Kilka uwag o politycznej strategii państwa polskiego w nowych europejskich okolicznościach (tezy do dyskusji)

Obrazek posta

(Fot. pxfuel.com)

 

I. Współzależność nie jest wystarczającą gwarancją pokoju, ale zerwanie współzależności czyni pokój jeszcze bardziej kruchym i niepewnym. Tak można by zdefiniować istotę strategicznego dylematu, w jaki wpadł demokratyczny Zachód wobec Rosji w chwili wybuchu wojny na wschodzie Europy. To, że dzierganie coraz gęstszej sieci współzależności wiążących Moskwę z Zachodem, od gospodarki i handlu aż po klimat i kosmos, będzie niejako „wymuszać” zachowanie pokoju, było jeszcze do niedawna przedmiotem silnej wiary w całym demokratycznym świecie. Być może najsilniejszej w Niemczech, gdzie powstała państwowa doktryna Wandel durch Verflechtung, jednak panującej powszechnie także w Polsce, wbrew temu, co zwykło się teraz u nas z dumą mówić i pisać. Co prawda w Polsce dominował zawsze sceptycyzm wobec ostentacji niemiecko-francuskiego bratania się z Kremlem, jednak w realność wielkiej rosyjskiej inwazji na obszarze Europy mało kto wierzył albo nie wierzył zgoła nikt, a to właśnie z racji istnienia w XXI wieku niezliczonych współzależności, jakie nawarstwiły się na naszym kontynencie w ciągu półwiecza, zainaugurowanego w 1975 roku aktem helsińskim o „bezpieczeństwie i współpracy w Europie”.

Dzisiaj, w obliczu faktów, każdy głupi już wie, że wojna, której stawką jest najbardziej klasyczna hegemonia polityczna nad sąsiadami, jest oczywiście możliwa, nawet jeśli stoi za nią ryzyko nagłego zerwania setek nitek powiązań, dzierganych w ciągu długiego półwiecza. Rzecz tylko w tym, iż ów zweryfikowany właśnie przez historię fakt nie stanowi w żadnej mierze dowodu na prawdziwość tezy przeciwnej. Zerwanie współzależności, izolacja Moskwy i odbudowa na Bugu żelaznej kurtyny – to okoliczności jeszcze bardziej urealniające hipotezę rozlewania się wojny wschodniej na kolejne państwa Europy, zwłaszcza jeśli nieujarzmiona Ukraina stałaby się na wiele lat raczej płonącym i krwawym kotłem na mapie aniżeli obszarem spacyfikowanym, na którym zapanowałaby moskiewska „normalizacja”. Ani dotychczasowa sieć współzależności z Moskwą (broniona np. przez Paryż), ani odbudowa żelaznej kurtyny (żądana przez Warszawę) nie stanowią już – po 24 lutego – mocnego gruntu dla utrzymania europejskiego pokoju. Konkluzja jest zatem prosta: „epoka pohelsińska” się skończyła, a koncept „wieczystego pokoju” w Europie rychło nie powróci. A skoro tak, to trzeba zacząć żyć i działać trochę inaczej niźli w tamtej epoce, zwłaszcza jeśli się znów zostało państwem frontowym. To znaczy takim, które ani na chwilę nie może już przestać pamiętać, że to na jego terytorium, a nie na terytorium sąsiedniej Ukrainy, gdzie teraz toczy się wojna, miałby się dopiero rozegrać ów obiecany w mowie prezydenta USA na warszawskim zamku prawdziwy armagedon, czyli zbrojne zatrzymanie Rosji w trybie proklamowanego „świętym” artykułu piątego traktatu waszyngtońskiego.

 

II. Państwo frontowe, stające wobec zapiekłego nieprzyjaciela o dużej przewadze potencjału militarnego, musi z natury rzeczy być szczególnie wyczulone na ryzyko „strategicznej samotności”. W toczącej się obecnie wojnie jest to ryzyko, wobec którego stanęła Ukraina, skoro USA nie zamierzają bronić niepodległości tego kraju pomimo formalnych gwarancji z 1994 roku oraz faktycznego sojuszu politycznego i militarnego, jaki Waszyngton zaoferował Kijowowi po zwycięstwie Majdanu. „Strategiczna samotność” Ukrainy, której demokratyczny świat udziela wprawdzie politycznego i militarnego wsparcia, ale której niepodległości nie uważa za warunek sine qua non własnego bezpieczeństwa, jest w dzisiejszych okolicznościach pierwszoplanowym wyzwaniem dla polskiego interesu państwowego. Z polskiej perspektywy nie ma dziś w globalnej polityce celu bardziej doniosłego aniżeli skłonienie Ameryki do takiego minimalnego poziomu zaangażowania w wojnę wschodnią, który zagwarantowałby zatrzymanie inwazji, wypchnięcie armii rosyjskiej z całego terytorium Ukrainy i utrzymanie narodowego kierunku polityki rządu w Kijowie. Nie wchodząc tutaj w szczegóły bieżącej polskiej polityki, można tylko skonstatować, iż widać symptomy tego, że władze w Warszawie nie definiują w tak jednoznaczny sposób strategicznych interesów państwa polskiego w wojnie wschodniej. W mniejszym stopniu ta uwaga dotyczy rządu RP, bardziej odnosi się do polityki prowadzonej przez głowę państwa.

Jeśli Ukraina będzie podbita, upokorzona, okupowana albo poddana rozbiorowi terytorium, to centralnym wyzwaniem stanie się ryzyko „strategicznej samotności” państwa polskiego. A ściślej mówiąc – dwa rodzaje ryzyka, o które tutaj idzie. Pierwsze z nich – to ryzyko niedostatecznego efektu odstraszania militarnego. Niezwykle pouczający jest w tej mierze przykład Węgier, których strategia wobec wojny wschodniej opiera się na dwóch pesymistycznych założeniach: że Ukraina upadnie oraz że późniejsze odstraszanie Rosji na linii ciągnącej się od Estonii po Bułgarię będzie mało efektywne. Węgry wydają się zatem dążyć do tego, aby hipotetyczne przyszłe „zatrzymywanie” Rosji odbywało się na terytorium Polski albo Rumunii, a nie w obrębie granic małego i realnie bezsilnego w takich warunkach państwa węgierskiego. To jasne, że strategia węgierska nie mogłaby w żadnych warunkach stać się strategią polską, a to zważywszy nie tylko na polskie położenie geograficzne i wielowiekową „prometejską” tradycję polityki wschodniej, ale również na szczególnie zawziętą wrogość wobec Polski, jaka panuje na Kremlu co najmniej od czasu polskiego zaangażowania w zwycięstwo kijowskiej pomarańczowej rewolucji roku 2004. O ile zatem węgierska logika polityczna musi zostać w Warszawie odrzucona, to jej realistyczne przesłanki winny być traktowane przez nas z najwyższą uwagą.

Ryzyko drugie dotyczy kwestii wspólnej obrony, gdyby faktycznie miała się ona okazać konieczna. Rzecz w tym, iż w toku obecnej wojny wschodniej w ramach NATO utrwaliła się praktyka, zgodnie z którą za obowiązujący dla wszystkich państw członkowskich paktu uważa się minimalny wspólny mianownik decyzyjny, jaki udało się osiągnąć w konsultacjach sojuszniczych. Rząd USA na przykład posługuje się tym argumentem, aby obronić się przed zarzutami, iż w kontekście zobowiązań politycznych wobec Ukrainy czyni o wiele za mało; amerykańska odpowiedź na tego rodzaju zarzuty brzmi: musimy zachować jedność NATO, bo skutki decyzji będą dotyczyć wszystkich sojuszników. Odmieniana przez wszystkie przypadki „jedność NATO” stała się politycznym fetyszem, de facto paraliżującym skutecznie działanie albo stanowiącym co najmniej alibi dla działania niewystarczającego. Jeśli wspólna obrona miałaby być również warunkowana „jednością NATO”, to ryzyko „strategicznej samotności” Polski na wypadek konfliktu jest wysokie.

Całe szczęście, że ów warunek „jedności” jest fetyszem polityki i politycznej propagandy, a nie wymogiem traktatu; układ waszyngtoński explicite pozostawia decyzję o zakresie podejmowanych kroków w ramach wspólnej obrony uznaniu poszczególnych państw. Tymczasem egzystencjalnym interesem Polski jest osiągnięcie takiego stanu sojuszu, w którym jego kluczowe państwa mogłyby działać bez wymogu jedności co do charakteru podejmowanych kroków. Wymóg jedności w organizacji, do której należą państwa o tradycyjnie uległej wobec Moskwy polityce (np. Francja, Italia, Grecja, Bułgaria, Węgry, Czarnogóra), zawsze będzie skutkować paraliżem działania całego sojuszu. Z pewnością tej zależności nie rozumie polska opinia publiczna, zauroczona propagandowym sloganem o sojuszniczej jedności. Nie jest nawet pewne, czy dostatecznie jasno rozumie ową zależność obecne kierownictwo państwa.

 

III. Niezależnie od ściśle militarnej kwestii zapewnienia państwu zdolności odparcia inwazji („silniejszej niż ma Ukraina” – jak mówi polski wicepremier), przebieg wojny wschodniej unaocznia doniosłość kwestii ochrony miast i ludności cywilnej przed niszczącymi atakami. Kwestii tej nie rozwiązują zwiększone transfery żołnierzy amerykańskich na terytorium Polski. Ze względu na konieczność zapobiegania ryzyku „strategicznej samotności” pierwszoplanowym interesem państwa polskiego jest wciągnięcie zachodniego sąsiada w rychłą budowę środkowoeuropejskiego systemu ochrony miast i ludności cywilnej dla terytorium Niemiec i Polski, a być może również Czech i Słowacji (ewentualnie także Austrii, Węgier, Danii lub państw bałtyckich). Zachowanie Niemiec w pierwszym miesiącu wojny wschodniej wskazuje wyraźnie na zasadność dwóch tylko na pozór nie całkiem zgodnie brzmiących tez na temat nowej niemieckiej polityki bezpieczeństwa. Po pierwsze – Berlin nie stanowi i nie będzie stanowić wiarogodnego partnera do wspólnie podejmowanych kroków przeciw Rosji, jeśli miałyby one wynikać z jakichkolwiek powinności (traktatowych czy politycznych) wobec krajów trzecich, tak jak na przykład obecnie wobec Ukrainy. Po drugie jednak – od 24 lutego Berlin liczy się po raz pierwszy po II wojnie światowej z realną koniecznością obrony własnego kraju i jego podstawowych interesów w razie rozlewania się wojny wschodniej poza terytorium Ukrainy. Świadczy o tym wyraźnie nie tylko przebieg niedawnej debaty „wojennej” w Bundestagu, ale przede wszystkim decyzja rządu Olafa Scholza, zgodnie z którą Niemcy od obecnego roku staną się trzecim (po USA i Chinach) państwem świata pod względem nominalnego poziomu wydatków na zbrojenia.

Niemcy, Polska oraz Czechy stanowią dziś w pełni zintegrowany i jednolity obszar gospodarczy, z bardzo głębokimi pod tym względem wzajemnymi współzależnościami. Budowa zintegrowanego i jednolitego systemu ochrony tego obszaru, zwłaszcza przed atakami rakietowymi, byłaby naturalną konsekwencją polityczną takiego rozwoju ekonomicznego. Z perspektywy Berlina byłoby to symboliczne przełamanie panującego stereotypu o katastrofalnie błędnej polityce wschodniej i polityce obronnej, prowadzonej w ciągu ostatnich lat. Z perspektywy Warszawy – byłaby to nie tylko szansa na szybkie uodpornienie kraju wobec niebezpieczeństwa szantażu niszczenia miast i ludności cywilnej, jaki dziś Moskwa stosuje wobec Ukrainy, ale przede wszystkim pierwsza okazja po temu, aby kraj będący kluczowym partnerem politycznym i gospodarczym Polski w Europie stał się zarazem pełnowartościowym i niezbywalnym uczestnikiem wspólnej środkowoeuropejskiej obrony. Niemiecko-polska tarcza ochronna nad Europą Środkową miałaby na przyszłość i tę zaletę, że wykluczałaby ewentualność podjęcia przez Berlin dyplomatycznej gry z Moskwą, gdyby za jakiś czas Kreml złożył Europie ofertę dyplomatycznego uregulowania kwestii demilitaryzacji Polski, zgodnie z deklarowanymi celami polityki rosyjskiej, niejeden raz wyrażanymi przez prezydenta Rosji, a także w zgodzie z obietnicami złożonymi niegdyś przez Amerykę Gorbaczowowi (ich złożenie potwierdzał m.in. ówczesny dyrektor CIA Bob Gates).

Warto podkreślić, że w żadnym razie nie powinny to być systemy ochrony Niemiec, udostępnione czy też rozciągnięte na Polskę, ale wspólne przedsięwzięcia obu krajów, wzajemnie uzgadniane i współfinansowane. Taka niemiecko-polska tarcza nad istniejącą już dziś de facto ekonomiczną „Mitteleuropą” zwiększałaby także pewność militarnego zaangażowania Ameryki w sprawy naszego regionu, zarówno wówczas, gdyby następnym prezydentem USA został polityk alt-prawicy, skłonnej do politycznej konfrontacji z Niemcami, jak i wówczas, gdyby miała się powtórzyć sytuacja z 2021 roku, gdy przywódca Ameryki ostentacyjnie ignorował Polskę, dając do zrozumienia, że traktuje ją jako niemiecką strefę wpływów, z którą będzie się porozumiewać jedynie za pośrednictwem Berlina. Gdyby bieg europejskich zdarzeń miał być niekorzystny dla Ukrainy i w rezultacie Polska nie byłaby w stanie się ochronić przed nieszczęsną rolą „przedmurza”, to w każdym razie winno to być przynajmniej zintegrowane „przedmurze polsko-niemieckie”.

 

IV. Systemowe wciągnięcie Niemiec w ochronę „Mitteleuropy” będzie mieć tym donioślejsze znaczenie, że o ile Ukraina upadnie albo zostanie upokorzona i poddana rozbiorowi, nieuchronnie zredukowane zostanie polityczne znaczenie instytucji Unii Europejskiej. Wysokie polityczne aspiracje Brukseli oparte były dotąd na dwóch przesłankach: pierwszej – że Europa jest obszarem „wieczystego pokoju”, w związku z czym instytucje wspólnotowe są najsilniejszymi na kontynencie dysponentami soft power oraz antykryzysowego wsparcia finansowego; i drugiej – że wojna o kulturę i zwalczanie rosnących w siłę partii alt-prawicy jest naczelną i możliwą do wykonania misją unijnej elity, broniącej się w ten sposób przed naporem wyłaniającej się politycznej kontrelity. Po 24 lutego polityczna wartość obu tych przesłanek stała się co najmniej wątpliwa. Soft power stała się mało przydatna, a pieniądze mają wielkie znaczenie o tyle, o ile są przeznaczane na broń. Z kolei rozrywający Zachód konflikt postliberałów z alt-prawicą oczywiście z dnia na dzień nie wygasł, ale wojna wytworzyła na całym Zachodzie nowe, kluczowe dziś linie frontów, idące w poprzek dotychczasowych podziałów. Wiele wskazuje na to, że przez dłuższy czas główna oś politycznego podziału w Europie będzie się tworzyć wokół stosunku do planu pełnej izolacji Rosji oraz wokół stopnia gotowości do zaangażowania w wojnę wschodnią.

Nie należy co prawda liczyć na to, że ataki na Polskę ustaną, dopóki w Warszawie władzę sprawować będzie alt-prawica, ale też polityczne znaczenie tych ataków będzie o wiele mniejsze. Kluczowe będzie to, z kim i w jaki sposób Polska będzie podejmować wspólne kroki w dziedzinie polityki bezpieczeństwa. Macronowski projekt „Europy koncentrycznych kręgów”, wedle którego „sercem europejskiego reaktora” miały być Paryż i Berlin, a wokół miały być oddalające się orbity, z Rosją i Turcją na jednej z nich jako krajami „połączonymi wartościami demokratycznymi” – wygląda dzisiaj na nieudany żart na temat przyszłości naszego kontynentu. Liczyć się będzie przede wszystkim to, czy Polska potrafi podjąć w Europie istotne kroki w dziedzinie bezpieczeństwa w relacjach dwustronnych z Niemcami, Czechami, Szwecją czy Finlandią, a nie nużące i coraz mniej ważne filipiki na temat Polski wygłaszane przez fanatyków w Parlamencie Europejskim. Ideologiczne kompromisy z owymi fanatykami już stały się mniej istotne dla interesów państwa, aniżeli były jeszcze dwa miesiące temu. Musimy koniecznie na nowo oswoić się z przekonaniem, zarzuconym przez polską politykę nie bez racjonalnych przesłanek w roku 1989, iż przyszłe losy państwa polskiego, w tym także kwestia jego niepodległości i europejskiego znaczenia, rozstrzygać się będą na wschodzie Europy, tak jak działo się to już wielokrotnie w przeszłości, począwszy od końca wieku XIV aż po wiek XX.

Bruksela ma szansę ocalić swoje dotychczasowe polityczne znaczenie na kontynencie tylko wówczas, jeśliby na wschodzie Europy stosunkowo szybko został przywrócony pokój, a Kijów pozostałby podmiotowym ośrodkiem ukraińskiej polityki, zorientowanej na ukraińskie interesy państwowe. Czyli krótko mówiąc – jeśliby Ukraina trwającą obecnie wojnę jakimś cudem wygrała. Kluczową europejską kwestią stanie się wówczas program odbudowy zrujnowanej Ukrainy, który powinien stać się w takich okolicznościach nadrzędną misją Unii Europejskiej w ciągu najbliższych lat, realizowaną jednocześnie z przyspieszonymi negocjacjami akcesyjnymi z Kijowem. Z perspektywy polskiego interesu państwowego kluczowym wyzwaniem byłoby wówczas zbudowanie europejskiej koalicji, zdolnej do jednoczesnego przeforsowania obu tych celów, a Warszawa miałaby tu potencjalnie istotną role do odegrania, zwłaszcza że była w ciągu ostatnich lat największym nominalnym biorcą unijnych funduszów, które w nowych okolicznościach zapewne musiałyby ulec redukcji. Nie jest przy tym bez znaczenia, aby to Europa, a nie Berlin, stała się promotorem odbudowy Ukrainy, zważywszy na pamięć niekorzystnego dla nas w przeszłości nadmiernego usadowienia się niemieckich interesów w tym kraju. Na razie jednak cały tego rodzaju europejski scenariusz uznać należy co najwyżej za mniej prawdopodobny „plan B”.

 

V. Stan realności rozlania się wojny wschodniej na terytorium Polski może się utrzymywać długo, nawet przez lata, chyba że (jakimś cudem) Rosja zostałaby na Ukrainie militarnie pokonana i zmuszona do wyrzeczenia się geopolitycznych aspiracji na zachód od swoich granic. Żaden prowizoryczny rozejm czy też jakieś inne tymczasowe zawieszenie działań wojennych nie likwidują realności ryzyka rozlania się wojny, zwłaszcza gdyby na Białorusi utrzymał się reżim wasalny wobec Kremla. Ta całkiem nowa sytuacja państwa polskiego wymaga – co oczywiste – nie tylko poważnego wysiłku zbrojeniowego (o którym w tych uwagach nie ma mowy), ale również rychłego stworzenia powszechnego systemu obrony kraju, z udziałem całej dorosłej ludności obu płci. Wzorców można szukać choćby w Skandynawii czy Izraelu, oczywiście bez zamiaru prostego kopiowania któregokolwiek z nich. To trudne przedsięwzięcie z dziedziny polityki wewnętrznej, wymaga bowiem przebudowy dominującego typu postaw obywatelskich, ukształtowanych w Polsce w ciągu ostatnich 30 lat. Długofalowy plan w tej mierze powinien zostać opracowany przez rząd i poddany ogólnonarodowej debacie, a przyszłoroczna kampania wyborcza przed wyborami parlamentarnymi winna zostać skoncentrowana na wariantach takiego planu i związanych z nim dylematach, które nieuchronnie musiałyby się ujawnić.

Obok zbrojeń i powszechnego systemu obrony trzecim równie doniosłym zadaniem stającym przed polską polityką wewnętrzną jest przemyślana i kompleksowa reforma struktur i mechanizmów kryzysowego zarządzania państwem, tak by zostały one dostosowane do warunków potencjalnego zagrożenia kraju. Ustawa z 2002 roku o stanie wojennym, która koncentruje się na kwestii praw obywatelskich i poszerza możliwość tworzenia terytorialnych władz komisarycznych, jest aktem całkowicie wyzbytym wizji i wiedzy na temat zarządzania państwem w warunkach poważnego niebezpieczeństwa albo rzeczywistej wojny. Trzeba jasno powiedzieć, że w zakresie koncepcji zarządzania w sytuacji wyjątkowej, zwłaszcza przez dłuższy czas trwania hipotetycznego konfliktu, państwo polskie jest nieprzygotowane i anachroniczne. Najogólniej rzecz biorąc, do rozwiązania są trzy rodzaje problemów ustrojowo-zarządczych, z których każdy niesie spory potencjał konfliktów międzyinstytucjonalnych i politycznych.

Pierwszy rodzaj dotyczy stworzenia jednolitego ośrodka władzy na czas nadzwyczajny, z uwzględnieniem ryzyka kohabitacji nieprzyjaznych sobie nawzajem ośrodków władzy rządowej i prezydenckiej, a także konieczności włączenia poważnych sił opozycji politycznej w proces rządzenia w takim czasie. Taki ośrodek musi zostać ukształtowany wokół rządu, gdyż tylko rząd, dzięki podległym mu strukturom administracji, dysponuje w polskich warunkach konstytucyjnych zdolnością egzekucji swej władzy. Drugi rodzaj problemów wynika z dzisiejszej instytucjonalnej słabości egzekutywy państwowej, która nie dysponuje narzędziami niezbędnymi do projektowania polityki, zadaniowania rządu i podległych mu agend oraz rozliczania z wykonania zadań. W warunkach „zwyczajnych” rodzi to często zjawisko tzw. imposybilizmu państwa; w warunkach wyjątkowych może rodzić zagrożenie egzystencjalne kraju. Wreszcie trzeci rodzaj problemów wynika ze swoistego „chińskiego muru”, jaki w polskich warunkach oddziela administrację cywilną i wojskową. Niestety, struktury po obu stronach są nawzajem niekompatybilne, co praktycznie uniemożliwi zarządzanie krajem w warunkach wojny. Warto zwrócić uwagę, że w trzecim tygodniu wojny na Ukrainie prezydent Zełenski uznał za konieczne przeprowadzenie konsolidacji wojskowej i cywilnej administracji obwodu kijowskiego, stawiając zarazem na jej czele najważniejszego ukraińskiego generała Aleksandra Pawluka. W polskich realiach instytucjonalnych taka decyzja byłaby raczej niemożliwa do skutecznego przeprowadzenia.

Z uwagi na dość wysoki poziom komplikacji każdej z tych trzech kwestii ustrojowo-menedżerskich celowe wydawałoby się rychłe utworzenie kilkuosobowego rządowego think tanku, który otrzymałby pełny wgląd w mechanizmy zarządzania sferą cywilną i wojskową państwa i zaproponował kształt reform, jakie należałoby przeprowadzić.

 

Autor

Jan Rokita

Urodzony 1959, w młodości działacz opozycji antykomunistycznej,
poseł na sejm 1989-2007, minister , szef frakcji parlamentarnej PO. W
2007 wycofał się z polityki. Obecnie analityk polityczny i wykładowca
jezuickiej Akademii Ignatianum. Mieszka pod Bieszczadami, zajmuje się
uprawą róż.

 

Polska&Europa Rosja S&F Hero Świat Ukraina Jan Rokita

Zobacz również

To nie koszmar Mackindera – to spazm słabnącego mocarstwa. Polemika z Jackiem Bartosiakiem...
Jacek Bartosiak – co nas dzieli od realizacji marzenia o Międzymorzu – w kontekście trwają...
Jacek Bartosiak rozmawia z Jakubem Grygielem na temat sytuacji strategicznej w Europie (Wi...

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...