Ukraina, sekwencjonowanie i denial

Obrazek posta

(Fot. Wikipedia)

 

USA nie mogły wyrazić zgody na spełnienie tych żądań, oznaczałoby to bowiem, że dobrowolnie akceptują zmianę swojego statusu w systemie międzynarodowym, nie roszcząc sobie więcej praw do uzyskanego po upadku ZSRR statusu hegemona. Tego zaś – przyznania innym państwo prawa do posiadania stref wpływów – Stany nie są obecnie gotowe uczynić, ani wobec Rosji, ani wobec Chin. To stanowi zresztą kluczową różnicę w zarządzaniu przez Waszyngton rywalizacją z Pekinem w porównaniu do rywalizacji z ZSRR, kiedy to Waszyngton nie kwestionował posiadania przez Rosję własnej strefy wpływów i jej prerogatywy do zarządzania nią, także siłowego – jak miało to miejsce w 1956 roku na Węgrzech, czy 12 lat później w Czechosłowacji.

Jednocześnie obecny przebieg wojny na Ukrainie daje Stanom unikalną możliwość realizacji strategii sekwencjonowania rywalizacji z dwoma państwami, które usiłują doprowadzić do rewizji porządku międzynarodowego – a więc z Chinami i Rosją właśnie. Owa strategia może jednak zostać zrealizowana jedynie wtedy, gdy Waszyngtonowi uda się doprowadzić do trwałego powstrzymania rosyjskiego ekspansjonizmu w Europie.

Uniemożliwienie Rosji uzyskania strefy wpływów jest dla Stanów Zjednoczonych kluczowe z dwóch powodów. Po pierwsze, gdyby rosyjskie plany się powiodły, wiarygodność sojusznicza USA zmalałaby i ich rola jako gwaranta bezpieczeństwa zostałaby podważona – zarówno w Europie, jak i w Azji. To z kolei sprawiłoby, że nie byłoby już właściwie uzasadnienia dla dalszej obecności USA w Europie. Amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa nie są potrzebne Francji, Holandii czy Hiszpanii. Rosja nie jest w stanie zagrozić tym państwom militarnie, podobnie jak nie jest w stanie zagrozić w ten sposób Niemcom – i nie ma powodu, aby tego próbować.

Rosjanie chcieli strefy wpływów i chcieli uzyskać ją bez konsultowania tego z Ameryką. Prowadziłoby to – po koniecznym okresie krótkiej urzędowej żałoby – do powstania w Europie warunków do zaistnienia koncertu mocarstw. Prowadzona od lat przez Niemcy polityka energetyczna dała Kremlowi do ręki potężny lewar, bo to właśnie dostęp do taniej energii pochodzącej z Rosji pozwalał Berlinowi utrzymać konkurencyjność własnego przemysłu, przy jednoczesnym utrzymaniu wysokiego poziomu życia i rozbudowanego systemu socjalnego. Dodatkowo państwa europejskie płaciłyby za tę energię w euro – które Rosja mogła następnie reinwestować w europejskie papiery wartościowe. Powstałby w ten sposób rodzaju układ zamknięty, funkcjonujący na zasadach podobnych do tych, które obowiązywały od lat 70. pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a arabskimi producentami ropy naftowej. Siłę tego lewara widać jak na dłoni już teraz, gdy stojąc przed perspektywą drastycznych niedoborów gazu, kierownictwo polityczne państwa niemieckiego otwarcie komunikuje o wysokim prawdopodobieństwie konieczności racjonowania gazu, nie wykluczając nawet możliwych przerw w jego dostawach dla odbiorców indywidualnych. Jeżeli Niemcom nie uda się doprowadzić do jak najszybszego końca wojny i unormowania relacji z Rosją, najlepiej na zasadach status quo ante, to runie niemiecki model gospodarczy.

W tym kontekście łatwiej zrozumieć stopniowe wycofywanie się Niemiec z najostrzejszych form sankcji gospodarczych nałożonych na Rosję, prób pacyfikowania Litwy na tle dostaw towarów do Kaliningradu czy też niechęć Berlina do dostarczania uzbrojenia na potrzeby ukraińskich sił zbrojnych. Berlin musi po prostu zrobić wszystko, aby relacje z Rosją wróciły do stanu business as usual. Stopień uzależnienia Niemiec od pochodzącej z Rosji energii tłumaczy również, dlaczego Władimir Putin zdecydował się 24 lutego na tak ryzykowny gambit, jakim był atak na Ukrainę. Gdyby początkowy zamysł Kremla, polegający na przeprowadzeniu błyskawicznej operacji mającej na celu unieszkodliwienie ukraińskiego przywództwa politycznego się powiódł, presja państw Europy Zachodniej, aby zaakceptowany został status quo, byłaby ogromna. Jednocześnie Stany Zjednoczone znalazłyby się jedną nogą poza europejskim systemem gry o równowagę, utrzymując się w nim jedynie dzięki obawom państw wschodniej flanki. Te z kolei stałyby się wówczas – po raz kolejny w swej historii – strefą buforową par excellence i jedyną przeszkodą stojącą na drodze dalszej konsolidacji kontynentalnej. Powstały w ten sposób układ sił pozwalałby również Rosji na coraz mocniejsze kwestionowanie statusu państw Europy Środkowo-Wschodniej, przede wszystkim państw bałtyckich, ale również Polski. Kto wie, czy obserwując bezradność Stanów Zjednoczonych oraz poddane presji Berlina, Paryża czy Brukseli, nie zaczęłyby one poważnie rozważać możliwości poddania się jej. Nie byłoby też mowy ani o dołączeniu do NATO Finlandii i Szwecji, ani o nieśmiałych nawet próbach odzyskania podmiotowości przez Białoruś.

Stany Zjednoczone stałyby się więc zbędnym, niepożądanym wręcz, elementem politycznego krajobrazu nie tylko w Europie, ale wręcz w całej Eurazji. Historia znowu zaczęłaby się rymować, rozgrywka o równowagę toczyłaby się pomiędzy Francją, Niemcami a Rosją, natomiast Polska i inne państwa regionu odgrywałyby rolę bożej podszewki. Wielka Brytania – perfidny Albion! – po raz kolejny zaś starałaby się uprawiać offshore balancing, który Londyn przecież wymyślił i opatentował, a dopiero po klęsce „outsourcował” USA. Wolna od nacisków Amerykanów, a być może i ich fizycznej obecności Unia Europejska pod przywództwem Berlina mogłaby w końcu osiągnąć wyznaczony sobie cel suwerenności strategicznej. Suwerenność natomiast ma to do siebie, że pozwala na w pełni niezależne wytyczanie priorytetów, w tym polityki zagranicznej. Nie ma powodu, aby myśleć, że wyznaczone niezależnie kierunki i cele polityki zagranicznej państw Europy byłyby zbieżne z tymi, które stawiają sobie Stany Zjednoczone. Taka koordynacja Waszyngtonu i Brukseli jest szczególnie mało prawdopodobna w wypadku Chin, które nie są postrzegane przez europejskie stolice jako zagrożenie, ale jako partner biznesowy – zarówno w charakterze kluczowego elementu europejskich łańcuchów wartości, jak i w charakterze rynku zbytu. Dał temu zresztą wyraz i Josep Borrell, który stwierdził w kwietniu, że Unia jest „bardzo, bardzo daleka od postrzegania Chin jako takiego samego zagrożenia, co Rosja (…) z pewnością nie uważamy Chin za zagrożenie militarne dla Unii”, i całkiem niedawno prezes VAG Herbert Diess, którego zdaniem „nie docenia się, do jakiego stopnia niemiecka prosperity jest zależna od Chin”.

Po drugie, powstrzymanie rosyjskiego ekspansjonizmu skierowanego ku Zachodowi stanowi, jak dowodzi Wess Mitchell, kluczowy element strategii „sekwencjonowania” rywalizacji USA z Chinami i Rosją. Zdaniem Mitchella na obecnym etapie relacji w trójkącie Waszyngton – Pekin – Moskwa niemożliwe jest zarządzanie rywalizacją z dwoma wspomnianymi państwami inaczej niż poprzez selektywne (bo mające miejsce tylko w Europie) pokonanie Rosji i permanentne złamanie jej potencjału do ekspansji na Zachód, po czym zaproponowanie jej specyficznego rodzaju resetu, polegającego na przedłożeniu jej alternatywy dla coraz ściślejszej współpracy z Chinami. Stany muszą więc doprowadzić do sytuacji, w której dostarczą Rosji argumentów – zarówno w formie kija, jak i marchewki –aby porzuciła ona ambicje stania się potęgą europejską i skoncentrowała się na rozwoju tradycyjnie niedorozwiniętych wschodnich części kraju.

W tym kontekście warto wspomnieć o przedstawionej przez Mitchella w lipcu ubiegłego roku na łamach „National Interest” wizji jednoczesnego zarządzania przez Stany Zjednoczone rywalizacją z Chinami i Rosją. Nawiasem mówiąc, tekst w NI jest skrótowym opisem znacznie dłuższego opracowania tego samego autora, które opublikowane zostało na stronie The Marathon Initiative, ale którego powstało na zlecenie pentagonowskiego Office of Net Assessment (ONA). W tekście tym Mitchell opisuje na przykładach historycznych (od imperium bizantyjskiego przez Republikę Wenecką aż po Austro-Węgry) sposoby sekwencjonowania przez te organizmy państwowe pojawiających się w tym samym czasie równorzędnych rywali. Lektura tekstu Mitchella jest niezwykle rzadką okazją, aby przeczytać opracowanie pisane dla Net Assessment – i, co za niespodzianka, nie ma w nim wiedzy tajemnej, szpiegowskich sekretów na temat prędkości maksymalnej MiG-a-29 czy grubości pancerza czołgu. Zamiast tego jest napisane wyważonym, akademickim językiem opracowanie historyczne, antologia problemów martwych imperiów. I taki tekst, nie szczególarski, techniczny i pełen ściśle tajnych informacji potrzebny był ONA – bo to odpowiednia selekcja informacji i zastosowanie powszechnie znanej wiedzy w celu znalezienia analogii do problemów, przed którymi stoją Stan Zjednoczone, stanowi esencję wiedzy. Wiedzy takiej, która odpowiednio wykorzystana stanowić może potężną broń i podstawę strategii rywalizacyjnej.

Mitchell stwierdza, że na obecnym etapie rywalizacji niemożliwe jest zastosowanie bardziej klasycznych form sekwencjonowania przeciwników, takich jak „odwrócenie” słabszego z nich, vide manewr Nixona. Jest tak dlatego, że częściowe przyznanie Rosji koncesji (takich, jak właśnie oddanie jej Ukrainy) nie gwarantowałoby, że ta odwróci się od Chin, ale stworzyłoby zamiast tego niebezpieczeństwo, że jej ekspansjonistyczne zapędy na kierunku zachodnim ulegną jedynie dalszemu wzmocnieniu. Od siebie dodać można, że jest to szczególnie prawdopodobne w obliczu bliskiego związania, za sprawą omawianej wyżej bliskiej współpracy w zakresie energii, interesów Niemiec i Rosji. Próba udzielenia przez USA koncesji Rosji przybliżałaby jedynie wizję ostatecznego wypchnięcia z Europy (i z Eurazji) Waszyngtonu, a tym samym konsolidacji projektu kontynentalnego, przybierającej być może formę Europy od Lizbony po Władywostok. W takiej architekturze obecność USA jest po prostu niepożądana.

Mitchell dowodzi również, że drugą klasyczną formą sekwencjonowania rywali, która jest niemożliwa do realizacji w obecnej konfiguracji geopolitycznej, jest odłożenie w czasie rywalizacji z silniejszym z przeciwników (tak jak uczyniła to Republika Wenecka, koncentrując się na rywalizacji z Mediolanem, kosztem starcia z imperium osmańskim). Ujmując rzecz lakonicznie ta droga jest zamknięta, ponieważ rywalizacja na linii Waszyngton – Pekin zaszła już za daleko, wchodząc w fazę ostrego, dość otwartego konfliktu. Próba złagodzenia retoryki wobec Pekinu mogłaby więc skutkować nie poprawą relacji dwustronnych, ale zamiast tego mogłaby zostać poczytana za objaw słabości i stanowiłaby dla ChRL zachętę do agresywniejszej polityki względem, na przykład, Tajwanu. Trzecim, najbardziej eleganckim rozwiązaniem byłaby kooptacja, a więc przekonanie i Chin, i Rosji do tego, że utrzymanie obecnego porządku międzynarodowego jest w ich interesie, i skłonienie ich tym samym do zarzucenia rewizjonistycznych ambicji. Oczywiście jest to niemożliwe, ponieważ zarówno Pekin, jak i Moskwa uważają, że obecny porządek międzynarodowy – w którym Stany Zjednoczone są primus inter pares – tworzy fundamentalne ograniczenia dla ich dalszego rozwoju. Jest to szczególnie prawdziwe w wypadku Chin, które świadome są, że w chwili obecnej zyskują na sile, podczas gdy Stany Zjednoczone znajdują się w stanie relatywnego regresu.

Dlatego, dowodzi Mitchell, USA muszą zastosować inną strategię, będącą swego rodzaju modyfikacją Nixonowskiego „odwrócenia” słabszego z tandemu przeciwników. Jest to możliwe dzięki temu, że słaba gospodarczo i demograficznie Rosja powinna odczuwać lęk przed nadmiernym uzależnieniem się od Pekinu, szczególnie wraz z rosnącą asertywnością Państwa Środka. Stany Zjednoczone powinny więc „wyostrzyć dylematy stojące przed Rosją i upewnić się, że wraz ze wzrostem obaw co do potęgi Chin przedstawione zostaną jej inne możliwości prowadzenia polityki zagranicznej skoncentrowanej na agresji wobec Zachodu”. Nie oznacza to jednak, że USA powinny podejmować za wszelką cenę próby appeasementu wobec Rosji, „a wręcz przeciwnie, powinno się to odbywać przy założeniu, że wszelkie ograniczenie napięć będzie wynikiem chłodnej kalkulacji Moskwy, że détente z Zachodem lepiej przysłuży się ich interesom niż kontynuowanie obecnej, agresywnej polityki. Zamiast pytać, »za jaką cenę« możemy osiągnąć détente z Rosją, powinniśmy pytać, »pod jakimi warunkami« możemy wyobrazić sobie, że Rosja wybiera tę drogę sama – i jej te warunki przedstawić”. Stany powinny więc na stałe uniemożliwić Rosji ekspansję na Zachód, siłowo łamiąc jej ambicje na tym kierunku strategicznym, bo „im bardziej Rosja świadoma będzie niemożliwości realizacji swych ambicji w Europie i im bardziej zacznie dostrzegać alternatywę dla poddania się chińskiej dominacji na Wschodzie”, tym mniej sprzeczne staną się interesy Moskwy i Waszyngtonu. Do skutecznego zrealizowania tej strategii spełnione muszą zostać dwa warunki: po pierwsze, Rosjanie muszą połamać sobie zęby na próbie ekspansji na Zachód, ponieważ „jak dowodzi historia, Rosjanie zaczynają na poważnie rozważać détente z przeciwnikiem jedynie w obliczu poważnej klęski”. Po drugie zaś, zablokowawszy Rosji drogę do ekspansji w Europie, Stany Zjednoczone wespół z azjatyckimi sojusznikami (przede wszystkim Japonią) powinny zaoferować Moskwie realną alternatywę dla chińskich inwestycji na Dalekim Wschodzie, na Syberii i w Azji Centralnej, co ograniczyłoby efekt synergii pomiędzy Chinami i Rosją, tworząc zamiast niej potencjalne punkty zapalne w relacjach obydwu tych państw.

W jaki sposób zablokować rosyjską ekspansję na kierunku zachodnim? Otóż, jak pisał w lipcu 2021 roku Mitchell, powinny Stany Zjednoczone zadać Rosji klęskę podobną do tej, jakiej imperialna Rosja doświadczyła podczas wojny z Japonią, lub kilkadziesiąt lat później w Afganistanie. „Dzisiaj ekwiwalentem Port Arthur lub Afganistanu”, pisze Mitchell, „jest Ukraina”. „Stany Zjednoczone powinny dążyć do tego, aby Rosja poniosła taką klęskę militarną na Ukrainie, aby zmusić jej przywództwo polityczne do ponownego rozważenia” opłacalności zachodniej ekspansji. „Ameryka może osiągnąć ten cel w ten sam sposób, co w Afganistanie: dostarczając miejscowym narzędzi, które pozwolą na skuteczniejsze opieranie się Rosji, i zachęcając do tego samego Europejczyków”. „Każdy piwot potrzebuje punktu podparcia – dla nas jest nim Ukraina” – konkluduje swój wywód Mitchell.

Sam sposób zarządzenia sytuacją wokół Ukrainy przez USA, zarówno przed wybuchem wojny, jak i w trakcie jej trwania, również jest interesujący. Po pierwsze, Stany Zjednoczone – których kierownictwo było przekonane o nieuchronności rosyjskiej inwazji już na jesieni ubiegłego roku – nie zdecydowało się na appeasement Rosji. Pomimo sygnalizowania gotowości do pewnych ustępstw, w tym ograniczenia ćwiczeń sił NATO na wschodniej flance Sojuszu, Biały Dom nie był gotowy na zaakceptowanie wszystkich żądań Rosji, w tym przede wszystkim na deklarację, że Ukraina nie dołączy do NATO – a więc nie były gotowe na uznanie prawa Rosji do posiadania strefy wpływów – co było warunkiem sine qua non uniknięcia wojny. Jednocześnie Amerykanie nie podjęli działań pozwalających na skuteczne odstraszenie Rosjan od inwazji na Ukrainę – nie przekazali Ukrainie zawczasu odpowiednich środków, pozwalających myśleć o skutecznym odparciu rosyjskiej ofensywy, nie zdecydowały się dyslokować na Ukrainę własnych sił zbrojnych ani też nie udzieliły jej wiążących gwarancji bezpieczeństwa. W rezultacie Waszyngton doprowadził do porażki odstraszania, a tym samym stworzył sytuację, w której Kreml zdecydował się na wejście do wojny. Po trzecie unikalnym, bezprecedensowym elementem amerykańskiej polityki w miesiącach poprzedzających wybuch wojny była polityka pełnej jawności i otwartego komunikowania informacji pozyskiwanych przez amerykański wywiad i dyplomację w zakresie rosyjskich przygotowań do wojny. Łączyło się to z komunikowaniem urbi et orbi przekonania, że Rosjanie są zdecydowani zaatakować Ukrainę. Tego rodzaju działanie także nie zna precedensu. Gdyby Amerykanie chcieli ostrzec Kijów czy stolice europejskie o nadchodzącej wojnie, mogli przekazać informacje te kanałami dyplomatycznymi. Jeżeli chcieliby wyindukować reakcję, chociażby stolic europejskich – powinni przewodzić, pociągnąć za sobą niezdecydowanych i w ten sposób uniknąć porażki odstraszania. Nie zrobili tego jednak. Zamiast tego – przedstawili swoją ocenę sytuacji publicznie, stwierdzając definitywnie, że wojna jest nieunikniona, na swój sposób ograniczając Rosji pole manewru.

Nie twierdzę, że Amerykanie celowo sprowokowali porażkę odstraszania na Ukrainie, aby zacząć realizować naszkicowaną przez Mitchella strategię sekwencjonowania rywali strategicznych USA. Tego rodzaju teza byłaby klasycznym przykładem teorii spisku, obarczonym wszystkimi problemami, jakimi są one zazwyczaj obciążone; pomijając samą trudność w zrealizowaniu tego rodzaju planu, Stany nie byłyby w stanie kontrolować zachowań szeregu uczestników rozgrywki; Rosja mimo wszystko mogła nie zdecydować się na atak; alternatywnie, początkowa faza operacji mogła zakończyć się sukcesem, Zełenski mógł przyjąć ofertę, jak sam to nazwał, „podwózki” przedstawioną mu przez Amerykanów, czego skutkiem byłoby obalenie przez Rosjan władz w Kijowie (co mimo wszystko nie przekreślałoby „afgańskiego” scenariusza przedstawionego przez Mitchella). W każdym razie – fakt jest taki, że wskutek niepowodzenia rosyjskiej kampanii na Ukrainie, Amerykanie znaleźli się w pozycji, aby wdrożyć w życie zaproponowaną przez Mitchella strategię sekwencjonowania zagrożeń. Równocześnie militarna słabość Rosji z jednej strony oraz obawy o możliwą eskalację (w tym do poziomu użycia broni nuklearnej) z drugiej stawiają przed Stanami Zjednoczonymi dylemat, który opisać można pytaniem how much is enough. Dlatego prawdopodobnie Amerykanie nie chcą dostarczyć Ukrainie takich sił, które pozwoliłyby jej na realne myślenie nie o nieprzegraniu konfliktu, ale o zwycięstwie i odwojowaniu terenów utraconych w 2014 roku.

Gdyby Stany Zjednoczone faktycznie chciały na trwałe zabetonować drogę dla rosyjskiej ekspansji w Europie, powinny odejść od preferowanej przez nie dotychczas strategii deterrence by punishment, a więc rozmieszczania trip-wire forces i obietnicy odwojowywania utraconych na rzecz Rosji terenów, na rzecz deterrence by denial – a więc umieszczenia na wschodniej flance takich sił, które pozwalałyby myśleć o uniemożliwieniu Rosji odniesienia sukcesu. Jeszcze niedawno wydawało się, że w obliczu konwencjonalnej potęgi rosyjskich sił zbrojnych będzie to niemożliwe, jednak w następstwie wojny na Ukrainie wydaje się, że mogłoby to być w zasięgu sił USA, nawet gdyby Waszyngton dalej traktował rywalizację z Chinami jako priorytet – szczególnie że zdolności wojsk lądowych USA nie są kluczowe w kontekście potencjalnej wojny na Pacyfiku. Nie jest jednak pewne, czy Waszyngton faktycznie zdecyduje się na zastosowanie takiej strategii. Coraz bardziej pewne jest natomiast, że ewentualna współpraca we wzmacnianiu potencjału obronnego państw wschodniej flanki odbywać się będzie nie w ramach struktur NATO – ale koalicji chętnych. Tu warto zwrócić uwagę, że pomimo triumfalistycznych zapowiedzi niedawny szczyt NATO w Madrycie nie przyniósł bynajmniej przełomowych decyzji, a podkreślił raczej trend przekształcania NATO w sojusz polityczny, a nie militarny. Dało się to zresztą dostrzec w wypowiedziach przedstawicieli amerykańskiej administracji (w tym, na przykład, Celeste Wallander), którzy podkreślali wagę relacji dwustronnych z Warszawą. Nawiasem mówiąc – czy jest lepszy przykład na to, że to nie wartości i moralność ale realia geopolityczne determinują kształt polityki państw, jak owo wzmożenie dyplomatyczne na linii Waszyngton – Warszawa? Czy ktoś pamięta jeszcze maglowane przez media i komentatorów na dziesiątki sposobów informacje o tym, że polskie władze nie pogratulowały Joe Bidenowi wygranej w wyborach, a on sam nie rozmawiał z prezydentem Dudą przez długie miesiące? Albo tego, że Biały Dom ma zastrzeżenia do przestrzegania zasad praworządności w Polsce? Wszystkie te faktoidy, tak gruntownie omawiane przez wszelkiej maści ekspertów, okazały się w ostatecznym rozrachunku całkowicie nieistotne.

Wszystko wskazuje na to, że Polska i Stany Zjednoczone będą na siebie skazane; wojna na Ukrainie uwidoczniła bowiem, jak kluczową rolę dla kierownika politycznego Unii Europejskiej – Niemiec – odgrywa dostęp do źródeł taniej energii i na jakie ustępstwa gotowy będzie pójść Berlin, aby utrzymać dotychczasowy status relacji z Rosją. Z kolei USA muszą być świadome, że ich obecność w Europie jest pożądana przede wszystkim, jeżeli nie wyłącznie, przez państwa znajdujące się w strefie zgniotu pomiędzy Niemcami a Rosją. Fakt ów powinien stanowić kontrę dla argumentów części środowisk strategów amerykańskich, dość krótkowzrocznie domagających się od administracji w Białym Domu pełnego skupienia na rywalizacji z Chinami. Jeżeli bowiem rację ma Mitchell, to podjęcie skutecznej rywalizacji z Chinami możliwe będzie jedynie wtedy, gdy Rosja na trwałe straci apetyt na próby ustanowienia strefy wpływów na swoich zachodnich rubieżach – a jest to możliwe jedynie wtedy, gdy będą tam Stany Zjednoczone.

 

Autor

Albert Świdziński

Dyrektor analiz w Strategy&Future.

 

Albert Świdziński Chiny Polska&Europa Rosja Strategia nuklearna Świat Ukraina USA

Zobacz również

Polska na Ukrainie – projekt Strategy&Future
S&F Hero: Przepływy strategiczne – rzecz o władzy i geopolityce
Tomasz Świerad (nowy współpracownik Strategy&Future) o swojej długoletniej służbie w Wojsk...

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...