(Foto ze zbiorów autora)
1. Władza bez społecznego mandatu. Opozycja również nie może mówić, że wygrała wybory
Jakim wynikiem zakończyły się wybory prezydenckie na Białorusi? Z pewnością Aleksandr Łukaszenka nie zdobył ponad 80 proc. głosów, jak obwieściła podporządkowana mu Centralna Komisja Wyborcza. Ale też nie wydaje się, aby miał jedynie 3 proc. zwolenników, jak przez długie tygodnie kampanii wyborczej ku pokrzepieniu serc głosili sympatycy jego konkurentów. Od odpowiedzi na tak postawione pytanie zależy w gruncie rzeczy interpretacja tego, co na Białorusi się dzieje i co może się dziać w najbliższej przyszłości.
Odwołajmy się do wyników pracy niezależnych analityków, skupionych w takich społecznych inicjatywach jak Uczciwi Ludzie („Честные люди”), Gołos i Zubr, którzy podjęli się, w niełatwych warunkach, nękani przez białoruskie służby specjalne, prawidłowego policzenia głosów w sierpniowych wyborach. Z ich wspólnego raportu, który powstał na podstawie kopii protokołów komisji wyborczych, wynika, że fałszerstwa miały miejsce w jednej trzeciej analizowanych przypadków. Aleksandra Łukaszenki w żadnym razie nie można więc uznać za triumfatora tych wyborów.
Aktywistom społecznym udało się zdobyć 1310 protokołów komisji wyborczych, co stanowi 22,7 proc. ogólnej ich liczby (na Białorusi na potrzeby wyborów prezydenckich powołano ich 5767). W „kontrolowanych” komisjach swoje głosy oddało 1 875 998 wyborców, czyli 32,2 proc. tych uprawnionych do głosowania Białorusinów, którzy wzięli udział w wyborach (5 818 995). Społeczna akcja zbierania protokołów udała się jednak głównie w dużych ośrodkach miejskich, przede wszystkim w Mińsku, gdzie zgromadzono protokoły z komisji, w których głosowało 65,9 proc. wyborców. Dla obwodu brzeskiego podobny wskaźnik wynosił 26,9 proc., a grodzieńskiego 35,9 proc. W innych regionach Białorusi akcja przebiegała z mniejszą skutecznością. Udało się zgromadzić protokoły z komisji, w których głosowało od 22,1 proc. (witebszczyzna) do 17,8 proc. (obwód homelski) wyborców. Po przeanalizowaniu danych stwierdzono, że Swietłana Cichanouska zdobyła 81 proc. oddanych głosów, czyli w liczbach bezwzględnych 471 709. Gdyby wielkości te odnieść do oficjalnego komunikatu Centralnej Komisji Wyborczej, w świetle którego Cichanouska zgromadziła 588 619 głosów w skali kraju, oznaczałoby to, że w pozostałych 4457 komisjach wyborczych (77,3 proc. wszystkich) padło na nią średnio po 26 głosów w każdej. Jest to, zdaniem autorów raportu, jawnie niedorzeczne, zwłaszcza że z analizy „pozyskanych” protokołów wynikało, iż w każdej komisji zdobyła ona 360 głosów. To zresztą nie jedyny dowód fałszerstw wyborczych. Inny jest równie wymowny. Otóż w 59 proc. komisji wyborczych w samym Mińsku, z których udało się zgromadzić protokoły, Cichanouska zdobyła więcej głosów niż w 100 proc. komisji znajdujących się w Mińsku, gdyby posiłkować się wyłącznie komunikatem Centralnej Komisji Wyborczej. Ale ile głosów, zdaniem niezależnych obserwatorów, zdobył Łukaszenka? Z pewnością nie 80,1 proc., jak to wynika z komunikatu CIK. W raporcie przygotowanym przez aktywistów społecznych, prócz stwierdzenia, że w około 30 proc. przypadków komisji, gdzie udało się zgromadzić biuletyny, miały miejsca fałszerstwa, nie znajdziemy odpowiedzi na tak postawione pytanie, co zresztą nie było zadaniem badających prawidłowość wyborów organizacji społecznych. Celem, które one sobie stawiały, była kwestia, czy białoruskie wybory prezydenckie można uznać za uczciwe. W świetle zgromadzonych danych odpowiedź jest oczywista – nie można.
Rosyjski dziennik ekonomiczny „Vedomosti” poddał analizie opublikowane przez platformę Gołos biuletyny z komisji wyborczych i doszedł do innych wniosków niż białoruscy aktywiści. Najpierw wzięto pod uwagę 633 protokoły, które według świadectw aktywistów Gołosu nie zostały sfałszowane i oddają rzeczywisty wynik głosowania. Sporządzono je w niewiele ponad 10 proc. wszystkich białoruskich komisji wyborczych, ale nawet jeśli odnotowane tam wyniki potraktować jako pewną próbę, to wygląda ona nader interesująco. Zdaniem „Vedomosti” Łukaszenka w tych komisjach wybory wygrał. Głos na niego oddało 51 proc. wyborców, a na Cichanouską jedynie 38 proc. Drugą kwestią, która interesowała ekspertów rosyjskiego dziennika, było pytanie, na ile zgromadzone przez Gołos dane są reprezentatywne dla całej Białorusi. Jak argumentowali zatrudnieni przez rosyjski dziennik specjaliści, 95 proc. osób zarejestrowanych na internetowej platformie służącej do przekazywania protokołów i zdjęć kart wyborczych to zwolennicy Cichanouskiej, a przeciwnicy Łukaszenki. Platforma Gołos zgromadziła zdjęcia 536 546 kart wyborczych przysłanych jej przez głosujących, co jest, jak zauważa dziennik, liczbą mniejszą niż oficjalne 588 622 głosy, które padły na Cichanouską. Nie to jest jednak głównym zarzutem formułowanym pod adresem reprezentatywności „próby” zgromadzonej przez stronę społeczną. Po pierwsze, jak argumentowali, w badanej próbie jest oczywista nadreprezentacja protokołów wyborczych z Mińska, a wiadomo, że w stolicy, z której pochodzi 59 proc. wszystkich protokołów, nastroje opozycyjne były i są najsilniejsze. Inne regiony, które w przeszłości głosowały za Łukaszenką, są w społecznej dokumentacji wyborczej reprezentowane słabiej (np. obwód witebski, z którego udało się zgromadzić jedynie 112 protokołów na 750 komisji, czy homelski – 109 z 997). Po drugie, w całej Białorusi znacznie aktywniej spływały na platformę Gołos protokoły z miast, co powodowało, że wieś jest w tej próbie w poważnym stopniu niedoreprezentowana.
Ciekawe, zdaniem rosyjskich ekspertów, są też wyniki z Mińska. Z oficjalnych danych wynika, że Łukaszenka zdobył w tym mieście 65 proc. głosów. Z kolei dane pochodzące z 407 protokołów zgromadzonych przez Gołos pokazują, że na Łukaszenkę padło 59 proc. głosów. Jeśli brane by były pod uwagę wyłącznie dane, które przez samych aktywistów strony społecznej uznawane są za niezafałszowane, a takich zgromadzono 83, to wynika z nich, że Łukaszenka zdobył 43 proc. głosów, a Cichanouska 44 proc.
Po zliczeniu głosów z pozostałych 633 protokołów, które strona społeczna uznaje za niesfałszowane, wynika, że Łukaszenka „w reszcie kraju”, po wyłączeniu stolicy, zdobył 52 proc. głosów, a Cichanouska 38 proc.
Rosyjski dziennik, powołując się zresztą na udostępnione przez platformę Gołos pliki źródłowe zawierające wszystkie zgromadzone dane, formułuje kontrowersyjną tezę, że w świetle udostępnionych przez „stronę społeczną” danych wybory na Białorusi niewiele ponad 50 proc. wygrał Łukaszenka, a Cichanouska zdobyła 38,3 proc. głosów. Dane są oczywiście niepełne, niereprezentatywne, podlegały manipulacji. Komisje wyborcze „dorzucały głosy do urn”, a oficjalna frekwencja do dnia głosowania wskazuje, że główne fałszerstwa miały miejsce wtedy, kiedy społeczni aktywiści pracujący w wyborczą niedzielę nie mieli możliwości obserwowania komisji. To dlatego Gołos koncentrował się na udowodnieniu, co zresztą w świetle przedstawionego raportu się udało, że wybory zostały sfałszowane.
Znacznie trudniej na ich podstawie wnioskować, jakim poparciem wyborców cieszył się Łukaszenka. Wszelkie porównania są tym trudniejsze, że badania socjologiczne na Białorusi nie są prowadzone i można posiłkować się jedynie cząstkowymi informacjami. Niemniej jednak spróbujmy.
Jeszcze w czerwcu 2020 roku Giennadij Korszunow z Białoruskiej Akademii Nauk w rozmowie z dziennikarzami ujawnił, że z badań przeprowadzonych w marcu i na początku kwietnia wynikało, iż poziom zaufania wobec Łukaszenki w Mińsku wynosił 22-23 proc. Przedwyborcze sondaże przeprowadzone przy użyciu komunikatora Viber przez platformę Narodnyj Opros, na podstawie 45 tys. zgromadzonych odpowiedzi, które z oczywistych względów trudno uznać za próbę reprezentatywną dla Białorusi, przyniosły wyniki, w których Cichanouska uzyskała 75,2-79,8 proc. głosów, a Łukaszenka 13,5-17,9 proc. Warto przy okazji odnotować, że w podobnym badaniu przeprowadzonym przez tę samą platformę dwa tygodnie po wyborach (w badaniu przeprowadzonym 20-23 sierpnia on-line wzięło udział 12 tys. respondentów) 92 proc. badanych stwierdziło, że 9 sierpnia głosowało na Cichanouską, a 98 proc. uczestników ankiety nie wierzy, że Centralna Komisja Wyborcza w sposób prawidłowy policzyła głosy. Co ciekawe, uczestnicy sondażu zapytani, na kogo oddaliby swoje głosy, gdyby na Białorusi mogły odbyć się wolne wybory prezydenckie, odpowiedzieli w następujący sposób: 67,2 proc. poparłoby znajdującego się w więzieniu Wiktara Babarykę, a jedynie w 7,2 proc. Swietłanę Cichanouską. W powtórzonym w połowie września podobnym badaniu Babaryka w zależności od zastosowanej metodologii cieszył się poparciem 39,33-46,01 proc. ankietowanych, a Cichanouska 3,99-5,39 proc.
Zarówno wyniki opublikowane przez platformę Gołos, jak i inne cząstkowe informacje na temat stanu nastrojów społecznych na Białorusi, rozpoczęły dyskusję wśród białoruskich socjologów na temat społecznego poparcia dla obozu władzy.
Dla Olega Manajewa, wywodzącego się z Białorusi profesora socjologii, obecnie pracującego w Stanach Zjednoczonych, jednego z założycieli Niezależnego Instytutu Badań Społeczno-Politycznych i Ekonomicznych, przez lata zwalczanego przez władze, wbrew dominującemu poglądowi na ten temat w Polsce i Państwach Bałtyckich, w świetle którego triumfatorką wyborów prezydenckich jest Swietłana Cichanouska, sprawa nie jest wcale tak oczywista. Jego zdaniem, z pewnością zwycięzcą nie jest Łukaszenka, ale też i nie jego przeciwniczka. Po przeanalizowaniu dostępnych na ten temat szacunków i raportów niezależnych ośrodków badawczych uważa on, że nikt z tej dwójki nie wygrał wyborów w I turze. Oczywiście władze dopuściły się bardzo wielu fałszerstw, co powoduje, że nie sposób uznać wyników głosowania za miarodajne, ale również na podstawie przedstawiciele wolnych zawodów, przedsiębiorcy, daje się też zauważyć nadreprezentację osób związanych z białoruskim sektorem IT.
Manajew jest zdania, że być może w przypadku Białorusi można dziś mówić o niedokończonej, bo nie nastąpiła zmiana władzy, rewolucji politycznej. W sensie społecznym ona nie nastąpiła, a jedynie można zauważyć pewne przesunięcia. Lepszym, z tego punktu widzenia, określeniem dla tego, co do tej pory stało się u naszego sąsiada, byłoby powiedzenie o wykrystalizowaniu się społecznego obozu zwolenników zmian, modernizacji i westernizacji Białorusi, który zmaga się ze społecznym blokiem sił „starego porządku”. Ani modernizatorzy nie dominują, ani obóz Łukaszenki nie składa się z jednostek. A to oznacza, że rozstrzygnięcia na Białorusi nie nastąpią w ekspresowym tempie, bo siły są mniej więcej wyrównane. Nie mamy zwycięzcy białoruskich wyborów, mamy liderów dwóch obozów społecznych i politycznych, które walczą ze sobą o przyszłość kraju. Jak długo te zmagania będą trwać i czym się zakończą, nie można dziś powiedzieć.
Manajew został ostro skrytykowany za swoje tezy, ale jego adwersarze, prócz silnie artykułowanego przekonania, że ostatnie dwa miesiące doprowadziły do fundamentalnych zmian w myśleniu i preferencjach politycznych Białorusinów, nie byli w stanie przeciwstawić jego rozumowaniu wniosków opartych na budzących zaufanie wynikach badań społecznych, których na Białorusi się nie prowadzi. Mamy zatem do czynienia, modelowo rzecz ujmując, z przedstawicielami dwóch poglądów. Zwolennicy pierwszego głoszą, że obóz władzy znajduje się w społecznej izolacji i jest zdecydowanie mniejszościowy, zaś pozostali kwestionują ten czarno-biały schemat, argumentując, że nie tylko na Białorusi, ale także w państwach wywodzących się z systemu sowieckiego, władzy udało się zbudować szersze niż się powszechnie sądzi oparcie społeczne, i to przesądza o sile reżimu, zarówno w Mińsku, jak i w Moskwie. Zwolennikiem takiego poglądu jest Władimir Pastuchow, rosyjski socjolog i politolog, na co dzień pracujący w londyńskim University College. Na łamach „Nowej Gaziety”, tolerowanego przez rosyjskie władze niezależnego periodyku, napisał on artykuł poświęcony białoruskiej rewolucji, a raczej źródłom jej klęski. Taką właśnie Pastuchow stawia tezę, aksamitna rewolucja na Białorusi się nie udała, mało tego, zarysował się szczególnego rodzaju alians sił ancien régime, którego zwolennicy zmian nie byli w stanie pokonać, co w konsekwencji, zapewne w nieodległej już przyszłości, może doprowadzić do kolejnego zrywu, który może już nie być ani pokojowym, ani tym bardziej aksamitnym.
Punktem wyjścia rozważań Pastuchowa jest pytanie o naturę przemocy w relacjach społecznych, bo nie wierzy on w „przyrodzoną” krwiożerczość Rosjan w czasie wojny domowej czy Niemców za III Rzeszy. Podobnie zauważalna brutalność i agresja białoruskich sił porządkowych po 9 sierpnia, podkreślana przez wszystkich obserwatorów, nie bierze się, jego zdaniem, z psychologicznej ewolucji czy degradacji zwolenników władzy, ale ma raczej źródło w szczególnego rodzaju relacjach społecznych. O nich warto, zdaniem rosyjskiego socjologa, rozmawiać. Białoruscy siłowicy tłumiący demonstracje, atakujący, nieraz bardzo brutalnie bezbronne kobiety, co mogliśmy oglądać na niezliczonej liczbie filmów i nagranych relacjach, nie robili tak dlatego, że władza im nakazała, by byli „twardymi”. Rozkazy władzy, jak dowodzi, można przecież wypełniać bez szczególnego zaangażowania, ale można też być nadgorliwym. W Mińsku, a także w innych białoruskich miastach, obserwowaliśmy taką właśnie nadgorliwość. O czym ona świadczy? Ta eksplozja sadyzmu ma swoje korzenie, w opinii Pastuchowa, w szczególnego rodzaju układzie społecznym, który zbudowany został w państwach przestrzeni postsowieckiej i dotyczy w podobnym stopniu co Białorusi, również Rosji. Do tej pory błędnie przyjęło się uważać, jak argumentuje Pastuchow, że władza Łukaszenki, ale także Putina, to system chwiejnej równowagi ścierających się o wpływy różnych grup oligarchicznych żerujących na kontrolowanych przez siebie organizmach państwowych. W sensie społecznym twór dość słaby, bez zakorzenienia w liczących się warstwach społeczeństwa, skorumpowany i chwiejny. W wielu przypadkach, tak jak choćby w Armenii, gdzie w 2018 roku miała miejsce bezkrwawa „kolorowa rewolucja”, ta diagnoza była trafna.
W takich systemach manifestacyjne okazanie społecznej niezgody na status quo doprowadzało do pęknięć w elicie władzy, w której równowaga sił zawsze była dość krucha, przejścia jej części na stronę liderów protestu, co doprowadzało do nowego konsensusu politycznego, obalenia starego reżimu i stabilizacji sytuacji. Takie procesy, prócz oczywiście Armenii, miały też miejsce kilka razy w środkowoazjatyckim Kirgistanie, w Gruzji i na Ukrainie. Specyfika Rosji, ale również Białorusi, jest jednak odmienna. Zbudowanego tam przez ostatnie dwa dziesięciolecia systemu polityczno-społecznego nie można opisać w kategoriach wąskiej elity, wyalienowanej ze społecznej masy, żerującej na zawłaszczonym państwie. W istocie mamy do czynienia ze znacznie szerszym, społecznym zapleczem władzy, zarówno Putina, jak i Łukaszenki. Z grubsza rzecz biorąc, Putinowi i Łukaszence udało się zbudować, w sensie społecznym, inkluzywny system, który przyciągnął będące niejako „w systemie” liczące się grupy społeczne. Na Białorusi mamy zatem do czynienia z warstwami społecznymi, które są na różne zresztą sposoby wbudowane w system sprawowania władzy i z ludźmi ten system kontestującymi. Gdyby patrzeć na liczebność obu grup, to nie są one równe, ale siła związana z narzędziami, które każda z nich jest w stanie mobilizować, nadal jest po stronie „systemu władzy”.
Dlatego baza społeczna, na której może oprzeć się tyrańska, czy neototalitarna, jak ją określa Pastuchow, władza, jest znacznie szersza, niż przyjęło się uważać, a z pewnością wystarczająca, aby się obronić. Z tego też powodu mitologia „miliona”, rozpowszechnione
w kręgach tamtejszej demokratycznej opozycji przekonanie, że jeśli na ulice wyjdzie protestować milion osób, to władza ustąpi, a być może nawet upadnie, jest, w opinii Pastuchowa, złudzeniem. Władza nie upadnie, bo o swoje interesy będzie walczyć nawet z bronią w ręku. Zbudowane przez nią społeczne zaplecze tylko jej tę walkę ułatwi i zagwarantuje, że to nie pokojowa rewolucja, a uzbrojony obóz władzy odniesie końcowy sukces.
W opinii Pastuchowa taki społeczny układ sił w państwach przestrzeni postsowieckiej powoduje, iż strategia „pokojowych rewolucji”, naśladowanie Gandhiego, jest z góry skazana na niepowodzenie. Non violence był skuteczny w Indiach, gdzie po drugiej stronie stali
Brytyjczycy, a raczej kolejne pokolenie elity kolonialnej, pragnące na dodatek zapomnieć o brutalności swoich ojców i dziadów z czasów Wojny Burskiej, ale nie będzie skuteczny ani w Moskwie, ani też w Mińsku.
Do rozważań na temat wyników niedawnych wyborów prezydenckich na Białorusi, które w gruncie rzeczy odczytywać należy jako spór na temat układu sił społecznych i społecznego zaplecza władzy, włączył się też pracujący na rzecz brytyjskiego Chatham House, politolog
Ryhor Astapenia. Na swoim koncie na platformie Telegram napisał on że po wstępnej analizie wszystkich dostępnych informacji na temat niedawnych wyborów prezydenckich jego zespół doszedł do wniosku, że Swietłana Cichanouska zdobyła 9 sierpnia 52,2 proc. głosów, a Aleksandr Łukaszenka 20,6 proc. Jednak jak zaraz zaznaczył, błąd badania nie pozwala jednoznacznie i twierdząco powiedzieć, że Cichanouska wygrała białoruskie wybory. W jego opinii co najwyżej można powiedzieć, że wygrała ich pierwszą turę, a to oznacza, że w świetle dostępnych danych nie ma ona demokratycznego mandatu.
Nie ma go również Łukaszenka, którego legitymacja, po przeprowadzonej „tajnej” uroczystości zaprzysiężenia, nawet dla większości obserwatorów rosyjskich jest wątpliwa.
2. Perspektywa Rosji
W opinii rosyjskich elit obecną sytuację Białorusi może scharakteryzować w następujący sposób – w kraju miało miejsce pęknięcie społeczne na tle sporu o wybory prezydenckie, czy szerzej o przyszłość kraju, ale na razie trudno mówić o rewolucji politycznej. W ten sposób sytuację na Białorusi, w wywiadzie dla niezależnego kanału telewizyjnego Dożd, wprost scharakteryzował Konstantyn Kosaczew, szef komisji spraw zagranicznych izby wyższej rosyjskiego parlamentu. To rozróżnienie na społeczny i polityczny wymiar białoruskiej rewolucji ma w myśleniu rosyjskim istotne konsekwencje. Otóż, jak zauważa w tym wywiadzie, stworzenie wspólnego państwa wymaga przede wszystkim porozumienia społeczeństw i obopólnej, niewzruszonej woli funkcjonowania w jednym organizmie państwowym, trochę na podobieństwo niemieckiego procesu zjednoczeniowego. Integracja państwowa Rosji i Białorusi, nawet jeśli elity obu państw osiągnęłyby co do tego porozumienie, bez społecznie dominujących trendów na rzecz zjednoczenia, może doprowadzić co najwyżej do zwielokrotnienia problemów po tym, jak zbuduje się twór słaby, bez legitymacji i kwestionowany przez liczące się siły społeczne. Z tego też względu, jak zauważa, obecnie nie ma mowy o połączeniu obu państw, można co najwyżej mówić o ich aliansie politycznym.
Kształt tego aliansu, w opinii białoruskich obserwatorów, wyznaczany jest z jednej strony międzynarodową izolacją Łukaszenki i jego wewnętrzną słabością, a z drugiej politycznymi celami Federacji Rosyjskiej. Już „na obecnym etapie”, jak zauważają niektórzy białoruscy eksperci, Putin przejął kontrolę nad polityką wojskową Mińska, w gruncie rzeczy doprowadzając do ustanowienia „rotacyjnej” obecności wojskowego kontyngentu rosyjskiego na terenie Białorusi, co dla niepoznaki przykryte jest zaplanowaną na najbliższe jedenaście miesięcy serią wspólnych manewrów wojskowych, a obecnie zaczyna sprawować kontrolę nad polityką zagraniczną Białorusi. Serię dymisji z białoruskiego MSZ-u, jaka miała miejsce w ostatnich tygodniach (z pracy zrezygnował nawet syn ministra Makieja), które do tej pory interpretowane były w kategoriach sprzeciwu najbardziej prozachodniej części białoruskiego establishmentu wobec „nowych porządków”, można równie dobrze interpretować jako działania wymuszone przez nowych „patronów” czy dobrowolne odejścia urzędników oceniających, że w nowych realiach drogi ich kariery zostały zablokowane.
Polityka Mińska polegająca z jednej strony na niepodejmowaniu kontaktu z liderami państw Zachodu (słynna odmowa przez Łukaszenkę rozmowy telefonicznej z kanclerz Merkel), z drugiej zaś celowo zaostrzająca relacje z państwami ościennymi[5], prowadzi do sytuacji, dostrzeżonej zresztą już przez białoruskich politologów, że jedynym kanałem komunikacji Zachodu z Mińskiem staje się Moskwa. O faktycznej zgodzie na przejmowanie takiej funkcji przez Moskwę świadczy w opinii wielu białoruskich analityków symboliczny charakter europejskich sankcji wobec białoruskich elit oficjalnych i nieobjęcie nimi, ponoć na prośbę Kremla, samego Łukaszenki. W efekcie, jak zauważył Walerij Karbalewicz, białoruskie państwo już obecnie zrezygnowało z niektórych swoich funkcji i z samodzielnego podmiotu przekształciło się w instrument obrony chwiejącego się reżimu. Doskonale zresztą widać to na przykładzie projektu przyszłorocznego budżetu, w którym założono kilkunastoprocentowy wzrost wydatków na „resorty siłowe” przy jednoczesnych cięciach, w obliczu kryzysu finansów publicznych”, w innych obszarach.
Moskwa udziela obecnie swojego „wsparcia” także białoruskim mediom. Już kilka dni po rozpoczęciu protestów do białoruskiej stolicy zjechała duża grupa dziennikarzy z „Russia Today” i pracowników technicznych rosyjskiej telewizji, która pracuje tam do dzisiaj, co w praktyce oznacza kontrolowanie przez Rosję narracji propagandowej reżimu.
W trakcie spotkania Łukaszenki z Putinem w Soczi ustalono warunki finansowego zasilenia białoruskiego budżetu przez Moskwę, a dodatkowo w związku z problemami związanymi z obroną kursu tamtejszego rubla premier Federacji Rosyjskiej Michaił Miszustin polecił udzielenie przez filie rosyjskich banków aktywnego wsparcia w tym zakresie. Blokada dostępu Białorusi do międzynarodowych rynków finansowych w połączeniu z faktem, że rosyjskie banki kontrolują 25 proc. tamtejszego systemu bankowego, a Moskwa, w obliczu wstrzemięźliwości Pekinu, jest obecnie jedyną realną opcją pozyskania przez reżim zewnętrznego finansowania, powoduje, że Rosja de facto kontroluje dziś system finansowy swojego sąsiada. W efekcie Kreml, jak zauważa analityczka moskiewskiego Centrum Carnegie, nie musi szybko przejmować kontroli nad co cenniejszymi białoruskimi aktywami gospodarczymi, bo ma na to jeszcze czas. Teraz musi dbać o międzynarodowe uznanie ewentualnych rosyjskich akwizycji.
Polityka Łukaszenki, który w charakterze retorsji wobec Państw Bałtyckich wspierających prodemokratyczne protesty zadeklarował przesunięcie strumieni towarowych przepływających do tej pory przez porty Litwy i Łotwy, a także rozpoczął akcję represjonowania firm logistycznych z tych krajów[1], sprzyja w gruncie rzeczy przejęciu przez Rosję kontroli nad marżami eksportowymi białoruskich firm. Jeśli bowiem jedyną możliwością utrzymania rentowności białoruskiego eksportu, który w świetle deklaracji Łukaszenki winien zostać przekierowany do rosyjskiego portu w Ust-Łudze, będzie stosowanie przez rosyjskie Koleje Państwowe obniżonych stawek przewozowych na białoruskie towary, to kontrola nad ich wysokością daje Moskwie kolejne narzędzie oddziaływania.
Podobne skutki będzie miała decyzja Mińska o uruchomieniu elektrowni atomowej w Ostrowcu, w sytuacji kiedy sąsiednie państwa poinformowały o decyzji wstrzymania się od zakupów produkowanej tam energii. W efekcie inwestycja, której celem miała być poprawa sytuacji finansowej Białorusi i zwiększenie jej stopnia energetycznej samodzielności, stanie się czynnikiem wzmacniającym uzależnienie od Rosji, kraju kontrolującego harmonogram spłaty kredytów zaciągniętych na budowę elektrowni i jednocześnie mogącego „odbierać” jej nadwyżki produkcyjne. W przeciwnym razie Białorusi grozi nawet dwukrotny wzrost cen energii.
Yauheni Preiherman, twórca i dyrektor półniezależnego think thanku Miński Dialog, napisał, komentując obecną sytuację, że przyjęte przez Unię Europejską sankcje wobec reżimu Łukaszenki nie mają szans wywrzeć „żadnego efektywnego wpływu na Mińsk, nawet jeśli zostaną rozszerzone”. Inni białoruscy analitycy, tacy jak Artem Schreibmann, są zdania, że unijne działania mają charakter symboliczny, głównie po to, by uspokoić własne sumienie, a wyłączenie z listy osób objętych restrykcjami Łukaszenki, ponoć na prośbę Moskwy, świadczy o tym, że Europa już pogodziła się z myślą, że na Białorusi panem sytuacji i głównym rozgrywającym jest Rosja. Paradoksalnie, Swietłana Cichanouska, liderka i symbol białoruskiej opozycji, wzywając w Berlinie po spotkaniu z Angelą Markel, by Władimir Putin stał się, wespół z innymi liderami państw europejskich, mediatorem w białoruskich sporach i pomógł uruchomić proces politycznych zmian, również potwierdziła tę diagnozę. Europa nie ma chęci konfrontowania się z Moskwą, a zdaniem wielu ekspertów tylko presja na Rosję, w tym sankcje, mogłyby doprowadzić do przełomu w Mińsku. Podobną opinię formułuje Preiherman również jeśli chodzi o politykę Stanów Zjednoczonych w obliczu białoruskiego kryzysu. W jego ocenie Waszyngton, gdyby zdecydował się zagrać twardo, wprowadzając wymierzone w Białoruś sankcje, a równolegle grozić ich rozciągnięciem na Rosję, mógłby jeszcze zmienić sytuację, ale w tej chwili trudno sobie wyobrazić, by się na taki krok zdecydował. Inni analitycy są zdania, że słaba reakcja Stanów Zjednoczonych na białoruskie wydarzenia jest z jednej strony świadectwem spadku zainteresowania regionem, z drugiej efektem próby poszukiwania pól pragmatycznej współpracy z Moskwą. Arsen Sivitski z Center for Strategic and Foreign Policy Studies jest wręcz zdania, że niedawne rozmowy toczone przez zastępcę sekretarza stanu Stephena Bieguna w Mińsku ze Swietłaną Cichanouską, a następnie w Moskwie z Sergiejem Ławrowem, miały na celu znalezienie formuły współpracy między Rosją a Stanami Zjednoczonymi celem rozwiązania białoruskiego węzła. Sivitski podobnie zresztą ocenia ostatnie inicjatywy prezydenta Francji.
W amerykańskich mediach opiniotwórczych zdaje się dominować pogląd, że Białoruś znajduje się w strefie wpływów geostrategicznych Moskwy. Zachód, zajęty zresztą swoimi sprawami, nie powinien więc, po to aby stabilizować sytuację, ingerować w to, co się dzieje u naszego sąsiada. Vladislav Dawidzon na łamach „Foreign Policy” napisał, że „im dłużej trwa bój między Łukaszenką a opozycją, która rządzi ulicami wszystkich miast i miasteczek Białorusi, tym bardziej prawdopodobne jest, że o przyszłości narodu zadecyduje raczej Moskwa niż Mińsk”. Z kolei przywoływany już Preiherman wespół z Thomasem Grahamem we wpływowym amerykańskim periodyku „Foreign Affairs” wezwali Waszyngton do znalezienia odpowiedzi na białoruski kryzys polityczny w taki sposób, by uniknąć niepożądanej rosyjskiej odpowiedzi i ryzyka przekształcenia Białorusi w pole konfrontacji z Moskwą. „Aby uniknąć takiego scenariusza – argumentują – Stany Zjednoczone i Unia Europejska muszą oprzeć swoją politykę na jasnej ocenie słabości ruchu protestacyjnego i siły Moskwy. Powinni szukać pośredniego rozwiązania, które przyspieszy odejście Łukaszenki i uzna bliskie więzi Rosji z tym krajem”. Warto przypomnieć, że Thomas Graham jest jednym z inicjatorów listu otwartego ponad stu przedstawicieli amerykańskiego establishmentu strategicznego, w którym padają propozycje, by „zaakceptować Rosję taką, jaka ona jest” i poszukiwać z Moskwą pragmatycznych obszarów kooperacji, zwłaszcza w tych rejonach świata, które dla Stanów Zjednoczonych nie są pierwszoplanowe. Konkluzja ich wspólnego wystąpienia doskonale, jak się wydaje, oddaje stan nastrojów i aspiracje kolektywnego Zachodu. „Białoruś po Łukaszence – piszą Preiherman i Graham – blisko związana z Moskwą, ale z lepszymi relacjami z Zachodem, pozostaje możliwym średniookresowym rezultatem obecnego kryzysu”.
* * *
Dwa miesiące po wybuchu białoruskich protestów nadchodzi czas na pierwsze podsumowania. Czy wynikiem prodemokratycznego zrywu jest poszerzenie obszaru wolności obywatelskich i niezależności państwowej? Czy może mamy do czynienia z gorzkim paradoksem, polegającym na tym, że – jak pytam w tytule tego zbioru – Białorusini walcząc o demokracje, mogą stracić swoją Ojczyznę?
Wydaje się, że dziś, niestety, nawet jeśli uznamy, iż demokracja na Białorusi jest bliżej, niemal w zasięgu ręki, to państwowa suwerenność słabnie i kruszeje. Nie podejmuję się oceniać, na ile wzrost znaczenia Rosji w białoruskiej polityce jest wynikiem diabelskiej skuteczności realizowanych przez Moskwę planów, choć teksty zamieszczone w tej książce, publikowane w ciągu ostatnich miesięcy, świadczą o tym, iż nie trzeba było nadzwyczajnej przenikliwości, by obserwowany dziś rozwój wydarzeń przewidywać, a przynajmniej dostrzegać możliwe zagrożenia. Obserwowałem białoruskie wydarzenia uważnie, komentując na bieżąco w prasie i internecie to, co dzieje się w polityce naszego sąsiada. Interesowały mnie polityczne zapasy Aleksandra Łukaszenki z Moskwą, próby realizowania polityki równoważenia wpływów rosyjskich, perspektywy demokratyzacji systemu, stan gospodarki i rosnące aspiracje wolnościowe Białorusinów, szczególnie młodego pokolenia. Zamieszczone w tym zbiorze artykuły układają się więc w coś na kształt kroniki ostatnich miesięcy na Białorusi. Nie znam odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania, ani tym bardziej nie podejmuję się kreślenia scenariuszy i prognozowania przyszłości. Ale powtórzę, niektóre zjawiska, jak sądzę, można było przewidzieć, a polityka zarówno Warszawy, jak i całego Zachodu, mogła być skuteczniejsza, wynikać z lepszej znajomości białoruskich realiów, w mniejszym stopniu kierować się porywami serca, a w większym chłodną analizą intencji, możliwości, słabych i silnych stron wszystkich graczy.
Jaki jest efekt białoruskich wydarzeń ostatnich dwóch miesięcy? Z pewnością wzmocniły się wpływy Moskwy, które jeszcze trudniej obecnie niż w przeszłości będzie podważyć. Nie musi to oznaczać, że Władimir Putin zdecyduje się na bezpośrednią inkorporację swojego sąsiada, powtarzając w ten sposób historię Anschlussu Austrii. W obecnym świecie historia, jeśli się powtarza, to nie w sposób dosłowny. Putinowi nie jest potrzebne połknięcie Białorusi, może jedynie pójść tą drogą z motywacji symbolicznych czy historycznych. Federacji Rosyjskiej wystarczy stan obecny, sytuacja, w której kontroluje wszystkie kluczowe aspekty suwerenności sąsiada – począwszy od polityki wojskowej, przez gospodarczą, świat mediów, na zagranicznej kończąc, a kolektywny Zachód chcąc doprowadzić do jakiegokolwiek „poluzowania” systemu musi, i robi to, potwierdzać, że Białoruś znajduje się w rosyjskiej strefie wpływów.
Z perspektywy Polski jest to tym bardziej gorzka lekcja, że nasza wschodnia polityka ostatniego dwudziestolecia budowana była w oparciu o wiarę w to, że w godzinie próby, niczym Muszkieterowie „wszyscy za jednego, jeden za wszystkich”, będziemy się zmagać z przeciwnikami i przeciwnościami. Dziś, co konstatuję ze smutkiem, widać, że tak nie będzie. Świat, Europa, nasza część kontynentu to już zupełnie inne miejsce niż nawet dziesięć lat temu.
7 października 2020
Autor
Marek Budzisz
Historyk, dziennikarz i publicysta specjalizujący się w tematyce Rosji i postsowieckiego Wschodu. Ostatnio opublikował „Koniec rosyjskiej Ameryki. Rozważania o przyczynach sprzedaży Alaski".
Trwa ładowanie...