„Pożegnanie jesieni” Stanisław Ignacy Witkiewicz – o poczuciu nadciągającej katastrofy

Obrazek posta

(Fot. ze zbiorów autora)

 

Stanisław Ignacy Witkiewicz swe specyficzne spojrzenie na otaczającą go rzeczywistość odziedziczył po ojcu, Stanisławie Witkiewiczu, który pielęgnował w nim od najmłodszych lat artystyczne zacięcie, który rozbudził w nim miłość do literatury i sztuki właśnie. Spośród morza przelanych słów i myśli, filozoficznych dyskusji do białego rana (nierzadko z wybitnymi przedstawicielami przedwojennego świata artystycznego) wyłonił się człowiek samoświadomy, poszukujący siebie pośród malunków, rysunków, podróży, romansów – wreszcie pośród historii, pośród zmieniającego się gwałtownie świata początków XX wieku. Świata, co do którego natury Witkacy zdawał się nie mieć najmniejszych wątpliwości.

 

Żyć, będąc niezdolnym ani do życia, ani do śmierci; z świadomością małości i nędzy swoich idei; nie kochając nikogo i przez nikogo kochanym nie będąc; być samotnym zupełnie w nieskończonym, bezsensownym (sens jest tu rzeczą subiektywną) wszechświecie – jest rzeczą wprost okropną.

 

Przygnieciony mrocznymi wizjami przyszłości, Witkacy zapada się w depresji – do czasu. Gdy podczas podróży z legendarnym antropologiem Bronisławem Malinowskim dociera do niego wiadomość o wybuchu Wielkiej Wojny, w artyście budzi się coś niespodziewanego – żartobliwie można by rzec, że wstępuje w niego duch jego przodka, znanego szpiega Jana Prospera Witkiewicza, wysłannika Rosji w konflikcie o Afganistan (bohatera powieści „Turniej cieni” Elżbiety Cherezińskiej, o którym pisaliśmy już w Strategy&Future). Na wieść o wojnie Witkacy otrząsa się z marazmu, zostawia wszystko i wyrusza do Petersburga, by stamtąd ruszyć na front i stanąć do walki. Jako przeciwnik Piłsudskiego i opcji austro-węgierskiej, opowiada się po stronie rosyjskiej, kończy carską szkołę oficerską i zostaje mianowany podporucznikiem elitarnej Lejb-Gwardii Pułku Pawłowskiego. Przebieg jego wojennych przygód pozostanie tajemnicą – Witkacy nigdy ich nie opisze.

Tym, co pozostawi po sobie jakiś ślad, jest jego pobyt w Rosji, gdzie Stanisław z bliska przypatrywał się upadkowi jednostki, pochłaniającemu kolejnych towarzyszy dekadentyzmowi tamtej epoki: wypełnionemu skrajnym pijaństwem, orgiami seksualnymi, libertynizmem bez granic i umiaru. Z narastającym przerażeniem obserwował wydarzenia prowadzące do wybuchu rewolucji październikowej, by w wyniku odniesionych ran zakończyć karierę wojskową i powrócić do ojczyzny. Obecny w nim już wcześniej katastrofizm wzmocniony został przez lata spędzone na wschodzie; doświadczenie bolszewizmu naznaczyło go strachem – strachem przed tłumem, strachem przed rzeczywistością odartą z metafizyki, przed światem niezdolnym do odgadywania zagadek Istnienia. Strachem, który powrócił w obliczu kolejnej Wielkiej Wojny: 17 września 1939 roku Armia Czerwona przekroczyła polskie granice, 18 Stanisław Ignacy Witkiewicz odebrał sobie życie.

 

Wszystkim chciałbym być, wszystko przeżyć, połączyć w sobie najdziksze sprzeczności, aż pękłbym wreszcie nadziany sam na siebie jak na pal.

 

„Babranie się w autorze a propos jego utworu jest niedyskretne, niestosowne, niedżentelmeńskie” – bywa jednak także pouczające, by nie rzec: przydatne. Dopiero teraz, pobabrawszy nieco w autorze, powrócić możemy do „Pożegnania jesieni” – powieści niesamowitej i tragikomicznej, wypływającej wprost z witkiewiczowskiej duszy. Opublikowana w 1927 roku, w rozkwicie działalności artysty, jest jego pierwszą oficjalnie wydaną powieścią (choć nie debiutancką, ta „prawdziwie pierwsza” padła bowiem ofiarą cenzury) – zawierającą tyleż witkacyzmów, ile unieść potrafi papier.

„Pożegnanie jesieni” to opowieść o dojrzewaniu i zagubieniu niejakiego Atanazego Bazkabala, młodego mężczyzny o hamletycznym bolączkach, dandysa, który popada w miłosne szaleństwo, oddając serce nie swej narzeczonej (która przywiedziona zostaje ostatecznie do samobójstwa), lecz kochance – Heli Bertz. Wraz z Helą poświęcają życie erotycznym uniesieniom, narkotycznym przygodom, nihilistycznym rozważaniom, zniewalając umysł i tracąc cenny czas. Atanazy i jego towarzysze znudzeni są światem, znudzeni samymi sobą i swoim towarzystwem, niezdolni do pojęcia wzbierającej wokół nich burzy, zrozumienia, że stoją na skraju nowej epoki: czasu, w którym indywidualizm odejdzie w zapomnienie, zastąpiony masowym zbydlęceniem.

 

O, jakie dziwne formy może przybierać szaleństwo ludzi zdrowych!

 

Witkacy snuje opowieść o ludziach bez właściwości, których życie ogranicza się do próżniactwa i dekadenckich wybryków – jest okrutny dla swoich bohaterów i bezwzględny w konsekwencjach ich czynów. Nie oszczędza ich, tak samo, jak nie oszczędziła tego pokolenia sama historia. Unoszący się w marazmie swych bełkotliwych przemyśleń, tkwią w bezruchu, w bańce samozachwytu, jakże łatwej do przebicia. Wykorzenieni, pozbawieni są przeszłości; teraźniejszości pozbawili się sami – przyszłości pozbawi ich historia. Autor wyśmiewa ich postawy, hiperbolizuje, naciąga i uwypukla, niczym w tworzonych przez siebie portretach. Specyficzna, ocierająca się o absurd wizja świata i ludzi, którą zaobserwować można w sztuce Witkacego przenika też płynnie do jego literatury: wszystko jest tu karykaturą. Karykatury mają zaś to do siebie, że przerysowują coś, co istnieje naprawdę.

 

Nie masz pojęcia, jak ja czasem cierpię, zupełnie bez wyraźnego powodu.

 

Gdy towarzyszący Anastazemu pseudoarystokraci nurzają nozdrza w kokainowych kopcach, ze wschodu (bo skądże indziej?) nadciąga wielka zmiana. Wzmożone rewolucyjnie społeczeństwo przejmuje powoli władzę nad jednostką – fizyczną i duchową – narzucając nową, komunistyczną formę tym, którzy tak bardzo pozostać chcieli bezkształtni. Zdemoralizowani, uśpieni słabeusze nie mają się jak bronić – wpadają w nową formę lub kończą w ogniu, niektórzy całkiem dosłownie. Wśród trzaskających płomieni, czytelnicy pozostają z zapytaniem: czy nie skazała ich na nie właśnie bezkształtność?

 

Ludzkości nie ma: są tylko typy dwunożne tak od siebie różne jak słonie i żyrafy. A jeśli jednolita ludzkość będzie kiedyś istnieć, to w formie takiego mechanizmu, który niczym się nie będzie różnił od ula albo mrowiska.

 

W „Pożegnaniu jesieni” można się zanurzyć, zniknąć całkiem bez śladu. To piękna polska proza, pisana niespotykanym już dziś językiem, poetyckim, wykuwanym przez kogoś, kto i w swoich czasach świat postrzegał inaczej od rówieśników. Część z czytelników rozpoznać może w niej coś jeszcze: pojawiające się coraz częściej i dziś podskórne poczucie nadchodzącej katastrofy; widmo przemiany, która nadejść może nieproszona – nadając formę tym, którzy stanęli naprzeciw niej bez kształtu.

 

A jednak dobrze jest, wszystko jest dobrze – Co? – może nie? Dobrze jest psiakrew, a kto powie, że nie, to go w mordę!

 

Autor

Olga Kowalska

Filolog literaturoznawca. Ukończyła filologię polską I stopnia oraz filologię romańską II stopnia na Uniwersytecie Gdańskim. Twórczyni bloga literackiego i towarzyszącego mu kanału YouTube http://WielkiBuk.com, który prowadzi od 2012 roku. Recenzentka i promotorka literatury. Prowadzi spotkania autorskie, wywiady z pisarzami oraz warsztaty związane z promowaniem marki osobistej w sieci. Na co dzień pracuje w małej firmie zajmującej się usługami multimedialnymi.

 

Recenzje Olga Kowalska

Zobacz również

Raport z „Dwudziestej wojny” S&F. Część 3
Raport z „Dwudziestej wojny” S&F. Część 2
Weekly Brief 26.12.2020 – 1.01.2021

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...