Bolesna realność przepływów strategicznych i lekcja z historii

Obrazek posta

(Fot. pixabay.com)

 

Parafrazując słowa ze słynnej „Diuny” Franka Herberta, można powiedzieć, że aby system mógł działać bez zakłóceń, „towary muszą płynąć”.

Zresztą nie my pierwsi odrabiamy tę lekcję. O znaczeniu przepływów strategicznych przekonali się Amerykanie na początku XIX wieku. W niespełna 40 lat po ogłoszeniu niepodległości doszło do wybuchu wojny roku 1812. Wtedy to Amerykanie zbyt mocno wierzący w swobodę przepływów o mało nie przypłacili swojej wiary przegraną.

 

Swoboda przepływów nie jest dana raz na zawsze.

 

Wojna roku 1812 to konflikt zbrojny między Stanami Zjednoczonymi Ameryki a Wielką Brytanią w latach 1812–1814, który składał się na szeroko pojętą epokę wojen napoleońskich. Konflikt ten nauczył młode amerykańskie państwo, że musi posiadać własną silną bazę produkcyjną na miejscu i nie może polegać na ściąganiu towarów zza oceanu.

Przyczyn konfliktu było wiele, ale mimo to można wskazać trzy najważniejsze.

Po pierwsze, Anglia blokowała handel amerykański z napoleońskim imperium lądowym. Godziło to nie tylko w interesy pieniężne Amerykanów, ale też w ich poczucie godności. Poprzez blokadę Anglia decydowała o tym, z kim wolno, a z kim nie wolno handlować Stanom Zjednoczonym, tak jakby dalej były one kolonią.

Po drugie, cierpiąca na braki kadrowe Królewska Marynarka Wojenna (Royal Navy) praktykowała przymusowy pobór marynarzy ze statków amerykańskich, twierdząc, że marynarze to nie obywatele USA, ale angielscy dezerterzy ukrywający się przed służbą wojskową.

Po trzecie, istniała jeszcze motywacja psychologiczna. W Kongresie do wojny parło tzw. skrzydło wojennych jastrzębi (ang. war hawks – nazwa stosowana w polityce amerykańskiej po dziś dzień). Do skrzydła tego należał też młody Henry Clay, w późniejszych latach jeden z tytanów życia politycznego w USA. Wojenne jastrzębie wskazywały, że ze sceny schodzą ostatnie pokolenia pamiętające wojnę o niepodległość, która stanowiła spoiwo narodowej jedności. Już w 1810 roku Clay ostrzegał Kongres, że wkrótce umrą ostatni bohaterowie tej wojny, a ich „pełne chwały czyny […] będą doświadczalne jedynie przez zimne medium kart historii”. „Będziemy pragnęli obecności i żywego przykładu nowej rasy bohaterów na ich miejsce” – wyjaśniał Clay.

Rządem federalnym USA kierowała podówczas administracja Jamesa Madisona stosująca się ściśle do zasad rządu ograniczonego nakreślonych przez Thomasa Jeffersona. Problem polegał na tym, że w takich warunkach nie dało się prowadzić wojny. Sekretarz marynarki William Jones utyskiwał, że „prezydent jest cnotliwy, kompetentny i jest patriotą, ale […] trudno dostosować mu się do sytuacji kryzysowej z niektórymi swoimi zasadami politycznymi”.

 

Theodore Roosevelt, późniejszy amerykański prezydent i autor książki o morskich aspektach wojny roku 1812, był mniej oględny w doborze słów i pisał o „zbrodniczej głupocie Jeffersona i jego wyznawcy Madisona”.

 

Problem polegał nie tylko na tym, że Amerykanie nie posiadali odpowiedniej armii oraz marynarki wojennej. Brakowało im też stosownej bazy przemysłowej. Amerykanie w zbyt dużym stopniu polegali na infrastrukturze przepływu towarów przez Atlantyk. Uznawali, że czego nie wyprodukują sami, to mogą ściągnąć drogą morską.

Thomas Jefferson stwierdzał w liście do francuskiego ekonomisty Jeana Baptise’a Saya, że Ameryka będzie karmić Europę swoimi produktami rolnymi, a Europa „wyprodukuje i wyśle do nas w zamian ubrania i inne przedmioty zbytku”.

Po wojnie Jefferson przyznawał ze szczerością, że był w tym czasie wyznawcą poglądu o tym, iż nie ma nic złego w utrzymaniu zależności USA od „Anglii w zakresie produkcji przemysłowej”.

Rzeczywistość zrewidowała ten idealizm. Andrew Jackson – w trakcie wojny roku 1812 czołowy wojskowy, a następnie kolejny prezydent – w korespondencji z 1824 roku skarżył się, że z uwagi na brak odpowiedniej produkcji stracił wielu żołnierzy, którzy nie mieli stosownego do klimatu umundurowania lub dostępu do leków.

 

Wskazywał, że Anglia, jako potęga morska „dzierżąca potęgę Głębin”, odcięła Amerykanów od dostępu do ważnych z punktu widzenia obrony towarów.

 

W istocie Wielka Brytania dokonała blokady morskiej USA oraz (przy użyciu niewielkiego korpusu ekspedycyjnego) inwazji lądowej. Doszło do złupienia Waszyngtonu i spłonęła nawet rezydencja prezydencka (legenda głosi, że odtąd nazywana jest Białym Domem, ponieważ białą farbą próbowano pokryć ślady płomieni).

Przed klęską uchronił Amerykanów tylko fakt – o czym wspominałem już w Strategy&Future – że Anglia prowadziła wojnę bez większego zaangażowania, a cała sprawa skończyła się traktatem pokojowym przywracającym status quo ante.

Jednak prezydent Madison wyciągnął stosowne wnioski. Ograniczenia nałożone na handel amerykański przed wojną i w jej trakcie spowodowały wzrost rodzimego przemysłu w Stanach Zjednoczonych.

 

Po podpisaniu pokoju i powrocie linii komunikacyjnych tanie angielskie towary znów zalewały rynek amerykański. Tym razem Waszyngton się nie ugiął – w dorocznym przemówieniu skierowanym do Kongresu prezydent Madison zapowiedział wprowadzenie ceł protekcyjnych, mających chronić bazę produkcyjną Stanów Zjednoczonych. Madison nie chciał dopuścić do ponownego uzależnienia się USA od dostaw zza oceanu.

 

W wystąpieniu skierowanym do Kongresu 18 lutego 1815 roku prezydent Madison wzywał do ustanowienia ceł w celu ochrony bazy przemysłowej, tego „źródła narodowej niepodległości i bogactwa”. Analogicznie w przemówieniu z 5 grudnia tego samego roku Madison wskazywał, iż szczególna ochrona Kongresu należy się tym branżom, „które chronią Stany Zjednoczone przed zależnością od zagranicznych dostaw […] towarów niezbędnych dla obrony publicznej lub związanych z zaspokojeniem pierwszych potrzeb jednostek”.

W ten sposób narodziła się tzw. platforma Madisona, stanowiąca m.in. program wsparcia rządu federalnego dla przemysłu w celu zbudowania niezależnej bazy produkcyjnej, wolnej od niebezpieczeństwa przecięcia dostaw zza oceanu.

To właśnie ta baza przemysłowa była jednym z czynników, które dały zwycięstwo stanom północnym nad stanami południowymi w wojnie secesyjnej. Południe, z dawien dawna wrogo nastawione do przemysłu, zakładało, że będzie mogło wymienić swoje dobra (cukier, bawełnę) na potrzebne towary przemysłowe. Kres tym mrzonkom położyła blokada portów Południa przez marynarkę Unii. Dość powiedzieć, że przełamaniu tej blokady miały służyć takie wynalazki doby wojny secesyjnej, jak pancerniki (statki pokryte żelaznym pancerzem) czy łódź podwodna (słynny Huntley).  

 

Kolejny powrót historii

Jak więc widać, historia uczy, że przecięcie linii przepływów strategicznych wpływa na losy całych wspólnot politycznych, zmieniając ich podejście do rzeczywistości. Jednym zostaje dana druga szansa i możliwość wyciągnięcia wniosków, innym (jak np. konfederatom) już nie.

W tym kontekście warto zapytać, czy (tak jak w XIX-wiecznych Stanach Zjednoczonych) w czasie trwania ograniczeń w handlu międzynarodowym powstanie w Europie (w tym w Polsce) i Stanach Zjednoczonych baza produkcyjna zamienna dla brakującej produkcji z Azji? Jeśli tak, to czy baza ta zostanie utrzymana po zniesieniu ograniczeń?

Spójrzmy na retorykę amerykańskiej administracji. Jednym z motywów przewodnich kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa oraz jego administracji było ściągnięcie produkcji z powrotem na teren Stanów Zjednoczonych, m.in. z Chin. Przy czym motywacja Trumpa miała charakter właśnie ekonomiczny: globalizacja i offshoring do Chiny pozbawiały Amerykę dobrze płatnych miejsc pracy, wpływały na ucieczkę innowacyjnej produkcji etc. Jeszcze nie tak dawno, bo w przemówieniu o stanie państwa z 4 lutego 2020 roku, prezydent Trump grzmiał o wprowadzaniu ceł, by zwalczać „kradzież amerykańskich miejsc pracy przez Chińczyków”.

Bezpieczeństwo w tych rozważaniach pojawiało się raczej w tym kontekście, że silna gospodarka miałaby zapewnić podstawę silnej armii USA. Jakże inaczej brzmiał ostatnio główny ekonomiczny doradca prezydenta USA Peter Navarro.

 

Profesor Navarro w kontekście wpływu koronawirusa na linie dostaw stwierdził, iż „spora część” amerykańskiego łańcucha produkcji „jest w Chinach, trochę w Indiach, trochę w Europie”, a w takiej sytuacji Stany Zjednoczone „muszą go ściągnąć z powrotem na swój teren”.

 

Każda ze stron już od pewnego czasu podążała w kierunku zerwania współzależności, którą słynny historyk ekonomii Niall Fergusson określił jako Chinameryka (ang. Chimercia) – Chińczycy produkują, a Amerykanie kupują. Chodzi więc o to, że przynajmniej w tym aspekcie epidemia koronawirusa wpisuje się w występujące już trendy – popycha nas w stronę postępującej rewizji ładu światowego, także w aspekcie gospodarczym. Będzie to bowiem kolejny argument dla tych, którzy opowiadają się za trwałym ściągnięciem produkcji bliżej rynków zbytu w Europie czy Stanach Zjednoczonych.

Obok motywacji protekcjonistycznej (tworzenie miejsc pracy „na miejscu” dla własnych obywateli), imperialnej (siła lokalnej gospodarki gwarantuje potęgę w stosunkach międzynarodowych) czy ekologicznej (przeniesienie produkcji do krajów rozwiniętych pozwala lepiej wdrażać metody czystej produkcji i kontrolować ich stosowanie) pojawi się kolejna, i to najbardziej podstawowa, rodem z wieku XIX – motywacja podyktowana bezpieczeństwem.

 

Autor

Kuba Gąsiorowski

Doktor nauk prawnych, specjalista w zakresie historii amerykańskiej myśli politycznej i prawnej, autor książki „Projekt Ameryka". Alumn stypendium Polsko-Amerykańskiej Komisji Fulbrighta, które odbywał w Waszyngtonie. Publikował na portalach Klubu Jagiellońskiego, Nowej Konfederacji i w dzienniku „Rzeczpospolita". Adwokat działający w handlu międzynarodowym. Nominowany do nagrody Rising Stars 2019 „Dziennika Gazety Prawnej" i wydawnictwa Wolters Kluwer.

 

Kuba Gąsiorowski

Zobacz również

Kroniki COVID #1 (Wideo)
Weekly Brief 14-20.03.2020
„The Storm Before the Calm” – recenzja Jacka Bartosiaka (Podcast)

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...