W świecie niekończących się dyskusji o rywalizacji amerykańsko-chińskiej, słabnięciu Stanów Zjednoczonych i wzroście Chin warto czasami zrobić krok w tył, rzucić okiem na sprawę z dalszej perspektywy i zadać sobie pytanie: czy pogłoski o złej kondycji i nie najlepszych perspektywach Ameryki na przyszłość mogą być przesadzone? I drugie uzupełniające pytanie: a co, jeśli nie są?
„Śpiewka” o kryzysie Ameryki jest stara jak świat
Jeśli się dobrze zastanowić, to twierdzenia o tym, że Ameryka jest w kryzysie, mają historię tak samo długą jak państwowość Stanów Zjednoczonych. Po zakończeniu wojny o niepodległość, a przed przyjęciem konstytucji, po wszystkich 13 nowych stanach krążyły artykuły prasowe, pamflety i polemiki, w których opisywano wielki kryzys, jaki zapanował po odłączeniu od Anglii.
Takie wiadomości docierały w listach do Benjamina Franklina – jednego z głównych ojców założycieli – przebywającego podówczas w Europie w ramach misji dyplomatycznej. Po powrocie do ojczyzny Franklin z zaskoczeniem odnotowywał, że przecież wszystko wokół kwitnie gospodarczo i sprawy mają się całkiem dobrze. Okazało się, że kryzys, o jaki chodziło tym, którzy do niego pisali, związany był z różnymi „ekscesami” demokracji (np. unieważnianiem przez zgromadzenia stanowe wyroków sądowych wydawanych przeciwko niepłacącym dłużnikom).
Przykłady myślenia w kategoriach kryzysu w kolejnych latach amerykańskiej historii można by mnożyć. Skupmy się jednak na ostatnich kilkudziesięciu latach wieku XX, które poddał analizie Josef Joffe. Joffe urodził się przed II wojną światową w Łodzi, następnie dorastał w Berlinie Zachodnim, skąd wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Obecnie jest jednym z wydawców niemieckiego „Die Zeit” oraz współpracownikiem Hoover Institute, który działa na Stanford University w Kalifornii (jednej z topowych uczelni na świecie).
W 2013 roku Joffe wydał książkę zatytułowaną „Mit amerykańskiego upadku”, gdzie wyliczał, ile to już razy Ameryka miała być na przegranej pozycji wobec kolejnych międzynarodowych rywali, począwszy od końca II wojny światowej.
Na przykład w latach 50. XX wieku, kiedy Związek Radziecki wystrzelił w kosmos sputnika, Amerykanie bali się, że zostali w technologicznym tyle względem Moskwy. Jak ujął to inny historyk współpracujący z Hoover Institute, Niall Ferguson, na skutek wyprowadzenia przez Sowietów satelity na orbitę przez Stany Zjednoczone przetoczyła się fala paniki napędzanej przez media.
Z kolei w latach 70. XX wieku, okresie, kiedy w Stanach Zjednoczonych królował pesymizm związany między innymi z tragedią wojny wietnamskiej czy kryzysem naftowym, w depresyjnym nastroju był sam Henry Kissinger. Twierdził wówczas, że Stany Zjednoczone „przekroczyły swój historyczny punkt szczytowy jak wiele innych wcześniejszych cywilizacji (…) Każda cywilizacja, która kiedykolwiek istniała, koniec końców załamała się. Historia to opowieść o nieudanych przedsięwzięciach”. Kolejnym takim przedsięwzięciem miały być najwyraźniej USA.
Jeszcze w 1987 roku brytyjski historyk Paul Kennedy, autor słynnej książki „Wzrost i upadek wielkich potęg”, zastanawiał się, czy Stany Zjednoczone nie załamią się przed Związkiem Radzieckim, na co zresztą wskazuje też Joffe.
Ale w XX wieku problemem miało być nie tylko słabnięcie Stanów Zjednoczonych w relacji do Związku Radzieckiego. W latach 80. i 90. obawiano się wyprzedzenia USA przez Japonię. Nawet George Friedman, słynny analityk, napisał wówczas książkę pod znamiennym tytułem: „Nadchodząca wojna z Japonią”.
W tym kontekście hasło Donalda Trumpa o tym, by „uczynić Amerykę znów wielką”, ponieważ – w domyśle – jest ona w ruinie, wyglądają jak uderzanie w bęben stary niczym Dzwon Wolności, który bił w lipcu 1776 roku, kiedy publicznie odczytywano Deklarację Niepodległości.
Czy oznacza to jednak, że można bagatelizować szanse Chin w rywalizacji ze Stanami Zjednoczonymi? Czy należy na Chiny „machnąć ręką” i uznać, że USA tak czy owak wyjdą z rywalizacji zwycięsko, skoro w przeszłości też radziły sobie z kryzysami?
Zdecydowanie nie, ponieważ historia nie jest matrycą, z którą można porównywać teraźniejszość jeden do jednego. Przede wszystkim uwagę zwraca potencjał Chin, nieporównywalny z potencjałem innych rywali, z którymi do tej pory przychodziło się Stanom Zjednoczonym mierzyć.
Lekcja historii jest tutaj inna: jeśli nawet Amerykanie sami piszą i opowiadają o tym, jak bardzo martwią się swoją sytuacją, to nie można tych twierdzeń przyjmować całkowicie bezkrytycznie. Takie twierdzenia Amerykanie podnosili już wielokrotnie w historii. W istocie, śledząc dzieje Stanów Zjednoczonych, można by momentami odnieść wrażenie, że są one prawie w permanentnym kryzysie, a mimo to cały czas istnieją.
Tradycja „paranoicznego stylu” w polityce amerykańskiej
Trzeba zwrócić uwagę jeszcze na jedną sprawę –tradycję tzw. paranoicznego stylu w polityce USA. Pojęcie to ukuł amerykański historyk Richard Hofstadter i na stałe weszło ono do dyskursu publicznego. Przy czym nie chodzi tu o „paranoję” jako jednostkę chorobową, tylko o pewne określenie metaforyczne. Hofstadter uważał, że można w historii niektórych ruchów politycznych w Stanach Zjednoczonych znaleźć tendencję do poszukiwania przeciwnika, który spiskuje przeciwko Ameryce.
Gordon S. Wood, wybitny znawca dziejów rewolucji amerykańskiej, a także inni historycy szybko dostrzegli jednak coś innego. Inaczej niż uważał Hofstadter, coś na kształt paranoicznego stylu to wcale nie tylko cecha grup mniejszościowych czy radykałów w amerykańskiej myśli politycznej, ale pewna częstsza i bardziej powszechna tendencja. I trudno się z nimi nie zgodzić, na co można przywołać kilka przykładów.
Choćby już w trakcie rewolucji amerykańskiej mieszkańcy kolonii przypisywali rządowi w Londynie dużo gorsze intencje, niż rzeczywiście żywił król i parlament angielski. Edmund Burke, podówczas poseł w Izbie Gmin i twórca nowoczesnego konserwatyzmu, powiedział nawet, że koloniści węszą nadejście tyranii w każdym powiewie morskiej bryzy.
Potem na kolejnych etapach dziejów USA (zwyczajowo zwanych w historiografii „erami”) prawie zawsze istniała jakaś jedna złowroga siła, której przypisywano knowania przeciwko wolności Amerykanów: a to „ludzie świata finansów” i „monarchiści” z sekretarzem skarbu Alexandrem Hamiltonem (za czasów Jerzego Waszyngtona) na czele, a to bankierzy w erze demokracji jacksonowskiej, a to kasta właścicieli niewolników jako grupa interesów, która miała dążyć do przejęcia kontroli nad całym krajem (tzw. Slave Power), czy wreszcie wielki biznes w czasach tzw. ery progresywnej. Za każdym razem wszystkim tym przeciwnikom przypisywane były dalekosiężne zamiary oraz dość znaczna moc sprawcza.
Nie oznacza to wcale, że uważam rywalizację chińsko-amerykańską za zagadnienie wydumane. Wręcz przeciwnie, skoro o tzw. pułapce Tukidydesa (ryzyku eskalacji napięć między hegemonem istniejącym a mocarstwem wschodzącym) mówi od lat nie tylko Waszyngton, ale wprost powołuje się na nią prezydent Chin Xi Jinping, to jest to kwestia jak najbardziej realna. Zupełnie realne są również punkty zapalne między oboma państwami: kwestie handlu, własności intelektualnej, stref wpływu czy ostatnio – światowego zdrowia.
Problem jest zupełnie inny w kontekście postawionych pytań: czy próbujemy sami zrozumieć tę rywalizację, czy polegamy w analizie na amerykańskim punkcie widzenia, który przecież ma swoją – wyżej zaznaczoną – historyczną specyfikę.
W tym kontekście kryje się też zresztą sporo pytań odnośnie do polskiego podejścia do Chin: ile osób w Polsce tak naprawdę wie, jakie są zamysły chińskiego rządu na podstawie starannej analizy dokumentów, manifestów i materiałów partii komunistycznej, a także chińskich działań?
Czy nie jest tak, że z powodu bariery językowej (któż zna język chiński?) opieramy się na tym, co na temat zamiarów oraz działań Chin napisano w amerykańskich ośrodkach analitycznych po angielsku?
Czy opierając się na tych materiałach, wzięliśmy poprawkę na amerykański punkt widzenia w ocenie zdarzeń?
Cztery punkty podsumowania dla Polski
Początek tego tekstu zawierał zaproszenie do rzucenia okiem na rywalizację amerykańsko-chińską z „dalszej perspektywy”. I taką perspektywę może nam dać historia. Jak mawiał Winston Churchill, im dalej jesteśmy w stanie spojrzeć wstecz, tym dalej będziemy mogli patrzeć naprzód. Ale nie chodzi o to, że historia dostarczy nam jasnej odpowiedzi na pytanie, jak rozstrzygnie się rywalizacja między USA a Chinami ani czy wybuchnie „gorąca wojna”. Stosowanie nauk historii w praktyce przede wszystkim pozwala nam zrozumieć obecną rzeczywistość, umieścić bieżące wydarzenia i trendy w kontekście, zrozumieć ograniczenia obecnej wiedzy.
Z powyższych rozważań wynikają cztery wskazówki.
Po pierwsze, Amerykanie mają długą tradycję patrzenia na stan swojego państwa przez czarne okulary. Za każdym razem, kiedy na horyzoncie pojawia się jakaś trudność lub rywal, Stany Zjednoczone mają być w wielkich kłopotach, z których nie ma wyjścia.
Po drugie, Amerykanie mają równie długą tradycję redukcji rzeczywistości do problemu z jednym rywalem (czy to wewnętrznym, czy zewnętrznym), a także przypisywania temu rywalowi daleko większej mocy i sprawczości, niż może on rzeczywiście posiadać.
Powinniśmy zatem ostrożnie podchodzić do tego, co na temat kondycji swojego własnego państwa w porównaniu z Chinami piszą Amerykanie. Nie powinniśmy ulegać złudzeniu, że narzekanie to tylko polski sport narodowy.
Po trzecie, powyższe nie oznacza jednak, że możemy bagatelizować twierdzenia o relatywnym słabnięciu Stanów Zjednoczonych jako naszego istotnego sojusznika i zakładać – niejako automatycznie – iż Ameryka jakoś sobie poradzi. Ostrożność względem bardzo nieraz surowych ocen i analiz, które przedstawiają sami Amerykanie wobec siebie, nie może być zrównywana z niepoprawnym optymizmem.
Po czwarte, wydaje się, że powinniśmy dążyć do samodzielnej oceny – na tyle, na ile oczywiście jest to możliwe – potencjału zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Chin, a także ich celów oraz zamiarów na arenie międzynarodowej. Nieustannie powinno być w Warszawie zadawane pytanie o to, jak ma się zachowywać Polska, w sytuacji gdy Stany Zjednoczone utrzymają swoją pozycję. A także pytanie odwrotne: jak powinniśmy postąpić, jeśli Amerykanie sobie nie poradzą?
Autor
Kuba Gąsiorowski
Doktor nauk prawnych, specjalista w zakresie historii amerykańskiej myśli politycznej i prawnej, autor książki „Projekt Ameryka". Alumn stypendium Polsko-Amerykańskiej Komisji Fulbrighta, które odbywał w Waszyngtonie. Publikował na portalach Klubu Jagiellońskiego, Nowej Konfederacji i w dzienniku „Rzeczpospolita". Adwokat działający w handlu międzynarodowym. Nominowany do nagrody Rising Stars 2019 „Dziennika Gazety Prawnej" i wydawnictwa Wolters Kluwer.
Trwa ładowanie...