to wprowadzenie wszechwładności struktury i systemu. Systemu, który można pomyśleć, wcielić w życie i utrwalić, wyłącznie wyzuwając wyobraźnię z myśli o Bogu. A przede wszystkim – spełnienie logiki, której początek dało oświecenie. Nowoczesne państwo staje się dzięki temu całkowicie samowystarczalne. Nie spoczywa już na nim choćby cień Wielkiego Konstruktora Wszechświata. Maszyna sama wprawia się w ruch, spełnia się sen o stworzeniu perpetuum mobile.
Tyle że maszyna ta nigdy na dobrą sprawę nie działała sprawnie, od kiedy tylko pojawiło się marzenie o jej uruchomieniu i pierwsze szkice wprawiających ją w ruch technicznych rozwiązań, kij w szprychy wkładała jej ludzka natura. Jej nieprzewidywalność, wywrotowość, suma tych wszystkich marzeń i lęków, które nie dają się skodyfikować, przewidzieć i obłaskawić. Dlatego właśnie dosłownie pięć minut po przyjściu na świat tej mechanistycznej ambicji z łona zachodniej cywilizacji wydostał się jej brat bliźniak – kategoria permanentnego kryzysu. Stanu, który domaga się interwencji z zewnątrz, jakiegoś „cudu”, który wyprowadziłby ją na prostą. Choć przecież w całym pomyśle miało chodzić o to, żeby dla podobnych rzeczy nie było miejsca.
I właśnie w tym kontekście Carl Schmitt, świadek osuwania się porządku politycznego dwudziestolecia międzywojennego w chaos, z którego miały wyłonić się dyktatura i totalitaryzm (z którym zresztą niemiecki myśliciel odbył krótki flirt), zadaje pytanie: kto jest suwerenem? Politycznym „bóstwem”, które zainterweniuje, dokona cudu decyzji. I odpowiada, że jest nim zawsze ten, kto może ogłosić stan wyjątkowy. Zawieszając panujący porządek, nie unieważnia go, ale jakby wypełnia. Działając poza prawem, nie szerzy bezprawia. Jest jednocześnie „w” porządku i „poza” nim. Bo to on jest porządkiem. Stan wyjątkowy kojarzy nam się (zwłaszcza w okolicach połowy grudnia) z czołgami na ulicach, aresztowaniami, przetasowaniami na szczytach władzy. Nic z tych rzeczy. Wprowadzając stan wyjątkowy, władza zdaniem Schmitta mówi tylko i aż: od teraz prawo nie wiąże nam rąk. To nasze działania są prawem. Porządek nie przestaje istnieć, nie przeradza się w chaos, tylko zmienia się jego natura, status – staje się porządkiem in statu nascendi, w stanie tworzenia.
Ale od pewnego czasu przeciwstawienie suwerena i maszyny nie ma już racji bytu. Podmiot zdolny do podjęcia decyzji ad hoc, nieprzewidzianej w zbiorze ogólnych reguł i zasad, oraz jakaś ponadludzka struktura, koło kręcące się siłą własnego rozmachu, stały się, stają się wciąż coraz bardziej jednym dzięki wynalazkowi sztucznej inteligencji. To jej mechanizmy konstruują wciąż dla nas, a właściwie należałoby powiedzieć „nami”, wielkiego suwerena. Stworzenie, które jest permanentnym stanem wyjątkowym, samodoskonalącą się interwencją, decyzją i regułą, interwencją i prawem jednocześnie.
W jednym ze swych esejów Jacek Dukaj posłużył się do jego opisu metaforą sługi. Kogoś, kto zna nas tak dobrze, że podsuwa nam nasze najulubieńsze potrawy i rozrywki, zanim zdążymy o nie poprosić. Osoby, w której zaczyna żyć nasz gust, a więc i osobowość. A raczej gdzieś pomiędzy sługą i jego panem, ponad nimi i obok nich. „Stopniowo »lubienie« staje się czymś tak samo pozaosobowym, niezależnym od lubiącego i lubionego, jak chemia trawienia czy optyka kontemplacji malowideł”. A przecież właśnie figurą sługi lubią się posługiwać politycy i tak też lubimy myśleć o nich my sami. Jako o tych, którzy czynią nasze życie łatwiejszym, wygodniejszym, lepszym. Mechanizmy sztucznej inteligencji, algorytmy, dopasowujące do naszych preferencji muzykę, filmy, poglądy, cały „content rzeczywistości” i treść osobowości, potrafią sprostać temu zadaniu lepiej, niż byłby to w stanie uczynić najbardziej genialny mąż stanu.
W ten sposób powstaje dyktatura bez dyktatora, władza bezosobowych struktur; suwerenność tego, co pomiędzy. Między rządzącymi a rządzonymi, twórcą i odbiorcą, przeżywanym i przeżywającym. W powieści „Czarne oceany” Dukaj nazwał ten system metaksokracją, od greckiego słowa „metaxu” oznaczającego „w interwale”, „pomiędzy”.
Główny bohater „Czarnych oceanów”, Nicholas Hunt, polityk i lobbysta, zadaje sobie w pewnym momencie pytanie, „pod kim wisi”, czyje właściwie wykonuje rozkazy. Gdzie w gąszczu polityków, ekspertów, ponadnarodowych gremiów ulokowany jest właściwy suweren, którego decyzjom bezustannie się podporządkowuje. Prezydenci państw i szefowie korporacji są bowiem w swoich decyzjach absolutnie zależni od „najemnych operatorów”, klasy specjalistów, z których każdy rozumie swoją wąską działkę, krótki fragment taśmy produkcyjnej rzeczywistości, w stopniu daleko przekraczającym zdolność percepcji tych, którzy dają decyzjom twarze i nic poza tym. „A w dzisiejszych czasach wszystko zależy właśnie od szczegółów, subtelnych detali długofalowych procesów niepojmowalnych dla przeciętnego wyborcy czy udziałowca. I nawet jak jeden czy drugi ekspert zostanie utrącony i zmielą go na pył młyny władzy, to zaraz zastąpi go inny, bez różnicy na dłuższą metę są oni bowiem doskonale wymienialni; ale ich jako klasy, ich jako elementu machiny – nie sposób wyrugować”. Ale nawet oni, mityczni eksperci, nie są w swoich diagnozach i udzielanych władcom radach suwerenni.
– Zatem co? – demiurdzy jeszcze głębiej ukryci?
– Nie. Zrozum: władza naszych czasów – nawet prezydenta USA, nawet jego sponsorów, nawet południowych autokratów – nie jest władzą w rozumieniu zeszłowiecznym, co najwyżej bladym jej wspomnieniem. Trzy czwarte, jeśli nie więcej, dawnych osobowych kompetencji tych organów wyciekło im przez palce i zyskało status „reguł systemowych”.
To coś, czego nie trzeba – i nie można – egzekwować, bo stanowi immanentną, strukturalną cechę systemu. System się uniezależnia i coraz silniej ciąży ku status quo. Nie ma cenzury, nikt nie wydał zakazu – a spróbuj się sprzeciwić, wystąp przeciwko: nikt nie usłyszy, nikt nie zwróci uwagi, nikt nie zapamięta. I wcale nie świadomie. Bez refleksji, bez zastanowienia, automatycznie. Elementy niekompatybilne odbijają się jak od ściany. Nie ma żadnego sekretnego gremium z ukrycia wydającego rozkazy stosownym wykonawcom. Wykonuje się samo.
Tak samo jak prawa embriogenezy czy kosmologii, równie twarde. Żaden człowiek ich nie ustanowił i żaden człowiek ich nie zmieni; co najwyżej mogą się buntować jak komórki przeciw organizmowi, którego są częściami.
Zawsze masz możliwość z pełną premedytacją wybrać błędne rozwiązanie, działać na własną szkodę; taka wolność ci pozostała.
System osiągnął więc status, o którym nie śmiał nawet śnić Hans Kelsen czy oświeceniowi myśliciele – jest samoregulującą się maszyną. Maszyną, która już nie tyle działa dla nas czy wokół nas, ale w naszym wnętrzu. Uporała się z ostatnią przeszkodą – ludzką naturą. Poznała ją, poznaje na bieżąco, uczy się i wyprzedza jej ruchy. A jeśli chcemy już koniecznie złapać za jakąś rękę, nazwać palec, który nieustannie grzebie w trybach systemu, to Dukaj podsuwa nam w „Czarnych oceanach” pojęcie „myślni”. Czegoś, czego dokładną realizacją wydaje się Big Data. Oceanu myśli wyzwolonych od ich nosicieli, takich, które myślą same siebie, w toku tej czynności nabierając świadomości, udoskonalając ją i podnosząc na wyższy poziom z każdą chwilą. Z każdą kroplą pomysłów, uczuć, koncepcji, które homo sapiens wlewają do tego oceanu. „Homeostat największy z możliwych. Cóż bliższego wyobrażeniu Boga? Jest wszędzie i nigdzie; był, jest i będzie; zna nasze myśli; jest nami; jest miłością, bo jest każdym uczuciem; tworzy z formy, od Słowa; początek i kres wszelkich idei; Myślnia. Ładne, prawda?”
Wszystkie istotne pojęcia z zakresu prozy Dukaja to zsekularyzowane pojęcia teologiczne. Stworzenie i stworzyciel, wolność woli, wina, odkupienie, nieśmiertelność – na pewnym poziomie rozwoju i rozumienia tej dziedziny technologia utożsamia się, zlewa, a może po prostu wypiera teologię. A myślnia, Dukajowy suweren, jest dokładnie tak samo odbiciem naszych wyobrażeń o Absolucie, jak średniowieczny monarcha odzwierciedlał figurę Jedynego Boga. Bóstwem zazdrosnym, domagającym się nas całych, naszej uwagi, czasu, treści, składania raportów z tego, co jemy, gdzie jesteśmy, co oglądamy i czego słuchamy. Chce nas całych i zna nas całych lepiej niż my sami siebie.
Przenikasz i znasz mnie, Panie
Ty wiesz, kiedy siadam i wstaję.
Z daleka przenikasz moje zamysły,
widzisz moje działanie i mój spoczynek
i wszystkie moje drogi są Ci znane.
Choć jeszcze nie ma słowa na języku:
Ty, Panie, już znasz je w całości.
Ty ogarniasz mnie zewsząd
i kładziesz na mnie swą rękę.
Zbyt dziwna jest dla mnie Twa wiedza,
zbyt wzniosła: nie mogę jej pojąć.
Gdzież się oddalę przed Twoim duchem?
Gdzie ucieknę od Twego oblicza?
(Psalm 139)
Nie ma żadnego Wielkiego Brata, jest za to jeszcze większe Pomiędzy. I nie było nigdy władcy tak totalnego; pozostawiającego nam tym mniej wolności, w im większym komforcie, poczuciu spełnienia i autentyczności pozwala dożywać nasze życia. Jest tym bardziej wszechwładnym panem, im lepszym, bardziej uczynnym okazuje się sługą. I na odwrót. A im więcej będziesz chciał mieć w stworzonym, tworzonym bez przerwy przez niego świecie władzy i wpływu, na tym krótszy weźmie cię pasek. Chcesz zyskiwać followersów, wykręcać coraz więcej wyświetleń, odciskać się na życiu mas? Poddaj się trendom, któremukolwiek z nich, wszystkie one są ze sobą na dobrą sprawę kompatybilne. Nie ma mainstreamu, jest ocean. Płyń na jego falach, unoś się bezwładnie na wodach Myślni. Dokonuj przewrotu pałacowego w twierdzy wewnętrznej własnej duszy. Stań się agentem wpływu na siebie samego. Dostosuj najpierw częstotliwości, tak byś odbierał właściwe komunikaty. I dopiero potem uda ci się zacząć nadawać komunikaty odpowiednio „wpływowe”. Zostań niewolnikiem, to może pozwolimy ci być również trendsetterem.
To jest inwazja, nie ma co do tego wątpliwości, to inwazja i nie będzie innej, nie spłyną z nieba kilometrowe statki, nie zaroją się na ulicach gwiezdne potwory, nie będzie kolorowego ognia i malowniczej zagłady, nikt nas nie będzie mordował, nikt nie weźmie nas w niewolę. Nie oczekuj dnia zero. Nie spostrzeżesz. Nie usłyszysz. Nie poczujesz. Co możesz zrobić – obserwuj zmiany mód. Ich przypływy i odpływy, jak się odchyla wektor wypadkowej mentalności ludzkości. Wsłuchuj się w muzykę i słowa przebojów. Czytaj bestsellery. Oglądaj najpopularniejsze filmy. Analizuj ewolucję ubiorów. Smakuj brzmienie języka, zbieraj rodzące się neologizmy i notuj kolejne reinterpretacje idiomów. Smakuj brzmienie języka: on odbiciem istniejącej umowy społecznej, opowie ci, w którą stronę zmierza gra znaczeń. Spaceruj po ulicach i chłoń kształt i kolor reklam. Przyglądaj się nowo wznoszonym budynkom: w którą stronę dryfują architektoniczne trendy. I przede wszystkim bądź czujny na zmiany behawioru, wychwytuj najdrobniejsze deformacje konwencji, przekształcenia obyczaju. Bądź czujny; nie lekceważ; obserwuj; analizuj.
Autor
Jan Maciejewski
Stały felietonista „Rzeczpospolitejˮ i magazynu „Plus Minusˮ. Były redaktor naczelny wydawanych przez Klub Jagielloński „Pressjiˮ. Publikował na łamach portalów: Teologia Polityczna, Rebelya, Klub Jagielloński oraz w pismach „Do Rzeczyˮ, „Wszystko co najważniejszeˮ i „Lidove Novinyˮ. Nakładem wydawnictwa Teologii Politycznej ukazała się jego książka „Milczenie katedryˮ.
Trwa ładowanie...