Sierpień 2020. Białoruś – punkt zwrotny dla Polski

Obrazek posta

(Fot. www.pap.pl)

 

W istocie rzeczy na bazie kazusu białoruskiego przesądzają się obecnie losy status całego naszego regionu, jego bezpieczeństwo i przyszłość, w szczególności w kontekście europejskiego projektu kontynentalnego oraz imperialnych ambicji Rosji.

Są dwie metody dokonywania prognozy wydarzeń. W mojej subiektywnej ocenie są to: metoda zła i metoda skuteczna.

Zła metoda to taka, która każe wsłuchiwać się wyłącznie w to, co mówią politycy, oraz brać pod uwagę osobiste relacje pomiędzy nimi. Użytkownik tej metody bazuje na deklarowanych wszem wobec intencjach postępowania.

 

Metoda ta nie przewiduje przyszłych wydarzeń, każe bać się syntezy i stanowczych przewidywań. Za to zna wszystkie nazwiska, charakteryzuje się kazuistyką, wie, kto jest z jakiej partii i które środowisko reprezentuje. Jest to metoda merytorycznie wadliwa, bo ludzie (a politycy w szczególności) kłamią, często nie mają racji, nader często nie rozumieją, co się dzieje, manipulują, chcą się komuś przypodobać albo po prostu płynąć z prądem. Mają jakąś swoją agendę i realizują własne interesy, często ukryte.

 

Taka analiza przypomina rozmowy w maglu lub pogawędki u wujka na imieninach i ma niewiele wspólnego z realną polityką. Jest przede wszystkim „chybotliwa”, chociażby z tego powodu, że ludzkie najbardziej nawet szczere intencje potrafią ulec zmianie w jedną noc.

Druga metoda, ta skuteczna, to taka, która stara się zrozumieć siły strukturalne, rzeczywiste zdolności (a nie intencje), które rządzą gospodarką i państwem, a zatem jego polityką. Politycy są jedynie posłusznymi agentami tych sił lub, jak kto woli, ich wykonawcami, bo muszą się w nich „zmieścić”. Często zaczynają rozumieć, w ramach jakich poruszają się ograniczeń, dzień po objęciu urzędu. Wówczas pojawia się pytanie, jak wytłumaczyć to ludziom, którzy im uwierzyli. A już w szczególności dotyczy to trybunów ludowych, których do władzy wynosi impuls ulicy. Taka jest natura polityki i jej obrzydliwa twarz.

Wbrew wyobrażeniom przeciętnego wyborcy siły te są strukturalne i wywierają tak przemożny wpływ na decydentów, że mają oni naprawdę niewielką swobodę decyzyjną. Mężów stanu poznaje się po tym, że w wąskim polu manewru potrafią zmienić zastany układ sił strukturalnych, przekształcając je w taki sposób, by móc lepiej obsługiwać interesy państwa, o które mają powinność dbać.

Dlatego tak często odnosimy wrażenie, że politycy obiecują nam gruszki na wierzbie. W rzeczywistości postępują oni zgodnie z siłami strukturalnymi. W przeciwnym razie tracą sprawczość, marnując swoje kariery polityczne. Koniec jest gorzki, jeśli nie brutalny.

 

Państwo takie jak Białoruś ma swój własny pejzaż sił strukturalnych, które nim rządzą. Łukaszenka do tej pory skutecznie je balansował, zachowując w ten sposób coś, co potocznie nazywa się „władzą”. Wokół sił strukturalnych funkcjonują realne „mięśnie i ścięgna” państwa, które przekładają się na „dźwignie” służące codziennej sprawczości w polityce, zwane inaczej, zwłaszcza na Wschodzie, jakże zgrabnie – „aktywami”.

 

Polska zasadniczo ważnych aktywów w siłach strukturalnych na Białorusi nie ma, więc jako metody wyciągnięcia Białorusi z orbity wpływów rosyjskich używa instrumentu „wartości ogólnoludzkich”. Jakkolwiek moralnie dwuznacznie to brzmi, takie są fakty. Bez względu na to, co sami o tym myślimy, elity mocarstw zachodnich podejrzewają, że posługujemy się retoryką wartości instrumentalnie, bo jesteśmy słabi i nie mamy innych aktywów (dźwigni). Rosjanie są o tym absolutnie przekonani, co wprost oznajmił niedawno szef rosyjskiego MSZ-u.

Argumenty „z wartości” w polityce międzynarodowej jeśli bywają skuteczne, to tylko umiarkowanie. Działają w przypadku białoruskim na zasadzie impulsu, sposobu na pobudzenie ludzi, skoro wielu zapewne chce tam żyć lepiej i i w większej wolności, bogaciej i bez „ruskiego knuta”.

 

Ale ścięgna i mięśnie władzy tak nie działają. W szczególności to siły strukturalne Białorusi determinują jej model społeczno-gospodarczy. Tworzą go surowce, przepływy finansowe, kredyty, eksport, import, skomunikowanie ze światem i rynkami, łańcuchy dostaw wewnętrzne i zewnętrzne czy podział zadań w przemyśle i rolnictwie. A „obsługują” go konkretni ludzie, którzy mają z tego dochody i własne pola sprawstwa.

 

Mackinder nazywał to „Going Concern”. A model tworzący „infrastrukturę relacyjną” u naszego wschodniego sąsiada jest zorientowany geostrategicznie przede wszystkim na Rosję. To daje Rosji wejścia na realne aktywa polityki białoruskiej, na ścięgna i mięśnie państwa, na generowane przez utrwalony model przepływy strategiczne, a zatem też na biznes i służby specjalne, które „oblepiają” infrastrukturę relacyjną, szukając zarobku i wpływów, zwłaszcza na Wschodzie. W takim państwie jak Białoruś czynią to nadzwyczaj szczelnie.

Do tego dochodzi język rosyjski i kultura, wielka ojczyźniana wojna, mieszane małżeństwa i rozliczne inne „miękkie” elementy oddziaływania Rosji na naszego sąsiada.

W zakresie bezpieczeństwa Rosja ma sporo aktywów za sprawą ludzi w korpusie oficerskim i w systemie dowódczym; istnieją wspólne bazy i ćwiczenia, które mogą stać się dźwigniami nacisku politycznego, a nawet wprost realizacji polityki rosyjskiej, jeśli zaszłaby taka potrzeba.

 

Łukaszenka o tym wie, więc gdy się wystraszył ulicy, pokazał ponad wszelką wątpliwość, że chce się oprzeć na Rosji i jej siłach wojskowych w celu utrzymania się przy władzy (i być może przy życiu). Jak mawiał Bismarck, o godzinie 23 każdy teatr się kończy. Widać, jaki kierunek geostrategiczny wiązał i dalej wiąże Białoruś. I nie jest łatwo go zmienić pomimo zrozumiałego impulsu ludzi, którzy wyszli na ulice białoruskich miast.

 

Pomimo rozlicznych aktywów Rosja ma jednak problem. Żeby zrealizować plan integracyjny przestrzeni postsowieckiej, dobrze byłoby nie mieć ludności zwróconej przeciw Moskwie. A tymczasem ludzie wychodzą na ulice. Co więcej, robotnicy wielkich zakładów, strajkując, zaczęli zakładać komitety strajkowe, które są realną siłą polityczno-sprawczą, bo dotyczą realnych ścięgien i mięśni organizmu.

Rosja stoi przed dylematem: jak utrzymać przy władzy swojego człowieka, który jest gwarantem orientacji geostrategicznej i niezmiennej „infrastruktury relacyjnej” (przy czym niekoniecznie musi tutaj chodzić o Łukaszenkę; może zatem dojść do przewrotu pałacowego; Rosja byłaby sprawcą i gwarantem transformacji, a Zachód z powodu dominacji rosyjskich aktywów oczywiście by się na to zgodził), zachowując swoje aktywa i jednocześnie osiągnąć cel: z czasem pogłębić integrację, nie antagonizując społeczeństwa.

Jednocześnie Rosja chce, aby Zachód uznał Białoruś za swoją strefę uprzywilejowanych wpływów. W dużej mierze przywódcy Zachodu (przynajmniej na razie) tak właśnie postępują. I to by było tyle na temat tego, czy Zachód obsługuje interesy Rzeczypospolitej w zakresie polityki wschodniej.

 

W ostatnich dniach bardzo pouczająca jest wymiana poglądów między przedstawicielami elit państw Europy Zachodniej a analitykami z naszej części Europy. Dla wielu z naszej części świata powinna to być lekcja do zapamiętania. Otóż ostatnie 30 lat słonecznej pogody się skończyło, a zasady geopolityki jednak rządzą w stosunkach międzynarodowych, chociaż nam w Europie Środkowej i Wschodniej instynktownie się to nie podoba, bo okazuje się, że „duzi robią to, co mogą, a mali to, co muszą”.

 

Chyba że mali (albo średni) zmienią swój status…

Państwa pomostu bałtycko-czarnomorskiego postępują wobec kryzysu na Białorusi inaczej niż Francja i Niemcy, lecz nie mają dźwigni umożliwiających forsowanie własnej polityki. Jedyną dźwignią jest impuls buntującego się społeczeństwa białoruskiego. Zabrzmi to brutalnie, ale to mało.

 

W takich sprawach rozstrzyga bowiem równowaga sił, która musiałaby ulec zmianie, by zmienił się status Białorusi. A dla Rosjan status Białorusi jest zbyt ważny. Na Zachodzie uważa się, że Rosja byłaby gotowa nawet na wojnę dla utrzymania statusu Białorusi, podczas gdy Zachód nie jest na nią gotowy. Państwa naszego regionu są w oczach zachodniej Europy za słabe, więc nie stanowią podmiotu polityki międzynarodowej, ponieważ nie są eksporterami bezpieczeństwa i nie mogą wpływać na status Białorusi, jeśli zmiany tego statusu nie życzy sobie mocarstwo gotowe pójść o tę sprawę na wojnę.

 

Nie mówiąc już o dominacji innych aktywów rosyjskich na Białorusi.

Ta konstatacja powinna być punktem zwrotnym dla Polski w myśleniu o:

– naszym własnym bezpieczeństwie w Europie, w tym w kontekście konsolidacji projektu europejskiego,

– o naszej polityce wobec Wschodu,

-o sile i statusie naszego regionu.

W razie dalszego łamania ładu znanego nam z ostatnich 30 lat i widocznych już symptomów „koncertu mocarstw”, który obserwujemy w wykonaniu Niemiec i Francji, przejawiającego się w narzucaniu rozstrzygnięcia spraw pomostu bałtycko-czarnomorskiego z pogwałceniem aspiracji państw do poszukiwania jedności i konsolidacji pomostu oraz odrębności jego wszystkich elementów od Rosji, może to doprowadzić do dezintegracji wspólnych celów polityki europejskiej, ponieważ ta kwestia dotyczyć będzie żywotnego interesu Rzeczypospolitej, która widzi, że jej interesy nie są obsługiwane.

Przy okazji, nie tylko Białoruś jest tracona, ale status bezpieczeństwa Warszawy jest inny niż Paryża, który de facto bezzębny w naszym regionie boi się skonfrontować o Białoruś z Rosją i jej siłą wojskową.To byłoby tyle, jeśli chodzi o gwarancje bezpieczeństwa konsolidującego się projektu europejskiego.

To powinno być dla Warszawy ostatecznym sygnałem alarmowym. Otóż możemy polegać tylko na własnych siłach zbrojnych, a już w szczególności w wypadku konsolidacji projektu kontynentalnego, bo jakiekolwiek cudze gwarancje będą iluzoryczne. Przy wszystkich zastrzeżeniach i wątpliwościach najlepiej wyglądają te amerykańskie, bo Amerykanie mają realne siły zbrojne, choć są daleko od nas i nie u nas mają punkt ciężkości. O ile wobec Amerykanów Rosjanie nie są pewni kontroli drabiny eskalacyjnej w razie kryzysu, to widać, że w odniesieniu do Europejczyków nie będą mieli takich wątpliwości. Sprawa Białorusi i to, jak nas traktują Francja i Niemcy, pokazują to dobitnie.

 

Brak jedności polityki europejskiej wobec naszych sąsiadów na wschodzie pchnie Warszawę na drogę konfrontacji z polityką Francji czy Niemiec w wypadku niechęci tych państw do obsłużenia interesu państw pomostu lub, co gorsza, w sytuacji chęci dogadania się z Rosją i podziału stref wpływów, do czego konsekwentnie dąży Moskwa.

 

Jednocześnie zachęci to mocarstwa spoza regionu (na pewno USA, może w przyszłości Chiny, a także Turcję) do ingerencji w sprawy pomostu w celu kontrowania coraz aktywniejszej polityki Rosji i Niemiec na pomoście, gdzie kumulują się rosnące przepływy strategiczne w Eurazji i napięcia w strukturze bezpieczeństwa.

Cenę tego napięcia pomiędzy mocarstwami płacą najczęściej narody frontowe i organizmy peryferyjne położone daleko od centrów decyzyjnych w Berlinie, Moskwie, Pekinie czy Waszyngtonie. Konkretnie my. Chyba że stworzymy obszar własnej podmiotowości między Bałtykiem, Morzem Czarnym a Adriatykiem, który to obszar nie będzie importerem bezpieczeństwa, a zatem w nowym ładzie, który powstaje, nie będzie obszarem klientelistycznym, zależnym w zakresie bezpieczeństwa od rdzenia konsolidującej się Europy. Chyba że zrezygnujemy z tych ambicji, bo uznamy, że nie stać nas na własne państwo.

Ale to i tak nie wystarczy. Bo jakie gwarancje w zakresie bezpieczeństwa dadzą nam Niemcy i Francja przed Rosją, jeśli ustępują przed nią na Białorusi z powodu domniemanej kontroli drabiny eskalacyjnej kryzysu przez Rosję. Równie dobrze Rosja może zrobić krok dalej i każe oddać sobie to, czego zażąda – na przykład naszą podmiotowość lub żywotne interesy – na przykład wolność komunikacyjną na Bałtyku.

 

Można pomarzyć, co by było, gdybyśmy poza buntującym się społeczeństwem mieli jeszcze aktywa w mięśniach i ścięgnach. Bylibyśmy wtedy stroną współdecydującą o przyszłości Białorusi. Chociażby przez to, że robilibyśmy wielkie interesy z Białorusią, a ona byłaby zależna od Polski, dajmy na to, w zakresie importu żywności lub eksportu prądu, dostępu do morza i komunikacyjnej sieci rzecznej, eksportu saletry lub dostępu do naszego rynku rolnego przez białoruskie traktory.

 

Gdybyśmy jeszcze mieli siły zbrojne, które potrafią zachwiać pewnością rosyjską co do kontroli drabiny eskalacyjnej, to państwa zachodnie musiałaby siedzieć z nami przy stole w czasie rozmów z Rosją o przyszłości Białorusi, bo kalkulacje naszych przeciwników i sojuszników byłyby wówczas zgoła inne. Wyobraźmy sobie, jakie to może mieć znaczenie, gdy będą zapadały decyzje pomiędzy Rosją, Francją i Niemcami o transformacji białoruskiej, w tym o modelu społeczno-gospodarczym. W kraju, w którym fabryki i zakłady należą w większości do państwa, a zatem będą podlegały „restrukturyzacji własnościowej”.

Patrzmy zatem, co się dzieje z pęknięciami w aparacie władzy (pierwsze już widać), z potencjalnym przewrotem pałacowym (i rosyjskimi ruchami służb specjalnych, ruchami wojskowymi, poczynaniami wszelkiego rodzaju zielonych ludzików, które będą to osłaniać pod różnymi pięknymi i bardzo legalnymi nazwami).

Bardzo dużo zależy od postawy USA (dotychczas bardzo pasywnej), Niemiec i Francji. Na razie – jak można było przewidzieć – W Berlinie i Paryżu uważają Białoruś za rosyjską strefę interesów, choć biznes już zapewne wysyła sygnały do Paryża i Berlina, że chciałby wziąć udział w białoruskiej „transformacji” ku wolnemu rynkowi. Amerykanie boją się ponadto poważnie, że Rosjanie mogą wysłać wojska do Mińska, Brześcia i Grodna, komplikując w ten sposób sytuację bezpieczeństwa wschodniej flanki NATO, więc będą Warszawę mitygować, gdyby ta naprawdę chciała podjąć twarde kroki.

Bądźmy także bardzo uważni i nie dajmy się sprowokować do żadnych demonstracji wojskowych, które Łukaszenka skwapliwie wykorzysta, by zaprosić Rosję do interwencji. Rosjanie dokonają jej ze strachu, że Białoruś wypadnie im z talii, choć ten scenariusz jest dla nich bardzo niekorzystny.

Byłoby zupełnie inaczej, gdybyśmy mieli realne własne wojsko i realne aktywa polityczne na Białorusi, bo Łukaszenka inaczej by w całej tej grze kalkulował. Ale nie mamy i dlatego musimy postępować zachowawczo.

 

Nie można się natomiast dać wykluczyć, jeśli będzie dogadywany jakiś format transformacji białoruskiej pod nadzorem Zachodu (oczywiście Francji i Niemiec) oraz Rosji. Polska i państwa regionu muszą w tym uczestniczyć, choć Rosja będzie temu mocno przeciwna. To będzie test naszej polityki (i naszej siły) oraz długofalowych intencji Zachodu co do naszej podmiotowości. Brak zaproszenia nas będzie dowodem, że na Zachodzie nie traktują nas  podmiotowo i sami chcą regulować sprawy obszaru. Rosyjskich intencji nie musimy testować, znamy je bowiem doskonale.

 

Nasza postawa będzie rewizjonistyczna i będzie jednoznaczna z porzuceniem „strategicznego powstrzymywania się” z ostatnich 30 lat. Dla zachodnich elit będzie to szok. Przypominać będzie delikatniejszą wersję doktryny Monroego, tym razem w jej polskim wydaniu, trochę tak jak to postulował przed wojną Adolf Bocheński. Gdybyż on żył i widział, co się teraz dzieje w świecie…

Przypomnijmy sobie zatem dla potrzeb dalszych rozważań postulaty Bocheńskiego o polskiej doktrynie Monroego. Mogą się przydać.

Trzeba będzie je twórczo rozwinąć poprzez stworzenie w Polsce realnych instrumentów polityki na Wschodzie, która umożliwi jej w ogóle powstanie i potem jej akceptację przez Niemcy i Francję. Obstawiam się, że będzie to wymagało złamania instrumentów francuskich i ogólnie statusu Francji jako słabszego od Niemiec gracza w naszym regionie.

Musimy wybrać tylko miejsce i czas przesilenia i bezwzględnie to przeprowadzić.

Ręka nie może nam zadrżeć przy tej operacji. Wtedy zmienimy status Polski i regionu, a potem przyjdzie czas zmierzyć się z Rosją, która zrozumie, co robimy i że jest to dla niej niebezpieczne.

 

Nie miejmy złudzeń: nasza rywalizacja z Rosją na obszarach położonych między Polską a Rosją miała zawsze na celu ustalenie przewagi, a nie dobrosąsiedzkich stosunków. Mieroszewski pisał: „Wydaje się, że o ile Rosjanie nigdy nie doceniali Ukraińców i nie doceniają ich nadal, o tyle zawsze przeceniali i nadal przeceniają Polaków. Widzą nas zawsze jako rywali aktywnych lub tylko potencjalnych – niemniej zawsze jako rywali”.

 

Litwinow mówił o odbudowie polskiego imperium z XVI i XVII wieku, co nam wydaje się komiczne, lecz dla Litwinowa, w przeciwieństwie do nas, wiek XX był ciągiem dalszym wieku XVI i XVII, z tą samą tradycyjną problematyką, nie wyłączając problematyki polskiej. Podobnie jak carowie – Stalin, Litwinow i Breżniew uważali i uważają, że na obszarach ULB mogą panować albo Polacy, albo Rosjanie.

Dalej pisał Mieroszewski: „Przewagę Rosjan potwierdziła HISTORIA, która nasze walki i powstania obróciła wniwecz. Lecz większość Polaków nie wierzy, byśmy kiedykolwiek mogli zdobyć przewagę nad Rosją, a dzieckiem tej niewiary jest mentalność satelicka i serwilizm. Można dodać, niestety, utrwalona silnie w Polakach”.

Jeszcze bardziej pachniało fantazją stwierdzenie Mieroszewskiego, że można odepchnąć Rosję z rogatek Przemyśla po Smoleńsk. A przecież po 1991 roku tak się de facto stało.

Józef Piłsudski po odzyskaniu niepodległości zwykł przekonywać, że pole manewru dla polskiej polityki jest na wschodzie, w realizacji koncepcji federacyjnej i w innych działaniach mających na celu budowanie instrumentów nacisku i wpływów politycznych.

Właśnie we wschodniej strefie buforowej, gdyż tam instrumenty polityki Zachodu nie sięgają albo nie są skuteczne, a zatem państwa zachodnie muszą się liczyć w tym regionie z Polską.

W charakterystycznych dla siebie niecenzuralnych słowach oceniał Piłsudski polską politykę wobec Zachodu, w której ramach powyższych zaleceń by nie realizowano. Wówczas polityka taka nakazywałaby nam być na wszystkich kierunkach posłusznymi i wtórnymi wobec woli ówczesnych mocarstw zachodnich. Pozbawiałoby to nas podmiotowości i zmuszało do akceptacji woli mocarstw spoza naszego regionu, co ogranicza nasze pole bezpieczeństwa, ale osłabia też perspektywy rozwojowe naszego biznesu i możliwości naszej penetracji rynkowej i kapitałowej.

Ujmując lapidarnie to zalecenie: na zachodzie kontynentu byliśmy nikim, na wschodzie natomiast byliśmy kimś i należy tego pilnować.

Pocieszne jest to, że Francja rozmawia z Rosją o naszym regionie, nie mając tutaj żadnych istotnych instrumentów nacisku politycznego. Po prostu przyzwyczaili się w Paryżu (jak i gdzie indziej), że Polska, zapatrzona w swoją strategiczną powściągliwość ostatnich 30 lat, nie ma dźwigni polityki wobec Wschodu.

Czeka nas zatem rozgrywka z Francją o status. Status całego regionu. Polska jest jego liderem dzięki swojemu potencjałowi. Prosi się o mądre kierownictwo, które przeprowadziłoby taką operację.

To bardzo ważne również dla przyszłości niezależnej od Rosji Białorusi i dla samostanowienia społeczeństwa białoruskiego, i po prostu dla życia bez ruskiego knuta.

 

Autor

Jacek Bartosiak

Założyciel i właściciel Strategy&Future, autor książek „Pacyfik i Eurazja. O wojnie”, wydanej w 2016 roku, traktującej o nadchodzącej rywalizacji wielkich mocarstw w Eurazji i o potencjalnej wojnie na zachodnim Pacyfiku, „Rzeczpospolita między lądem a morzem. O wojnie i pokoju”, wydanej w 2018 roku, i „Przeszłość jest prologiem" z roku 2019.

 

Jacek Bartosiak

Zobacz również

Sierpień 2020. Białoruś – punkt zwrotny dla Polski (Audio)
Izraelska projekcja siły: bliższy front północny – utworzenie granicy – lata 1917–1982. Cz...
Weekly Brief 15–21.08.2020

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...