„Jądro ciemności” Josepha Conrada

Obrazek posta

(Fot. flickr.com)

 

Jego ojciec Apollo Korzeniowski napisał na tę okazję wiersz zatytułowany „Synowi urodzonemu w 85 roku niewoli moskiewskiej piosenka na dzień chrztu św.”

I choć rodzina Korzeniowskich była z pewnością bardzo patriotyczna (swoją drogą przyszło jej zapłacić za ten patriotyzm wysoką cenę), to pomimo zaklęć ojca, który z pewnością życzył sobie, aby Józef odziedziczył jego etos w takiej formie, jaka była uznawana za właściwą i prawą, stało się inaczej. Żal miała mieć nawet Eliza Orzeszkowa, która oskarżała autora „Smugi cienia” o brak patriotyzmu. Z drugiej strony być może to odrzucenie – przynajmniej zewnętrznych – atrybutów polskości, z językiem na czele (Joseph Conrad pisał wyłącznie po angielsku), i oderwanie się od polskiej tradycji kulturowej i literackiej pozwoliło mu na zaistnienie w zbiorowej świadomości świata zachodniego w sposób, w jaki nie udało się to żadnemu innemu polskiemu pisarzowi.

Korzeniowski jest bowiem uważany za jedno z najzręczniejszych stylistycznie piór literatury anglojęzycznej. Nawiasem mówiąc: kto wie, jaką rozpoznawalnością i estymą cieszyłby się na przykład Zbigniew Herbert czy Józef Mackiewicz (choć w jego wypadku istotną rolę z pewnością odgrywa też fakt, że właścicielka praw do jego powieści konsekwentnie odmawia ich wydania), gdyby w swoim czasie mogli i potrafili wyrwać się z kręgu literatury polskiej i języka ojczystego.

Z drugiej strony polityka trochę mimochodem – jak w powieściach Józefa Mackiewicza – ale w sposób znaczący zdefiniowała życie Józefa Konrada Korzeniowskiego. Powstanie styczniowe i udział w nim jego ojca zaowocowały zsyłką rodziny Korzeniowskich (Wołogda, potem Czernichów) i przynajmniej pośrednio przyczyniły się do śmierci obojga jego rodziców. Pobór do armii carskiej zmusił do permanentnej emigracji. Rezultatem konferencji berlińskiej natomiast była ostatecznie podróż do Afryki – a konkretnie do (jakże przewrotnie nazwanego!) Wolnego Państwa Kongo. Kolejne wiekopomne wydarzenie – wybuch I wojny światowej – także wpłynęło na życie Korzeniowskiego, który wybrał akurat lato 1914 roku na spędzenie wakacji w Polsce. Wojna, a następnie odzyskanie przez Polskę niepodległości musiały być wstrząsem dla Korzeniowskiego; po śmierci rodziców wychowaniem syna Apollona Korzeniowskiego zajął się jego wuj Tadeusz Bobrowski, który uważał aspiracje niepodległościowe Polaków za nierealne. Jego podopieczny przyjął, zdaje się, tok rozumowania swego opiekuna.

Najpierw jednak w 1874 roku Korzeniowski wyjeżdża z ojczyzny po raz pierwszy. Trafia do Marsylii. Tam zaciąga się na statek. Kolejne 22 lata spędzi na morzu, pływając najpierw pod francuską, a następnie pod brytyjską banderą. W 1878 nie udaje mu się otrzymać francuskiego obywatelstwa; wobec tego zaciąga się do floty handlowej imperium brytyjskiego w samym zenicie jego potęgi. Przez kolejne 15 lat jego udziałem stanie się więc życie brytyjskiego marynarza jak z napisanego w 1892 roku wiersza „Mandalay” Rudyarda Kiplinga.

W 1890 roku – rok po zrzeczeniu się obywatelstwa Rosji carskiej – Conrad podejmuje pracę dla Société Anonyme Belge pour le Commerce de Haut-Congo. Pracę, którą, nawiasem mówiąc, otrzymał dzięki wstawiennictwu ciotki. I zarówno wstawiennictwo ciotki, jak i podróż w górę rzeki na parostatku „Roi des Belges” staną się podłożem „Jądra ciemności”. Żeglując po rzece Kongo, Korzeniowski prowadził dziennik podróży, dzięki któremu można się przekonać, jak wiele epizodów z napisanej dziewięć lat później książki rzeczywiście miało miejsce podczas ekspedycji na „Królu Belgii”. Dodajmy, że podróż miała być spełnieniem dziecięcych marzeń autora; dziewięcioletni Józef, spoglądając na pełną jeszcze wówczas białych plam mapę Afryki, przyrzekł z obcą mu w wieku dorosłym swadą: „Kiedyś tam pojadę”.

Korzeniowski podejmuje więc pracę w Wolnym Państwie Kongo. „Wolne” Państwo Kongo – jakimż cynizmem wykazali się Belgowie! – tak naprawdę było prywatnym poletkiem króla Belgii Leopolda II, który zarządzał swymi włościami z niewiarygodnym okrucieństwem.

W poszukiwaniu zarówno kości słoniowej, jak i przede wszystkim kauczuku król posuwał się w gruncie rzeczy do ludobójstwa. Trudno sobie wyobrazić bardziej demoniczne miejsce niż to, do którego trafił wówczas Korzeniowski. Na końcówkę XIX wieku przypadał początek eksploracji kontynentu; rzekę Kongo zbadano po raz pierwszy zaledwie 14 lat wcześniej, w roku 1876; trwał już jednak okrutny wyzysk tych terenów przez króla Leopolda II. Korzeniowski, od zawsze słabego zdrowia, podczas podróży nabawił się kilkakrotnie malarii. Wszystko: dzikość tego miejsca, choroba, okrucieństwo miejscowych i kolonizatorów z pewnością musiały się odbić na jego psychice, a przecież już w młodości był on opisywany jako mający „skłonności do melancholii” (zresztą w wieku lat 20 miał się targnąć na własne życie).

Opis podróży rzeką Kongo – pierwowzór podróży bohatera „Jądra ciemności” Marlowa – jest więc w znacznym stopniu kalką doświadczeń Korzeniowskiego. Dotyczy to zarówno celu podróży – przetransportowania pracownika Société Anonyme Belge pour le Commerce de Haut-Congo o nazwisku Klein (Klein – Kurtz) z powrotem ku cywilizacji, jak i ostatecznego niepowodzenia owej misji (Klein, podobnie jak Kurtz w „Jądrze…”, umiera w drodze powrotnej i zostaje pochowany gdzieś przy brzegu).

Nie wiem, czy pierwowzór Kurtza postradał zmysły; nie wiem też, czy trafił do jądra ciemności powodowany wyłącznie chęcią zysku, czy też przyświecała mu, jak Kurtzowi, głębsza idea. Warto tu bowiem wspomnieć, że Kurtz, oprócz pozyskiwania kości słoniowej, miał jeszcze inne zadanie. Miał on przygotować broszurę dla International Society for the Suppression of Savage Customs (w przekładzie na polski Międzynarodowe Towarzystwo Tępienia Dzikich Obyczajów). Broszurę tę, mającą zapewne być czymś w rodzaju instrukcji pomocnej w wyznaczeniu ścieżki prowadzącej do ucywilizowania tubylców i wyniesienia ich ze stanu natury, Kurtz przygotował. Była ona jednak zupełnie pusta. Pięknie napisana, szlachetna, pełna wzniosłych idei, porywająca, ale całkiem pozbawiona treści; „żadne praktyczne wskazówki nie przerywały magicznego toku zdań”. Żadne, z wyjątkiem jednej, dopisanej najpewniej po tym, jak Kurtz postradał zmysły. Owa dopisana chybotliwym pismem myśl, która „gorzała, jaśniejąca i przeraźliwa, jak błyskawica wśród pogodnego nieba”, brzmiała: „exterminate all brutes” („wytępić te wszystkie bestie!”).

Fakt, że poza frazesami i idealizmem na pokaz nie kryło się nic lub też kryło się szalone okrucieństwo, przypomina zresztą uzasadnienie towarzyszące kolonialnemu podbojowi Konga przez Belgów, które także opierało się na konieczności wykonania misji cywilizacyjnej.

Marlow na początku swojej opowieści mówi: „Podbój ziemi, polegający przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną (…) Odkupia go tylko idea. Idea tkwiąca w głębi; nie sentymentalny pozór, tylko idea; i altruistyczna wiara w tę ideę”.

Co więcej, na pierwszych stronach opowiadania Marlow zauważa, że cała Anglia, jej „niebo barwy dymu i morze koloru ołowiu”, musiała być siedliskiem tego samego dzikiego, pierwotnego zła, którego później doświadczyli Marlow i Kurtz w dżungli Konga. Poprzednicy Kurtza, pochodzący ze znacznie wcześniejszego centrum cywilizacji – Imperium Romanum, też spoglądali z przerażeniem i odrazą na dzikie, zimne i nieprzyjazne brzegi Tamizy.

Wobec zwyczajów belgijskich kolonizatorów w Kongu można sobie zadać pytanie, gdzie dokładnie, i czy przypadkiem nie w Europie, znajdowało się jądro ciemności. Wydaje mi się jednak, że okrucieństwo kolonizatorów czy barbarzyńskie zwyczaje tubylców to po prostu przejawy pierwotnej człowieczej tendencji do czynienia zła; są one jak kolonie mikrobów wyrastające na szalce Petriego, którą w tej niezgrabnej analogii jest natura ludzka i tkwiące w niej zło – brzemię jej niedoskonałości.

„Jądro ciemności” czytałem niedawno, na początku kwietnia tego roku, a więc w odosobnieniu, na którym przebywam wraz z miliardami innych, oraz w poczuciu niepewności, jak będzie wyglądał świat po pandemii. Siłą rzeczy książka Conrada (i szaleństwo Kurtza) stała się dla mnie punktem odniesienia wobec panującej obecnie sytuacji.

Odosobnienie i samotność z pewnością doprowadziły do szaleństwa Kurtza. „Macie pod nogami solidny bruk, otaczają was życzliwi sąsiedzi, którzy gotowi są dodać wam ducha albo rzucić się na was, kroczycie sobie ostrożnie między rzeźnikiem a policjantem, przejęci zbawiennym strachem przed skandalem i szubienicą, i zakładem dla obłąkanych – więc jakżebyście mogli sobie wyobrazić owe szczególne krainy pradawnych wieków, dokąd nieskrępowane kroki mogą człowieka zaprowadzić przez samotność – zupełną samotność, bez policjanta – przez milczenie – zupełne milczenie, w którym się nie rozlegnie żaden głos dobrotliwego sąsiada, szepcącego o opinii publicznej. Te wszystkie drobne rzeczy składają się na wielką różnicę. Kiedy ich zbraknie, musi się człowiek oprzeć na własnej, wrodzonej sile, na swojej własnej prawości”.

Z dnia na dzień zanikły wszystkie rytuały, a wraz z nimi uświęcone tradycją sposoby na dzielenie się przestrzenią domową; wraz ze zniknięciem dystansu w domostwach pojawiła się natomiast konieczność utrzymania go poza domem, w tych rzadkich momentach, kiedy w ogóle można wyjść z domu. Wszystko to doprowadziło, jeżeli wierzyć słowom sekretarza generalnego ONZ, do „przerażającego” wzrostu przemocy domowej.

Inna obserwacja dotyczy przekonania towarzyszącego początkowo Kurtzowi: do zakorzenionego w oświeceniowych przesądach, jak się wydaje, przekonania, że ludzkość ostatecznie obrała trajektorię ku lepszemu; że życie każdej kolejnej generacji będzie lepsze, spokojniejsze, mądrzejsze, bardziej dostatnie. Podobna pycha, wzmocniona wynalezieniem antybiotyków, szczepień i całą gamą osiągnięć współczesnej medycyny, pozwoliła myśleć, że pandemie znane z przeszłości już nigdy się nie powtórzą. Postęp w medycynie, wydłużenie życia i fakt, że jego końca dożywa się obecnie najczęściej w szpitalu, sprawiły, że śmierć stała się tabu otoczonym na dodatek kokonem rytuałów.

Dzisiaj przekonanie o nieuchronności postępu jest łamane. Wkrótce okaże się, jak sądzę, że trzeba będzie wybrać pomiędzy powrotem do normalności, wiążącym się z podjęciem skalkulowanego ryzyka zarażenia, a jeszcze lepiej skalkulowaną pewnością śmierci z głodu. Że społeczeństwa dostatniego Zachodu będą musiały zaakceptować powrót śmierci, a kryzys ekonomiczny sprawi, że dobrobyt odejdzie w zapomnienie.

Kiedy Kurtza pochłonęło szaleństwo, kiedy odarty został ze szczytnych złudzeń zawartych na stronach broszury, wyłonił się on nieodwracalnie złamany. Pytanie, jaką trajektorię obierze Zachód budzący się po niszczącej zarazie i katastrofie ekonomicznej, kiedy zaakceptuje, że założenia poprzedniej były pełną pychy fikcją?

 

Roi des Belges, parostatek, na którym Korzeniowski popłynął w górę rzeki Kongo
(Fot. flickr.com)

 

Autor

Albert Świdziński

Dyrektor analiz w Strategy&Future.

 

Albert Świdziński Recenzje

Zobacz również

Arthur Herman, „1917. Lenin, Wilson i narodziny nowego »nieporządku« świata”
Nieznany ojciec rosyjskiej doktryny państwowej. Część 1
Widziane z zachodniego Limitrofu. Sprawy wojskowe na Wschodzie. Przegląd za okres 3–17.04....

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...