Weekly Brief 14–20.11.2020

Obrazek posta

Fot. Twitter/@indiannavy

 

MACRON

Godnego odnotowania wywiadu udzielił w poniedziałek prezydent Francji Emmanuel Macron. W rozmowie z francuskim think tankiem Groupe d’etudes geopolitiques Macron przedstawił kolejną już z doktryn, mających prowadzić wspólnotę europejską przez burzliwe czasy rozpadu dotychczasowego porządku międzynarodowego. Tak więc obok doktryny Sinatry, zaproponowanej przez Josepa Borrella, i nowego niemieckiego realizmu Annegret Kramp-Karrenbauer mieliśmy okazję wysłuchać (a właściwie przeczytać) założeń „doktryny Macrona”.

W przeciwieństwie do propozycji Karrenbauer, która explicite odrzuca „iluzję prowadzenia polityki równego dystansu”, Macron życzyłby sobie, aby Unia Europejska stała się w pełni suwerennym biegunem w nadchodzącym – jak to ujął sam Macron – koncercie mocarstw. Macron zresztą bardzo krytycznie odniósł się do sformułowanej niedawno przez niemiecką minister obrony, a adresowanej do USA, propozycji, podkreślając, że jego zdaniem kanclerz Merkel nie podziela zdania swojej jeszcze-do-niedawna następczyni.

Chociaż w swym wywiadzie Macron wiele mówi o multilateralizmie, wydaje się, że jego wizja zakłada multilateralizm w wykonaniu wielkich potęg. Odnosząc się do kryzysu porządku międzynarodowego wykutego po zakończeniu II wojny światowej, francuski prezydent stwierdza, że Europa nie odrobiła „pracy domowej” i nie utworzyła ram intelektualnych, pozwalających jej na samodzielne myślenie o odgrywanej przez nią roli. Zdaniem Macrona „na poziomie geostrategii zapomnieliśmy, jak myśleć samodzielnie, ponieważ o geopolityce myśleliśmy przez pryzmat NATO”. W związku z tym, aby „uniknąć chińsko-amerykańskiego duopolu i powrotu wrogich potęg regionalnych”, Europa musi na nowo sformułować spójną wizję swojej pozycji – jako „zjednoczonego geopolitycznie bloku”, który na dodatek powinien „traktować Afrykę jako równego partnera”. Afryka w ogóle znaczącą rolę w geopolitycznej wizji Europy francuskiego prezydenta – poświęcił on jej znacznie więcej czasu niż Rosji i Europie Wschodniej – i jakkolwiek nie odżegnywał się od spuścizny kolonializmu, trudno nie odnieść wrażenia, iż old habits die hard. Złośliwi mogliby przypomnieć francuskiemu prezydentowi, z jakimi sukcesami realizowana jest wizja utworzonej w 2008 roku Unii Śródziemnomorskiej.

Macron stwierdza więc, że „nie uspójniliśmy wewnętrznie” wizji Europy jako skończonej przestrzeni politycznej; „nasza waluta nie jest gotowa, do tego lata nie mieliśmy nawet wspólnego budżetu (…) i nie myśleliśmy o tym, co czyni nas potęgą zdolną do funkcjonowania w realiach koncertu mocarstw: bycie wysoce zintegrowanym regionem z jasno wyznaczonymi celami politycznymi”. Domyślać się można, że w wizji Macrona w koncercie tym stara piękna Francja (chyba tak mówił o niej Kisielewski?) odgrywać będzie rolę koncertmistrza, rozgrywającego swą partię vis-à-vis Chin, Stanów Zjednoczonych czy Rosji.

Rozmówca Groupe d’études géopolitiques uważa, że pierwszym krokiem ku europejskiej „autonomii strategicznej” powinno być osiągnięcie samowystarczalności w zakresie technologii, ze szczególnym wyróżnieniem technologii telekomunikacyjnych i informatycznych – od 5G po przechowywanie informacji w chmurze, ponieważ w chwili obecnej „dane w chmurze nie są regulowane przez prawo europejskie, a w przypadku sporów musimy polegać na amerykańskim systemie prawnym i dobrej woli”.

Jeszcze większy, zdaniem autora „Weekly Brief”, ciężar gatunkowy ma stwierdzenie gospodarza Pałacu Elizejskiego o problemie „eksterytorialności dolara”. Macron wspomina, że „mniej niż dekadę temu kilka francuskich firm zostało ukaranych za prowadzenie działalności w państwach objętych sankcjami USA. Oznacza to wyzucie z suwerenności, z możliwości decydowania o sobie, i prowadzi do znacznego osłabienia naszej pozycji”. Innym przykładem ingerencji Stanów Zjednoczonych są, zdaniem Macrona, sankcje nakładane przez Stany Zjednoczone na Iran – a wszystko to prowadzi go do konstatacji, że „jest w naszym żywotnym interesie, aby Europa mogła sama decydować o własnym losie, polegać na sobie na każdej płaszczyźnie – technologii, opieki zdrowotnej, geopolityki, i móc współpracować, z kim uzna za stosowne”.

Macron nie uważa wreszcie, że zmiana gospodarza Białego Domu powinna wpłynąć na nastawienie Europejczyków do koncepcji suwerenności strategicznej; wszystko, czego można oczekiwać, to to, że podczas prezydentury Joe Bidena owa emancypacja przebiegnie w lepszej atmosferze.

Słowa Macrona zostały dość szybko spostponowane przez Niemcy; rzecznik rządu Angeli Merkel stwierdził, że Berlin „podtrzymuje wizję transatlantyckiej determinacji, a zarówno Berlin, jak i cała Europa muszą stawić czoło największym wyzwaniom naszych czasów we współpracy ze Stanami Zjednoczonymi”. W podobnym tonie wypowiedziała się zresztą sama kanclerz Merkel w notatce gratulacyjnej dla Joe Bidena, gdy stwierdziła, że „więź transatlantycka jest niezbędna”. Gdzieś pośrodku, pomiędzy atlantycyzmem Karrenbauer a doktryną Sinatry-Macrona plasuje się list ministrów spraw zagranicznych Francji i Niemiec, którzy na łamach „The Washington Post”zaapelowali o „nowy transatlantycki ład”, którego odnowa miałaby nadejść wraz z rozpoczęciem kadencji przez Bidena.

Warto odnotować, że Jean-Yves Le Drian i Heiko Maas nie mają wątpliwości, że „podczas prezydentury Bidena igła kompasu amerykańskiej polityki zagranicznej pozostanie skierowana ku Chinom, które Unia postrzega jako partnera i rywala jednocześnie”. Zaadresowanie problemu rosnącej potęgi Państwa Środka jest więc zadaniem, które Stany i Unia musza podjąć wspólnie, szczególnie w wymiarze ochrony praw człowieka czy infrastruktury cyfrowej; tylko w ten sposób Unia i Stany Zjednoczone „mogą pozostać gwarantami stabilności, demokracji i praw człowieka na świecie”. Jednocześnie wydaje się, że, podobnie jak Annegret Kramp-Karrenbauer, ministrowie podnoszą również kwestię dalszego znoszenia barier celnych pomiędzy USA i UE – choć w przeciwieństwie do niej nie sugerują daleko idącej liberalizacji, a nawet utworzenia strefy wolnego handlu.

Tak samo jednak jak Karrenbauer dostrzegają Le Drian i Maas konieczność dźwignięcia przez Europę odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo w wymiarze konwencjonalnym w regionach zwanych przez Rosjan limitrofami. „Od Sahelu przez Morze Śródziemne po Bliski Wschód” Europejczycy sami mają być odpowiedzialni za swe bezpieczeństwo i stabilność regionalną. Państwa Unii będą wreszcie musiały „zaadresować problematyczne działania Turcji na wschodnim Morzu Śródziemnym i w innych częściach świata”.

Kończąc, odnotujmy, że ani w wypowiedzi Emmanuela Macrona, ani szefów MSZ-u nie dało się dostrzec propozycji utworzenia europejskiego systemu odstraszania nuklearnego.

 

TURCJA

Skoro o „adresowaniu problematycznych zachowań Turcji” mowa – w czwartek wspomniany już wyżej szef niemieckiego MSZ-u Heiko Maas zaapelował o zaprzestanie prowokacji na Morzu Śródziemnym, stwierdzając, że w przeciwnym razie Unia może nałożyć na Ankarę sankcje. W podobnym tonie wypowiadał się również Josep Borrell, który, odnosząc się do niedawnej wizyty Recepa Erdoğana na Cyprze Północnym, stwierdził, że „tego rodzaju zachowania zwiększają dystans dzielący ją [Ankarę] od Unii Europejskiej”. Zdaniem Borrella powrót „do pozytywnej agendy” pomiędzy Brukselą a Ankarą wymagać będzie fundamentalnego zredefiniowania swego nastawienia przez Turków. Zdaniem mediów decyzja o nałożeniu sankcji mogłaby zostać podjęta podczas najbliższego szczytu Unii, zaplanowanego na 11 grudnia.

 

CHINY VS AUSTRALIA

Podczas wtorkowego briefingu prasowego rzecznik prasowy chińskiego MSZ-u Zhào Lìjiān wymienił – czego do tej pory oficjalnymi kanałami nie uczyniły – szereg powodów, dla których relacje na linii Canberra – Pekin są najgorsze od dekad, w czego wyniku Państwo Środka nakłada kolejne cła na australijskie produkty (z wyjątkiem tych, których naprawdę potrzebuje, a więc stali i gazu). Pierwszym z nich jest angażowanie się Australijczyków w wewnętrzne, egzystencjalne sprawy Chin, takie jak status Hongkongu, Sinciangu czy Tajwanu – co miało „urazić uczucia Chińczyków” oraz stanowiło ingerencję w wewnętrzne sprawy Chin. Drugim powodem pogorszenia relacji jest „krucjata” prowadzona zdaniem rzecznika chińskiego MON-u wobec Chin i domniemanej infiltracji australijskich mediów, biznesu i polityki przez Chiny. Zhào Lìjiān zwraca również uwagę, że Australia była pierwszym państwem, które zabroniło Huawei uczestnictwa w przetargach na budowę sieci 5G, a chińskie przedsiębiorstwa są wykluczane z dostępu do australijskiego rynku.

Przyczyną trzecią są australijskie propozycje dotyczące przeprowadzenia „niezależnego śledztwa” w sprawie pochodzenia wirusa SARS-CoV-2. Warto zwrócić uwagę, że diatryba rzecznika MSZ-u wygłoszona została w odpowiedzi na pytanie zadane przez dziennikarza „Global Times”– zarówno to, jak i forma odpowiedzi Zhào każą podejrzewać, że była to wypowiedź starannie przygotowana.

Już dzień później owa lista zarzutów została rozszerzona dzięki notatce utworzonej przez ambasadę Chin, która następnie półoficjalnymi kanałami została przekazana dziennikarzom z australijskich mediów. Zarzuca się w niej Australijczykom między innymi „storpedowanie porozumienia w sprawie uczestnictwa stanu Victoria w inicjatywie Pasa i Szlaku, tudzież wini ich o inspirowanie i opłacanie „wrogich publikacji”, pojawiających się w australijskich mediach (między innymi w think tanku ASPI, Australian strategic policy institute). Następnie autorzy dokumentu wymieniają kwestie takie jak naloty na chińskich dziennikarzy przebywających na antypodach, anulowanie wiz naukowcom z Chin czy też „przewodnictwo w antychińskiej krucjacie”, podejmowanej w łonie organizacji międzynarodowych na tle działań rządu centralnego w sprawie Hongkongu, Tajwanu i Sinciangu. Warto zauważyć, że dyplomaci skrytykowali również padające ze strony Australii oskarżenia o pochodzące ich zdaniem z Chin cyberataki czy też lipcową krytykę ze strony Australii działań podejmowanych przez Pekin na Morzu Południowochińskim (Australia miała być, ich zdaniem, pierwszym państwem spoza basenu Morza Południowochińskiego, które zdecydowało się na tego rodzaju krytykę).

Najbardziej treściwie całą sytuację podsumował anonimowy pracownik chińskiej ambasady w Canberze, mówiąc, że „Chiny są zdenerwowane. Jeżeli uczynisz sobie z Chin wroga, tym właśnie będą”. Jedno na 13 australijskich miejsc pracy zależne jest od eksportu do Chin.

 

AUSTRALIA I JAPONIA

Podczas wtorkowej konferencji prasowej w Tokio premier Australii Scott Morrison i następca ShinzōAbe Yoshihide Suga podpisali pakt obronny, nazwany Reciprocal Access Agreement (Porozumienie o wzajemnym dostępie). Jak stwierdza się w notatce na stronie internetowej premiera Australii, jest to druga tego rodzaju umowa („której wagi nie da się przecenić”) podpisana przez rząd Japonii w ostatnich 60 latach (pierwszą była umowa SOFA, status of forces agreement, podpisana pomiędzy Waszyngtonem a Tokio w 1960 roku). Porozumienie ma umożliwić oraz ułatwić przeprowadzanie ćwiczeń sił zbrojnych obydwu krajów, ich interoperacyjność, ma stworzyć ramy prawne pozwalające na goszczenie sił zbrojnych na terenie obydwu państw oraz ułatwić koordynację działań w wypadku katastrof naturalnych. Dokładny zakres porozumienia pozostaje niewiadomą, ponieważ jego tekst nie został jak dotąd opublikowany.

Umowa musi, co prawda, zostać jeszcze ratyfikowana przez parlamenty obydwu państw, ale Chiny już teraz – za pośrednictwem nieocenionego „Global Times”– stwierdziły, że zarówno Australia, jak i Japonia drogo zapłacą za podpisywanie porozumień wymierzonych w Chiny.

 

MALABAR REDUX

Tymczasem we wtorek 17 listopada rozpoczęła się druga faza morskich ćwiczeń Malabar 2020. O roli ćwiczeń Malabar oraz o znaczeniu faktu, iż biorą w nich udział marynarki wojenne wszystkich czterech państw inicjatywy Quad, pisaliśmy już na łamach „Weekly Brief”. Ograniczymy się więc jedynie do stwierdzenia, że zgodnie z zapowiedziami druga faza ćwiczeń Malabar odbywa się na wodach Morza Arabskiego i, w przeciwieństwie do dość skromnej reprezentacji podczas pierwszej ich fazy, tym razem biorą w nich udział między innymi dwie – indyjska (Vikramaditya Carrier Battle Group) oraz amerykańska (Nimitz CSG) – grupy lotniskowcowe. Co godne odnotowania, w trakcie ćwiczeń przeprowadzane będą tzw. cross-deck operations(lądowanie samolotów z jednego lotniskowca na drugim) czy też uzupełnienie zasobów na morzu (replenishment-at-sea). Ta ostatnia uważana jest za jedną z bardziej skomplikowanych i zarazem niezbędnych operacji logistycznych (niezbędnych, bo może umożliwić amerykańskim okrętom np. uzupełnienie pocisków rakietowych bez konieczności powrotu do portu, co w warunkach konfliktu w pierwszym i drugim łańcuchu wysp będzie zdolnością kluczową z punktu widzenia US Navy).

 

US NAVY

Skoro już przy US Navy jesteśmy (i przy replenishment-at-sea), warto się pochylić nad kilkoma informacjami jej właśnie dotyczącymi. W mijającym tygodniu amerykańskie media informowały o przeprowadzeniu zakończonych sukcesem próbnych misji polegających na dostarczeniu zapasów na pokład SSBN (łodzie podwodne o napędzie atomowym, dysponujące międzykontynentalnymi pociskami jądrowymi) za pośrednictwem dronów, samolotów C-17, helikopterów czy też pionowzlotów. Dla jasności – nie dostarczono w ten sposób pocisków balistycznych; natomiast jest to kolejne ograniczenie konieczności przeprowadzania wizyt w portach przez okręty stanowiące najlepszą gwarancję amerykańskiego uderzenia odwetowego.

Tymczasem we wtorek szef Strategic Systems Programs marynarki wojennej USA wiceadmirał Johnny Wolfe oznajmił, że począwszy od 2025 roku na pokładach niektórych amerykańskich okrętów podwodnych (klasy Ohio i Virginia) rozmieszczane będą pociski hipersoniczne; jako element programu CPS (conventional prompt strike) pociski te stanowić będą dla Stanów alternatywę dla sił jądrowych i zakłada się, że znalazłyby zastosowanie w wypadku precyzyjnych uderzeń na cele o wysokiej wartości.

Tego samego dnia sekretarz marynarki wojennej USA Kenneth Braithwaite wezwał do utworzenia nowej floty, która miałaby operować na wodach zachodniego Pacyfiku oraz Oceanu Indyjskiego. „Nie możemy polegać jedynie na VII Flocie (stacjonującej w japońskiej Yokosuce). Musimy polegać również na naszych partnerach, takich jak Indie lub Singapur, i rozmieścić flotę tam, gdzie byłaby ona najbardziej potrzebna”. Braithwaite zasugerował, że propozycja utworzenia nowej numerowanej floty US Navy została przedstawiona ówczesnemu sekretarzowi obrony Markowi Esperowi kilka miesięcy temu. W mediach pojawiły się sugestie, że I Flota (bo ten właśnie numer miałaby przyjąć) może obrać za miejsce stacjonowania Singapur lub zachodnią Australię. I o ile ta druga lokalizacja wydaje się możliwa, o tyle prawdopodobieństwo, że zgodę na stałe stacjonowanie amerykańskiej marynarki wojennej wyda Singapur, wydaje się niezwykle małe. Nie jest jasne, jak liczna miałaby być I Flota ani jakie jednostki weszłyby w jej skład. Jak zaznaczył rzecznik prasowy US Navy komandor J.D. Dorsey, nie podjęto jeszcze żadnej wiążącej decyzji w sprawie stworzenia nowej floty.

W ramach ciekawostki dodajmy, że I Flota istniała pomiędzy 1947 a 1973 rokiem, jej miejscem stacjonowania był właśnie Pacyfik; potem jej obowiązki przejęła III Flota, która stacjonuje w San Diego, a jej obszar odpowiedzialności rozpościera się od zachodniego wybrzeża USA aż po (mniej więcej) linię zmiany czasu.

 

Obszary odpowiedzialności flot US Navy (fot. Wikimedia Commons)

 

SM-3

W poniedziałek wystrzelona z pokładu niszczyciela rakietowego klasy Arleigh Burke USS John Finn (DDG-113) rakieta typu SM-3 (w wersji Block IIa) zniszczyła cel symulujący trajektorią lotu międzykontynentalną rakietę balistyczną. W momencie trafienia cel miał się znajdować poza atmosferą. Co warte uwagi, pocisk został zniszczony poprzez bezpośrednie trafienie (kinetic kill vehicle) – a nie dzięki ładunkowi wybuchowemu. Potwierdzenie zdolności „wpiętych” w system Command and Control Battle Management Communications (C2BMC) pocisków SM-3 do namierzania i niszczenia ICBM-ów uznawane jest za przełomowe wydarzenie, potencjalnie znacznie zwiększające amerykańską siłę odstraszania (chociaż, zapewne, część środowiska strategów nuklearnych wzdrygnęła się na myśl o potencjalnych destabilizujących konsekwencjach poniedziałkowego testu).

Godny odnotowania jest również fakt, że jest to kolejne już potencjalne zastosowanie pocisków SM-3. Przypomnijmy, że pocisk, który rozpoczynał służbę jako element obrony powietrznej, ma obecnie służyć zarówno jako broń ASAT, pocisk przeciwokrętowy, jak i, po zmodyfikowaniu na potrzeby US Army, ma również służyć do ataków na cele znajdujące się na lądzie. Trend ku unowocześnianiu i dostosowywaniu już istniejących systemów uzbrojenia, zamiast tworzenia nowych, często problematycznych (F-35, LCS, Zumwalt), wydaje się tak wymuszony przez ograniczenia budżetowe dotykające amerykańskie siły zbrojne, jak rozsądny. Trudno zresztą, aby było inaczej; brak pieniędzy i rozsądne nimi dysponowanie idą zazwyczaj w parze.

 

IRAK I AFGANISTAN

W poniedziałek media informowały, że do końca roku Afganistan i Irak opuścić ma 2500 żołnierzy Stanów Zjednoczonych. Jak wspominaliśmy w poprzednim „Weekly Brief”, decyzja odchodzącej administracji ma na celu pozbawienie pola manewru ekipy Joe Bidena na jednym (choć najprawdopodobniej nie jedynym) froncie polityki zagranicznej. W każdym razie wycofanie dwóch tysięcy żołnierzy z Afganistanu i 500 z Iraku jeszcze przed objęciem urzędu przez Bidena miało wzbudzić opór części establishmentu wojskowego w USA, w tym przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów Marka Milleya.

We wtorek tymczasem na teren bagdadzkiej strefy zielonej spadły kolejne pociski z katiuszy, których celem miał być budynek amerykańskiej ambasady. I chociaż pociski celu ostatecznie chybiły (albo chybić miały), to w wyniku ostrzału zginęła jedna osoba, a pięć zostało rannych. Kataib Hezbollah zaprzeczył, jakoby atak był jego dziełem, stwierdzając, że „zamierza dalej stosować się do jednostronnego zawieszenia broni, które ma pozwolić Stanom na wycofanie się z Iraku”.

W środę Irak i Arabia Saudyjska otworzyły przejście graniczne Arar, które było zamknięte przez ostatnie 30 lat – a więc od irackiej inwazji na Kuwejt. Potem zaś była operacja Desert Shield, lewy sierpowy wyprowadzony z terytorium Arabii Saudyjskiej właśnie przez generała Schwarzkopfa, i świt ery amunicji precyzyjnej, systemów GPS i wreszcie jednobiegunowej chwili i niezmierzonej potęgi USA. Tak czy inaczej, warto zwrócić uwagę na irańsko-saudyjską rywalizację o wpływy w Iraku.

 

IRAN

Tymczasem potwierdzenie zdają się znajdować domysły snute przez komentatorów po przegranych przez Donalda Trumpa wyborach, mianowicie dotyczące innej „niespodzianki” dla prezydenta elekta Bidena. Miało nią być przeprowadzenie ataków na Iran. W dobiegającym właśnie końca tygodniu media informowały, że w ubiegły czwartek Trump miał polecić swojej ekipie przygotowanie „opcji” ataku na cele znajdujące się w Iranie – a konkretnie na ośrodek nuklearny w Natanz. Obecni w trakcie zwołanej przez Trumpa narady doradcy mieli zdaniem mediów odwieść go ostatecznie od zamiaru uderzenia na irańskie instalacje.

Dodajmy, że Trump miał rozważać przeprowadzenie ataku dzień po tym, jak Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej (IAEA, International Atomic Energy Agency) poinformowała, że Iran zgromadził ponad 11 razy więcej niskowzbogaconego uranu, niż wynosi dopuszczalny limit dla tego państwa (2,4 tony przy limicie 202,8 kilograma). Ostatecznie zamiast ataków na Iran nałożone zostały kolejne sankcje, w tym na organizacje powiązane z ajatollahem Khameneim.

Mówiąc o irańskim programie nuklearnym, warto wspomnieć słowa byłego ministra spraw zagranicznych Arabii Saudyjskiej Adila al-Dżubajra, który stwierdził w środę, że jeżeli Teheran zdoła wejść w posiadanie broni jądrowej, to prawo do jej posiadania rezerwują sobie również Saudowie. Taka kaskadowa proliferacja jest koszmarem organizacji zajmujących się ograniczaniem rozprzestrzeniania broni jądrowej oraz była z pewnością jednym z powodów, dla których swego czasu John Kennedy uważał, że w perspektywie kilku dekad co najmniej 30 państw będzie posiadało broń jądrową. Co ciekawe – i nieintuicyjne – Kennedy nie miał jednak racji, a proliferacja broni jądrowej okazała się znacznie mniej powszechnym fenomenem, niż mogło się wydawać we wczesnych latach 60.

Persów nie zawahał się natomiast zaatakować Izrael – chociaż nie na terenie Iranu, ale w Syrii (a konkretnie w bazie irańskiej, znajdującej się na terenie lotniska w Damaszku, oraz na wzgórzach Golan). We wtorkowych nalotach IDF zginąć miało 10 Irańczyków.

 

AZERBEJDŻAN & TURCJA

W środowym głosowaniu turecki parlament przyjął ustawę zezwalającą na wysłanie tureckich żołnierzy na terytorium Górskiego Karabachu. Żołnierze ci mieliby służyć w centrum monitorowania zawieszenia broni, zawartego na bazie osiągniętego w ubiegłym tygodniu porozumienia. Tym samym potwierdziły się pojawiające się już wcześniej pogłoski o możliwej obecności tureckich żołnierzy w charakterze rozjemców na terytorium Arcachu. Podobną zgodę wyraziła tego samego dnia również Rada Federacji. W piątek tymczasem rejon Agdam przeszedł z powrotem pod kontrolę Baku.

W Armenii tymczasem trwają – nieprzerwanie od 10 listopada – protesty wobec decyzji premiera Paszyniana o zawarciu rozejmu. Protestujący domagają się ustąpienia premiera; coraz więcej oskarżeń pada również pod adresem dowodzących armeńską armią. W piątek dymisję złożył szef armeńskiego MON-u Davit Tonoyan. Cztery dni wcześniej tę samą decyzję podjął także minister spraw zagranicznych tego państwa Zohrab Mnatsakanyan.

 

UK

Podczas piątkowego przemówienia w Izbie Gmin premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson poinformował o zwiększeniu budżetu obronnego Zjednoczonego Królestwa na najbliższe cztery lata o 21,9 miliarda dolarów. Jest to największy wzrost brytyjskich wydatków na obronność od końca zimnej wojny. Zdaniem samego Johnsona oznacza to, że Wielka Brytania przeznaczy na obronność 2,2% swego PKB, stając się tym samym drugim po Stanach Zjednoczonych państwem NATO przeznaczającym największe środki na obronność – zarówno w wartościach bezwzględnych, jak i w proporcji wydatków na obronność w relacji do PKB. Największymi beneficjentami zwiększenia wydatków mają być – surprise, surprise! – Royal Navy, dowództwo operacji kosmicznych i zdolności w cyberprzestrzeni. Jeżeli mówi się o wojskach lądowych, to jedynie w kontekście dalszych cięć wydatków.

 

COVID-19

Do piątku 20 listopada na świecie odnotowano około 57,9 miliona przypadków wykrycia wirusa SARS-Cov-2 u ludzi. Na chorobę wywołaną przez odkryty na początku tego roku patogen – COVID-19 zmarło 1,38 miliona ludzi. Niezmiennie zarówno w liczbie zgonów, jak i zachorowań przodują Stany Zjednoczone, w których nowym koronawirusem zaraziło się 12,7 miliona osób (tylko w piątek ponad 192 tysiące), z których ponad 260 tysięcy zmarło. Obecnie liczba hospitalizacji spowodowanych przebiegiem COVID-19 rośnie we wszystkich 51 stanach USA; w 27 z nich jest ona najwyższa od początku pandemii.

Tymczasem w poniedziałek Moderna, jedna z firm farmaceutycznych opracowujących szczepionkę na koronawirusa, poinformowała, że w testach klinicznych jej szczepionka zmniejszyła ryzyko zarażenia o 94,5%. Również Pfizer, który w ubiegłym tygodniu informował o wysokiej skuteczności własnej szczepionki, oznajmił, że jej skuteczność jest wyższa, niż pierwotnie zakładano, i jest porównywalna do tej opracowywanej przez Modernę. Jednocześnie należy pamiętać, że dane podawane przez firmy farmaceutyczne nie zostały na razie zweryfikowane w toku niezależnych badań klinicznych, a jedynie zakomunikowane w notatkach prasowych.

 

SPACEX

W niedzielę, po jednodniowym opóźnieniu spowodowanym złymi warunkami pogodowymi, z przylądka Canaveral wystartowała rakieta Falcon 9, wynosząc na pokładzie statku kosmicznego Crew Dragon czterech astronautów. Trzej Amerykanie i Japończyk dołączyli do znajdujących się już na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej Amerykanina i dwóch Rosjan. Lot był pierwszym załogowym lotem kosmicznym, który otrzymał licencję komercyjną od Federalnej Administracji Lotnictwa. Był również pierwszym operacyjnym załogowym lotem kosmicznym, po tym jak NASA podpisała pod koniec zeszłego tygodnia dokumenty przyznające Falconowi 9 i kapsule Crew Dragon certyfikat na regularne loty z astronautami. Ostatni taki certyfikat został przyznany promom kosmicznym prawie 40 lat temu.

 

MOŁDAWIA

W niedzielę w Mołdawii odbyła się druga tura wyborów prezydenckich. Wygrała w nich Maia Sandu, pokonując aktualnie urzędującego prezydenta Igora Dodona i zdobywając ponad 57% głosów. Wybory były określane jako geopolityczne referendum, w którym Mołdawianie wybierali między Wschodem reprezentowanym przez Dodona a Zachodem, którego awatarem miała być aktualna prezydent elekt.

Warto zwrócić uwagę na fakt, iż prezydent Dodon, określany jako prorosyjski, nie otrzymał ze strony Kremla takiego wsparcia przed wyborami, jakiego można się było spodziewać. Mimo częstego ponawiania zaproszenia do Mołdawii nie przyjechał Władimir Putin, nie przeprowadzono również forum ekonomicznego dla rosyjskiego biznesu, o które zabiegał Dodon. Również rosyjskie kanały telewizyjne nadawane w Mołdawii nie pełniły funkcji często wykorzystywanej przez Rosję i nie namawiały do głosowania na prorosyjskiego kandydata. Wydaje się więc, że urzędujący prezydent utracił wparcie ze strony Rosji i został pozostawiony sam sobie. Co było powodem takiego obrotu spraw? Otóż wskazuje się na dwa główne czynniki. Po pierwsze ostatnie miesiące są wyjątkowo trudne dla kremlowskiej administracji. Poważne problemy, zarówno wewnętrzne  – ekonomiczne i epidemiologiczne, jak i zewnętrzne – kryzys na Białorusi i wojna w Górskim Karabachu, spowodowały, że władze musiały zrezygnować z intensywnego zaangażowania na mniej priorytetowych kierunkach. Po drugie pomimo retoryki mówiącej o „geopolitycznej zmianie” obecnej w zachodnich mediach program wyborczy Mai Sandu wcale nie wskazywał na taki plan działania. Głównymi postulatami prezydent elekt są bowiem walka z korupcją, naprawa systemu sprawiedliwości i pozyskanie zagranicznych funduszy na reformy. Jej program nie zawiera haseł o potrzebie drastycznej zmiany mołdawskiej polityki zagranicznej również dlatego, że jak wskazują badania opinii społecznej, nie jest to dla społeczeństwa priorytetem.

 

BIAŁORUŚ

Zabicie przez reżim prezydenta Łukaszenki 31-letniego Ramana Bandarenki zatrzymało trwający od pewnego czasu spadek mobilizacji społecznej. Władze podały, że w niedzielę w kraju odbyło się w sumie 35 akcji protestu. Większa frekwencja na niedzielnych protestach spotkała się jednakże z wciąż rosnącą brutalnością siłowików. W tym tygodniu minęło 100 dni, od kiedy Białorusini rozpoczęli największe w historii kraju protesty przeciwko prezydentowi Łukaszence. Choć ludzie wciąż wychodzą na ulice, to wyraźnie widać, że w kraju mamy do czynienia z politycznym patem. Aleksandr Łukaszenka może okazać się zbyt słaby utrzymać się przy władzy, jednakże postulaty całkowitej zmiany reżimu są nie do przyjęcia dla rządzących. Unia Europejska mimo nakładania kolejnych sankcji pozbawiona jest lewara, dzięki któremu mogłaby wpłynąć na sytuację polityczną na Białorusi. Jednak bez wątpienia w posiadaniu takiego lewara jest Moskwa. W tym kontekście ważna może okazać się wizyta, z którą do Mińska przyjedzie Siergiej Ławrow. Dwudniowa wizyta robocza odbędzie się w środę i czwartek.

 

TIGRAJ

Tocząca się w Etiopii wojna pomiędzy rządem federalnym a władzami prowincji Tigraj prowadzi do wyraźnej destabilizacji całego regionu. Działania zbrojne podejmowane przez obie strony spowodowały odpływ ponad 35 tysięcy uchodźców do sąsiedniego Sudanu – co, przypomnijmy, ma miejsce w trakcie pandemii. Władze federalne zdecydowały o wycofaniu 600 żołnierzy z misji pokojowej w sąsiedniej Somalii (gdzie przebywali w ramach operacji kontr-terrorystycznej) z powrotem do prowincji Tigraj. Władze w Addis Abebie według części źródeł planują przeniesienie kolejnych trzech tysięcy.

Jednostki podległe Tigrajskiemu Ludowemu Frontowi Wyzwolenia ostrzelały w minionym tygodniu lotnisko w stolicy sąsiedniej Erytrei, oskarżając władze tego kraju o użyczanie lotniska do przeprowadzania nalotów na walczące milicje. Nie doprowadziło to jednak do pogorszenia relacji między Etiopią a Erytreą. Na całą tę sytuację nakłada się jeszcze dodatkowo widmo poważnej wojny domowej. Na etiopskie społeczeństwo składa się wiele grup etnicznych, z których Tigrajczycy nie są wcale tą najliczniejszą. Jednakże podczas działań wojennych ostrzelali stolicę sąsiedniego regionu – Amhary oraz według informacji podnoszonych przez organizacje praw człowieka i Narody Zjednoczone dopuścili się masakry ludności cywilnej. Coraz wyraźniejsza destabilizacja Etiopii spotyka się w czasie z mającą się rozpocząć niebawem kolejną rundą negocjacji w sprawie Tamy Wielkiego Renesansu, jednego z najważniejszych projektów politycznych w tej części kontynentu.

 

Autor

Albert Świdziński

Dyrektor analiz w Strategy&Future.

 

Weekly Brief Albert Świdziński

Zobacz również

Widziane z zachodniego Limitrofu. Rosyjscy eksperci przedstawiają nowe sposoby prowadzenia...
Polityka wojskowa Białorusi wobec perspektyw integracji z Rosją
Starcie mocarstw – Jacek Bartosiak i Bartłomiej Radziejewski o konsolidacji gospodarczej A...

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...