(Fot. flickr.com)
Nie armia, lecz strategia
A co Chiny zaproponują teraz, gdy w stosunkach między mocarzami dochodzi do eskalacji napięć, otwarcie mówi się o „nowej zimnej wojnie”, nie wyklucza się nawet wojny gorącej? Znamy dwie mantry obecnych władz w Pekinie: „nie chcemy wojny, ale się jej nie boimy” oraz „w tej wojnie nie będzie wygranych, będą sami przegrani”.
Co na to Sun Zi i inni chińscy klasyczni mędrcy? Ci podnoszą nie tyle rolę uzbrojenia, zasobów i arsenałów, lecz przede wszystkim aspekty moralne, za fundamentalne warunki brzegowe jakiegokolwiek zwycięstwa uznając jakość dowództwa, jego jednolitość, zwartość i siłę moralną w działaniu (proszę porównać z terminem „przewodniczący od wszystkiego”, jaki już złośliwie nadano Xi Jinpingowi); jednoosobowe rządy to też przygotowanie do wojny albo „Nowego Długiego Marszu” chińskich komunistów, jak to określa sam obecny chiński przywódca.
Kluczowe są więc nie arsenały i zasoby, lecz relacje wodza z narodem, dowódcy z żołnierzem, lud i prosty wojak muszą bowiem być przekonani, że cele i zadania stawiane im przez przełożonych są słuszne i pożyteczne tak dla nich, jak dla państwa. Stąd w dzisiejszej propagandzie takie ostre filipiki przeciwko Amerykanom. Na wszelkie sposoby uzasadnia się w nich, jak to amerykańscy imperialiści na nowo próbują narzucać Chinom swoją wolę, niczym niegdysiejsi agresorzy w tak źle wspominanych „stu latach narodowego poniżenia” (1839–1949), kiedy to siłą wymuszano na władzach Państwa Środka nierównoprawne traktaty (Tajwan też, jak najbardziej, traktuje się jako spuściznę po tamtej ponurej epoce, a nie oazę demokracji, jak chciałby Zachód).
Pierwsza w każdym boju i starciu jest więc mentalność i psychologia, a nie siła oręża i nagromadzony potencjał – to bardzo nas różni. Ponadto sama broń też jest nieco inaczej przez chińskich klasyków pojmowana. Przecież może nią być nie tylko mnogość nagromadzonych kusz, dział czy kartaczy, lecz sposób gospodarowania, innowacja techniczna, nowe rozwiązanie przynoszące korzyść.
To są bowiem środki, dzięki którym przeciwnika można kupić, a nawet skusić i skorumpować jego elity i dowództwo. Z czymś takim mieliśmy do czynienia w chińskiej historii niejednokrotnie. Bodaj po raz ostatni na dużą skalę u końca rządów Kuomintangu do 1949 roku. A i teraz warto wziąć pod uwagę fakt, iż około półtora miliona obywateli Tajwanu ma swoje biznesy i dorabia się na terenie Chin kontynentalnych. Nie trzeba inwazji, by przejąć czyjeś aktywa.
Dlatego całkiem słusznie podkreśla się, że to, z czym mamy obecnie do czynienia w stosunkach chińsko-amerykańskich, to nie tylko wojna handlowa, lecz raczej bój o technologie i postęp naukowo-techniczny oraz innowacyjność, a towarzyszy temu już coraz bardziej także wojna o dolara i jego dominację na światowych rynkach.
To nie tylko ruchy wojsk decydują o zwycięstwie. Tak było już w chińskiej starożytności i tym bardziej tak jest teraz, w epoce Internetu i cywilizacji cyfrowej (zwróćmy uwagę na ogromny nacisk i wielkie nakłady na rozwój sztucznej inteligencji na terenie ChRL, o czym tak obrazowo przekonał nas jeden z tamtejszych guru tej branży Lee Kai-fu w wydanej niedawno i u nas pracy).
Chińczycy nie chcą bezpośrednio walczyć i nie dają się szybko wciągnąć w ostry lub długotrwały konflikt, ich klasycy udowodnili bowiem: to nieuchronnie wyczerpuje zasoby państwa, podważa harmonię społeczną, cofa kraj cywilizacyjnie, co tak ostro pokazało się w niesławnych „stu latach narodowego poniżenia”. Nie znaczy to jednak, że w ogóle nie będą walczyć. Będą, a szczególnie gdy chodzi o imponderabilia i – tak cenioną w Azji – własną twarz, wizerunek wiarygodnego podmiotu, a w oczach obecnych władców w Pekinie, podobnie jak w całej historii ChRL, kwestia Tajwanu do takich właśnie należy. Chodzi przecież o „jedność Ojczyzny”, o czym jest święcie przekonane nie tylko kierownictwo Komunistycznej Partii Chin, ale i niemal każdy obywatel ChRL.
Niestety, napięcie w Cieśninie Tajwańskiej jest duże, a nagromadzenie sprzętu i wojska, lotnictwa i floty, też ogromne. A to może potwierdzić znaną niestety tezę, że o wojnie, jej wybuchu i przebiegu często decyduje przypadek. To dlatego mistrz Sun Zi dawał takie oto zalecenie w bodaj najgłośniejszej swej maksymie, która w obecnym tłumaczeniu Plebaniaka brzmi: „Najlepszym jest bowiem wroga wojska pod własną komendę przejąć, takim sposobem jednakże, by walki nie toczyć”. Innymi słowy, pokonać (przechytrzyć) wroga bez walki. Albowiem „przez wybieg zwycięstwo się osiąga”.
W tym celu, według Sun Zi, „najwłaściwszym wojny rodzajem jest zamysły i plany przeciwnika wniwecz obrócić”. Tak, zdaje się, było przez ostatnie 30–40 lat „epoki zaangażowania”, ale dzisiaj Amerykanie się najwyraźniej obudzili. Nawet w trakcie ostrej kampanii wyborczej utrzymują w stosunku do Chin rzadki, jeśli nie wręcz unikatowy, bipartisanship, a więc podobne podejście obu partii do tej kwestii. Wynika ono ze świadomości, iż chińskie wyzwanie jest systemowe i strukturalne, a więc długotrwałe i zapewne kosztowne oraz bolesne.
Nowa zimna wojna
Historia powszechna nie daje nam zbyt wielu przykładów, by dotychczasowy hegemon oddawał pole bez walki. Ameryka ma teraz świadomość, że w minionych dekadach przechytrzono ją, więc teraz tym bardziej jest zdeterminowana, wręcz wściekła, że dała się oszukać, a przy okazji osłabić.
W takim kontekście nawet proste, trzeźwe i rozumne zalecenia mistrz Sun mogą być po stronie chińskiej trudne w implementacji. Owszem, Wodza już mają, o wiele silniejsze państwo również, ale pożądanej jedności w ich szeregach mimo wszystko nie ma. Nawet wewnątrz KPCh istnieje ferment, przede wszystkim z racji przejęcia wszystkich sterów władzy przez Xi Jinpinga, jak też rozmontowania spuścizny szanowanego, szczególnie w starszym pokoleniu, Deng Xiaopinga, jakby nie było ofiary jednoosobowych rządów podczas rewolucji kulturalnej.
Kto wie, czy właśnie walka na te podziały, o ile z zewnątrz jest to w ogóle możliwe na terenie nieprzeniknionych i trudnych do spenetrowania Chin, nie byłaby przedsięwzięciem o wiele rozsądniejszym niż prężenie muskulatury i demonstracje siły wojska. Wojna to nie bój, jak u nas powszechnie przyjęte, lecz przede wszystkim strategia, filozofia, wytężenie umysłu, psychologia, wyobraźnia lub wizja. Wojna to sztuka, artyzm, percepcja, właściwe rozeznanie sił, gdzie obserwacja i orientacja (w terenie, ale też w potencjałach własnych i przeciwnika) poprzedzają akcję i wymianę ognia.
Inaczej ujmując, nawet dziś, w epoce zwanej już „nową zimną wojną”, może warto byłoby zastosować się do innego zalecenia mistrza Sun: „Jeśli w obozie przeciwnika zgoda i przyjaźń panują, swary i podziały w nim posiej”. To dyspozycja jak najbardziej dla Zachodu, ale wcale w nie mniejszym stopniu dla Chin, bo przecież wiadomo, jak wyglądają teraz stosunki transatlantyckie czy jedność w ramach Unii Europejskiej po brexicie.
Jedno, co wiemy od Sun Zi i innych klasyków: Chińczyk do wojny się nie rwie, zanim wejdzie w klincz, będzie szukał uników, wytężał swój umysł i inteligencję, a nie mięśnie; będzie stawiał na strategię i koncept, a nie sprzęt, chociaż oczywiście w chwili zagrożenia ten drugi także będzie modernizował, a arsenały powiększał. Wie bowiem doskonale, także z własnej historii, że są chwile, gdy do bezpośredniej walki przejść trzeba.
Nie wiadomo, czy uda się teraz, szczególnie po narzuceniu surowego ustawodawstwa Hongkongowi, zastosować w Pekinie inny z 36 forteli: „Zamarkuj atak na Wei, chcąc uratować Zhao”. Kogo tu atakować, gdy to Chiny są teraz, w epoce COVID-19, zewsząd atakowane i mają coraz gorszy wizerunek nie tylko – tradycyjnie – u sąsiadów czy w USA, ale też w Australii czy w większości państw europejskich?
W takich okolicznościach nie jest pewne, czy władcom w Pekinie, coraz częściej sięgającym do klasyków (nie tylko marksizmu i stalinizmu), uda się zastosować i wprowadzić w życie inne zalecenie Sun Zi: „Należy powodować decyzjami przeciwnika tak, by on sam z ochotą robił to, co jest naszym życzeniem”. Wygląda na to, że akurat teraz, przynajmniej w świecie zachodnim, takich ochotników brak.
Chiny będą miały o wiele trudniej niż w ostatnich ponad czterech dekadach spektakularnych sukcesów i wzrostu, to pewne. Ale pewne jest również, znając tamtejszą strategię, iż w kwestii Tajwanu władcy w Pekinie nie odpuszczą. A jeśli koncepty Sun Zi i innych klasyków im się wyczerpią, po prostu przejdą do otwartej wojny, którą już jakże często wieszczy „jastrzębi” z poglądów dziennik „Global Times”.
Jednakże wojna, jak głosi inny chiński klasyk, to sprawa mądrości, podczas gdy „manewrowanie wojskami to sprawa umiejętności”. Dlatego roztropny polityk sięga po rady strategów, a ci z kolei działają na rzecz polityków, albowiem to tylko oni, niekoniecznie sami wojskowi, mogą ujarzmić przeciwników. Innymi słowy, zanim Chińczyk ruszy na wojnę, stukrotnie pomyśli, poszuka forteli, spróbuje konfliktu uniknąć. Za oręż weźmie dopiero wtedy, gdy wyczerpie mu się fantazja, a dalszej pomysłowości zabraknie.
Autor
Bogdan J. Góralczyk
Politolog, sinolog, profesor na UW, były ambasador. Niedawno wydał tom „Nowy Długi Marsz. Chiny ery Xi Jinpinga”, Wydawnictwo Akademickie Dialog, Warszawa 2021. Ukazał się też wywiad rzeka z nim poświęcony nowemu postpandemicznemu ładowi światowemu „Świat Narodów Zagubionych”, Wydawnictwo Nowej Konfederacji, Warszawa 2021.
Trwa ładowanie...