Weekly Brief 15–21.02.2020

Obrazek posta

(Fot. defense.gov)

 

COVID-2019

W piątkowe popołudnie liczba zarażonych nowym koronawirusem przekroczyła 77815; zarejestrowano 2360 zgonów.

Zacznijmy jednak od dobrych informacji – w czwartek liczba nowych zachorowań w Chinach kontynentalnych spadła do poziomu najniższego od 23 stycznia, a więc od początku kwarantanny Wuhan (394 przypadki). A teraz przejdźmy do wiadomości gorszych – po pierwsze, jest to najprawdopodobniej rezultat powrotu do poprzedniej metody diagnostyki, opartej wyłącznie na wynikach testów laboratoryjnych, a nie na obrazie klinicznym (w środę nowych zachorowań był 1749). Czemu podjęto taką decyzję – nie wiemy. Hipoteza ta nie wyjaśnia oczywiście, dlaczego ubiegłotygodniową decyzję o zmianie liczenia zachorowań w ogóle podjęto.

Możemy natomiast spekulować, że przyczyną ostatniej zmiany mogła być troska o stan chińskiej gospodarki, i nie mówimy tu oczywiście wyłącznie o wielkich przedsiębiorstwach, lecz także o małych firmach. Przypomnijmy, że małe firmy, których jest w Chinach 30 milionów (inne źródła mówią nawet o 40 milionach), zatrudniają około 80% wszystkich pracowników i generują 60% PKB Państwa Środka. Ograniczenia zarówno w ruchu cywilnym, jak i przedłużenie okresu świątecznego związanego z chińskim Nowym Rokiem już teraz doprowadziły do spadku produkcji przemysłowej szacowanego na 15-40% (w zależności od gałęzi przemysłu).

Z kolei brytyjska firma analityczna Oxford Economics sugeruje, że gdyby epidemia z Wuhan miała się przerodzić w pandemię, konsekwencją byłoby „ucięcie” 1,3% globalnego wzrostu gospodarczego – 1,1 biliona dolarów. Moody’s prognozuje, że w związku z COVID-2019 wzrost gospodarczy w Chinach spadnie do 5,2% w 2020 roku – przy założeniu, że epidemia zostanie opanowana do końca pierwszego kwartału.

Według innych raportów kwarantanny oraz dobrowolne lub narzucone tymczasowe zamykanie różnych biznesów w znacznej części Chin (prowincje lub regiony, w których stwierdzono co najmniej 100 zachorowań, są „domem” dla 90% wszystkich przedsiębiorstw w Państwie Środka) wpłyną na funkcjonowanie co najmniej pięciu milionów firm na całym świecie. Co więcej – w ujęciu globalnym istnieje co najmniej 51 tysięcy firm (z których 163 znajdują się na liście Fortune 1000), których kluczowi poddostawcy działają właśnie w regionach Chin dotkniętych epidemią.

Według opublikowanego w czwartek raportu IATA przewoźnicy lotniczy w regionie Azji i Pacyfiku stracą na wybuchu epidemii 27,8 miliarda dolarów (i zanotują spadek liczby pasażerów o 13% w ujęciu rocznym). Przy czym model IATA zakłada, że epidemia COVID-2019, podobnie jak SARS, zostanie powstrzymana w stosunkowo krótkim czasie.

Jakkolwiek przedstawiałaby się statystyka zachorowań w Chinach, z pewnością prezentuje się ona coraz gorzej w Japonii i Korei Południowej. W drugim z tych krajów w czwartek stwierdzono 53 nowe przypadki (czyli dwukrotny wzrost zachorowań, w sumie 104); także w czwartek zmarła pierwsza osoba zarażona wirusem z Wuhan.

W Japonii natomiast zarażone wirusem COVID-2019 są 94 osoby (z czego cztery osoby to przypadki asymptomatyczne, a 14 zaraziło się wirusem w Chinach. Do statystyki tej nie są wliczone 634 potwierdzone zarażenia wirusem na statku wycieczkowym „Diamond Princess” zacumowanym w Jokohamie). Jednak w przeciwieństwie do władz na przykład Hongkongu, Korei Południowej czy Singapuru władze w Tokio nie zdecydowały się na wprowadzenie ograniczeń w transporcie ani inne zdecydowane kroki mające powstrzymać epidemię (jak na przykład zakaz przekraczania granicy przez obywateli ChRL, który wydała choćby Australia czy Rosja); do tej pory Tokio ograniczyło znacznie liczbę uczestników mającego się odbyć 1 marca maratonu tokijskiego oraz odwołało uroczystości związane z urodzinami cesarza (23 lutego). Ten brak reakcji spotkał się z krytyką Chin; we wtorek rządowy dziennik „The Global Times” ostrzegał, że Tokio może stać się „nowym Wuhan”.

 

BIAŁORUŚ

W czwartek Mińsk potwierdził zakup dwóch kolejnych dostaw ropy naftowej, które podobnie jak pierwszy transport również i tym razem miałyby trafić do portu w Kłajpedzie, a następnie kolejami litewskimi do rafinerii w Nowopołocku. Jak w styczniu każdy okręt transportować ma około 85 tysięcy ton surowca. Dostawy zaplanowane są na 3–4 i 13–15 marca. Jednakże w przeciwieństwie do pierwszej transakcji tym razem ropa ma pochodzić z Rosji, została on jednak kupiona na rynku i nie jest obłożona dodatkową marżą. Biełneftchim nie podał kwoty transakcji, zasłaniając się tajemnicą handlową. Również w czwartek Mińsk poinformował o zwiększeniu ceł na ropę transportowaną „Przyjaźnią” o około 77 groszy za tonę.

Warto również dodać, że we wtorek miały się odbyć rozmowy pomiędzy PERN a Biełneftchimem dotyczące możliwości zorganizowania przesyłu ropy naftowej na Białoruś rewersem przez ropociąg Przyjaźń.

Jest to okoliczność tym ciekawsza, że zdaniem Aleksieja Wieniediktowa (autora pamiętnego bożonarodzeniowego wywiadu z Łukaszenką) mające miejsce dwa dni wcześniej spotkanie pomiędzy białoruskim prezydentem a prezesem Rosnieftu (a zarazem jednym z najstarszych współpracowników Władimira Putina) Igorem Sieczinem dotyczyć miało właśnie dostaw rosyjskiej ropy naftowej – a konkretnie przekazania Łukaszence stanowiska Putina w tej sprawie. Przypomnijmy, że 7 lutego w Soczi odbyło się kolejne spotkanie prezydentów Białorusi i Rosji, które miało jednak nie zaowocować zbliżeniem stanowisk Mińska i Moskwy. Natomiast podczas piątkowej rozmowy z gubernatorem obwodu archangielskiego, Łukaszenko oznajmił, że „przed chwilą” dzwonił do niego rosyjski prezydent; tematem niezapowiedzianej rozmowy miała być rekompensata strat białoruskiego przemysłu petrochemicznego, związana z rosyjskim „manewrem podatkowym” (według Łukaszenki Rosja ma zrekompensować Białorusi stratę około 300 milionów dolarów), oraz ceny ropy – nie wiadomo jednak, czy i jak te dwie kwestie będą ze sobą powiązane. Łukaszenko stwierdził jedynie, że rosyjskie firmy miały zażądać stawek wyższych niż rynkowe, a białoruskie władze mają się pochylić nad nowymi propozycjami rosyjskich spółek.

Skoro już mówimy o Rosniefcie, to warto dodać, że w ubiegły wtorek administracja USA nałożyła sankcje na jego spółkę podległą, Rosneft Trading SA (zarejestrowana w kantonie genewskim spółka tradingowa Rosnieftu). Nałożone przez OFAC sankcje obejmują zamrożenie zarówno aktywów należących do Rosneft Trading SA, jak i do prezesa spółki. Powodem ich nałożenia była natomiast sprzedaż, pośrednictwo w sprzedaży bądź też transport wenezuelskiej ropy naftowej. Tłem decyzji jest trwający od ponad roku kryzys prezydencki w Wenezueli i wynikająca z niego dwuwładza; administracja prezydenta (zdaniem Moskwy) Nicholása Maduro korzystała z usług Rosneftu przy sprzedaży ropy do Chin i Indii – co budziło uzasadniony gniew Waszyngtonu.

 

MONACHIUM

Pozostańmy przy temacie niezależności energetycznej państw Europy Środkowo-Wschodniej. Przemawiając na monachijskim forum bezpieczeństwa, sekretarz stanu USA Mike Pompeo zapowiedział przekazanie miliarda dolarów państwom należącym do inicjatywy Trójmorza, aby, jak to ujął Pompeo, „wzmocnić inwestycje prywatne w sektorze energetycznym, chroniąc tym samym demokrację i wolność na całym świecie”. Sobotnie przemówienie Pompeo było ripostą na dochodzące coraz wyraźniej do głosu w Europie opinie, że Stany Zjednoczone coraz wyraźniej dystansują się od wspólnoty transatlantyckiej. Dając odpór nieliberalne reżimy w Moskwie i Pekinie, „Zachód wygrywa”, powiedział Pompeo. Warto zauważyć, że Pompeo odniósł się do swoich niedawnych wypowiedzi skierowanych do gubernatorów stanów USA, po raz kolejny podkreślając, że Chiny penetrują instytucje państw zachodnich nie tylko na poziomie administracji centralnej, ale również na poziomie władz lokalnych. Także kolejny stały element rywalizacji Pekinu i Waszyngtonu, czyli 5G, został poruszony przez sekretarza stanu; Huawei jest zdaniem Pompeo „koniem trojańskim” chińskiego wywiadu, a zachodnie państwa powinny odrzucić narrację tworzoną przez tę firmę, w myśl której zamknięcie drzwi przed chińskim sprzętem teleinformatycznym spowoduje zapóźnienie.

Warto dodać, że jakkolwiek skłócony ze sobą byłby amerykański establishment, w pewnych sytuacjach i w pewnych kwestiach jest on całkowicie zgodny. Ową synchronizację stanowisk doskonale widać było między innymi w przemówieniu Nancy Pelosi, która stwierdziła, że Pekin próbuje eksportować autorytaryzm, wykorzystując do tego właśnie 5G i karząc państwa, które próbują się temu przeciwstawić (ktoś złośliwy mógłby dodać, że nie mają zbyt wiele okazji do karania). Infrastruktura telekomunikacyjna tworzona przez Huawei (wedle słów Pelosi firmy utworzonej przez ChALW) stanowi „zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego”; a państwa nie mogą pozwalać Chinom na jej budowę – nawet jeżeli byłoby to wyborem tańszym.

Co więcej Pelosi nawiązała, zdaje się, do pomysłu prokuratora generalnego Williama Barra, proponując internacjonalizację łańcuchów dostaw sprzętu 5G – co, nawiasem mówiąc, zostało szybko zripostowane pytaniem, czy USA uznają za demokratyczne wyłącznie firmy amerykańskie, oraz zapewnieniem, że w Europie o wyborze tych lub innych rozwiązań zadecyduje większość parlamentarna.

Niestety rzeczywistość wygląda tak, że w wypadku 5G żadna ofensywa dyplomatyczna USA nie pomoże – technologia ta jest zbyt ważna, a argumenty Stanów Zjednoczonych zbyt słabe (a może raczej argumenty Chin zbyt mocne – money talks!), aby doprowadzić większość państw do zmiany kursu. To będzie szczególnie trudne jako że USA zdają się przekonane, że kontrofertą na chińską ekspansję technologiczną może być wyłącznie aktywność dyplomatyczna, polegająca głównie na „sztorcowaniu niepokornych” i próbie działania z pozycji wyższości moralnej (bardzo możliwe, że uzasadnionej). Tak nie jest – jeżeli USA chciałyby realnie rzucić Chinom wyzwanie na polu technologii sieci piątej generacji, musiałyby nie tylko wyłożyć gigantyczne pieniądze na prace rozwojowo-badawcze (zapowiadany ostatnio miliard dolarów taką kwotą nie jest), ale również, dopóki nie uda się osiągnąć realnych wyników, zaproponować państwom sowitą (naprawdę sowitą, bo zyski z implementacji 5G będą ogromne) rekompensatę – na to jednak się nie zapowiada. Tak więc, o ile nie dojdzie do nagłej i bardzo drastycznej zmiany kursu à la „sputnik moment”, USA przegrają najprawdopodobniej z Chinami rywalizację na polu technologicznym.

Brak entuzjastycznego przyjęcia wizji internacjonalizacji 5G proponowanego przez Pelosi, podobnie zresztą jak cytowane przez Michaela Pompeo słowa prezydenta RFN Franka Waltera Steinmeiera, kierują uwagę na kolejny wyraźnie zaznaczający się wątek obecny w wystąpieniach na MSC. Chodzi o coraz większe wątpliwości państw europejskich co do losów współpracy transatlantyckiej oraz strategii, którą Europa powinna przyjąć w obliczu końca jednobiegunowej chwili. Tu warto zwrócić uwagę na dwa przemówienia przedstawicieli krajów, które odegrać mogą kluczową rolę w kształtowaniu „europejskiej” odpowiedzi na tę nową rzeczywistość – przy czym obie te wizje wcale nie muszą okazać się komplementarne. Chodzi o wystąpienia wspomnianego już prezydenta Republiki Federalnej Niemiec oraz Emmanuela Macrona. Prezydent Steinmeier niezaprzeczalnie zaczął z wysokiego C, wymieniając jednym tchem Rosję, Chiny i USA jako państwa podważające funkcjonujący jeszcze porządek międzynarodowy (który z roku na rok ulega coraz szybszej dekompozycji), aby zaraz potem zacytować Tukidydesa. Następnie poruszył niemal te same wątki co Macron – rosnącą z powrotem rolę broni jądrowej (która jest, jak słusznie zauważył, podobnie jak rewolwer Colta, „wielkim wyrównywaczem szans”, pozwalającym na przetrwanie państwom słabym vis-à-vis ich silniejszych sąsiadów), potrzebę utworzenia europejskich sił zbrojnych (chociaż, jak dodał Steinmeier, powinny być one komplementarne w stosunku do sił USA i stać się „europejskim filarem NATO) czy wreszcie konieczność ponownego podjęcia dialogu z Moskwą („Europa nie może sobie pozwolić na dalszą alienację Rosji”).

W minimalnie tylko zamaskowanym przytyku wobec Stanów Zjednoczonych Steinmeier zauważył również, że sukcesywnie osłabiane są instytucje międzynarodowe („ciała rozsądzające spory są paraliżowane poprzez blokowanie wyboru nowych sędziów”), krytykując także zakończenie porozumienia JCPOA. Według Steinmeiera Europa nie znajduje się już w centrum zainteresowania Stanów Zjednoczonych (które to zainteresowanie przeniosło się na Pacyfik) – i jest to proces nieodwracalny, niezależnie od tego, kto będzie gospodarzem Białego Domu.

Prezydent RFN odniósł się wreszcie bezpośrednio do przemowy Macrona wygłoszonej w paryskiej École de Guerre na tydzień przed rozpoczęciem MSC, przyjmując złożone wówczas zaproszenie do dialogu dotyczącego wytworzenia „wspólnej kultury strategicznej”. Nawiasem mówiąc, trudno nie być pod wrażeniem tego, jak szybko liderzy Francji i Niemiec „zapisali się” do szkoły twardego realizmu politycznego. Podczas gdy prezydent Steinmeier na samym początku swej przemowy cytował Tukidydesa, Macron rozpoczął swoją mowę w Paryżu od cytatu z Clausewitza („nie muszę nikomu przypominać, że wojna to jedynie kontynuacja polityki innymi środkami”), dodając, że zamierza analizować świat nie według tego, jakim „powinien on być, ale jakim jest”. A świat zdaniem Macrona zostanie zdefiniowany przez rywalizację Chin i USA; co więcej, stabilność strategiczna Europy wymagać będzie więcej niż tylko polegania na wspólnocie interesów z USA – co z kolei oznacza potrzebę osiągnięcia autonomii strategicznej na południu i wschodzie kontynentu. Drogą do tego ma być przyspieszenie realizacji proponowanego przez Macrona postulatu utworzenia europejskiej kultury strategicznej – a więc i europejskich zdolności odstraszania.

Macron nie zdecydował się, rzecz jasna, na dalej idące deklaracje (NATO wciąż pozostać ma filarem – ale już tylko jednym z dwóch – bezpieczeństwa europejskiego), ale w jego wizji to Europa (a nie USA) musi definiować własne normy; to Europa (a nie Chiny) musi budować własną infrastrukturę i to Europa musi sprawować pieczę nad bezpieczeństwem sieci komputerowych (nie pozwalając Rosji na zagrożenie im).

Oprócz rozwoju zdolności odstraszania konwencjonalnego Macron uznaje także za niezbędne wypracowanie „europejskiego” modelu odstraszania nuklearnego (które według Macrona odegrało kluczową rolę w zapewnieniu stabilizacji i pokoju w Europie). Francuska broń jądrowa stanowi zdaniem francuskiego prezydenta gwarancję bezpieczeństwa nie tylko dla Paryża, lecz również dla całej Europy. Przy czym wizja Macrona nie precyzuje, jak owo „europejskie odstraszanie” pod auspicjami Paryża miałoby wyglądać ani jak przedstawiałaby się doktryna jego użycia (z wyjątkiem jednego punktu, który, nawiasem mówiąc, z miejsca przekreśla cały plan – ale o tym za moment). Francuski prezydent proponuje unijnym partnerom jedynie możliwość wzięcia udziału w ćwiczeniach francuskich sił odstraszania.

Wizja paneuropejskiego odstraszania konwencjonalnego i nuklearnego à la française jest tym mniej wiarygodna, że Macron stwierdza wyraźnie, iż jest ona możliwa do zrealizowania wyłącznie w połączeniu ze stopniowym odbudowywaniem zaufania Moskwy, która miałaby odgrywać konstruktywną rolę w europejskiej strukturze bezpieczeństwa. Taka wizja jest oczywiście możliwa, ale z punktu widzenia Kremla wymagałaby ona najprawdopodobniej odtworzenia stref buforowych na zachód od obecnych rosyjskich granic, co z kolei uczyniłoby de facto strefę buforową z Polski. Jakkolwiek „pozbawiony złudzeń” co do intencji Rosji byłby francuski prezydent, widać wyraźnie, że to właśnie w niej dopatruje się niezbędnego elementu równowagi na kontynencie europejskim (a w swoim czasie może i narzędzia balansowania potęgi ekonomicznej Niemiec).

Co więcej – jedyny tak naprawdę wiarygodny scenariusz wykorzystania broni nuklearnej wobec państw Unii (nie licząc zagrożeń asymetrycznych w rodzaju ataków terrorystycznych) wiąże się, owszem, z użyciem jej przez Rosję (co Macron zdaje się dostrzegać), ale nie wobec Paryża, Berlina czy Madrytu, ale wobec Polski i państw bałtyckich – i nie w celach strategicznych, ale taktycznych, na polu walki i w ramach doktryny escalate to de-escalate. I tu pojawia się problem, bo w swym przemówieniu Macron stwierdza wyraźnie, że Francja „od zawsze odmawiała uznania broni jądrowej za narzędzie służące do wygrywania bitew”.

Francuski prezydent „wyraźnie potwierdza, że Francja nigdy nie wykorzysta własnej broni jądrowej w celach taktycznych albo jako formy elastycznej odpowiedzi”, odrzucając tym samym doktrynę flexible response, czyli elastycznego reagowania. Znaczy to ni mniej, ni więcej, że Francja zarówno w sferze deklaratywnej, jak i faktycznej (bo Republika nie dysponuje po prostu bronią o wystarczająco małej mocy ani skutecznymi metodami jej przenoszenia w realiach funkcjonowania w środowisku rosyjskich systemów antydostępowych) odmawia bądź nie jest w stanie prowadzić skutecznego odstraszania wobec jedynego realnego scenariusza użycia broni jądrowej przeciwko państwom, które miałyby zostać objęte francuskim parasolem nuklearnym. Żeby takie wiarygodne odstraszanie zapewnić, Francja musiałaby nie tylko opracować metody przenoszenia (najprawdopodobniej w postaci rakiet manewrujących, skutecznych na odległościach obejmowanych przez traktat INF, który, nawiasem mówiąc, Paryż chciałby przywrócić do życia), nowe głowice o niskiej (poniżej kilotony) sile rażenia, ale i przedstawić doktrynę użycia broni jądrowej całkowicie różniącą się od obecnej, nie wspominając już o konieczności drastycznej rewizji swego stosunku do Kremla.

Tak więc propozycje Macrona przedstawione w przemówieniu w École de Guerre i podczas konferencji w Monachium przypominają nieco inne jego wizje, kreślone śmiałą kreską – ale jak każdy szkic pozbawione szczegółów. Problem polega na tym, że w realiach świata postjednobiegunowego, wchodzącego w okres znaczących przetasowań, wizje, niepoparte uwiarygadniającym je detalem czy logiką pozwalającą wierzyć w ich trwałość i realność (podobnie jak sondaże prezydenckie nie pozwalają wierzyć w trwałość strategicznej wizji roztaczanej przed najstarszą córą Kościoła przez jej prezydenta), pozostaną najprawdopodobniej tylko szkicami.

Od Karola Wielkiego po Napoleona czy Adolfa Hitlera wielu przywódców próbowało doprowadzić do zjednoczenia mozaiki państw Starego Kontynentu w jeden organizm polityczny. Emmanuelowi Macronowi w oczywisty sposób przyświeca ta sama idea – trudno jednak sobie wyobrazić, aby akurat jemu miało się udać ją zrealizować.

 

O 5G PARĘ SŁÓW WIĘCEJ

Wypowiedzi Pompeo, Pelosi i Espera na temat 5G nie były rzecz jasna jedynymi wydarzeniami dotyczącymi centralnego punktu trwającej właśnie wojny technologicznej. W ostatnią niedzielę (w tym samym dniu miało miejsce przemówienie Pompeo) ambasador USA w Niemczech Richard Grenell wystosował wobec Berlina kolejne ostrzeżenie dotyczące konsekwencji dopuszczenia Huawei do rynku infrastruktury 5G. Przyznać trzeba, że ostrzeżenie Grenella było niezwykle plastyczne: „Prezydent właśnie dzwonił do mnie z pokładu Air Force One i przekazał, że każdy kraj, który wybierze potencjalnie niebezpiecznego dostawcę, narazi współpracę wywiadowczą z USA na najwyższym szczeblu”. Richard Grenell nie jest już, nawiasem mówiąc, ambasadorem USA w RFN; decyzją prezydenta Trumpa został w środę mianowany pełniącym obowiązki dyrektorem Wywiadu Narodowego Stanów Zjednoczonych.

O tym, że z 5G nie ma żartów, przekonał się niedawno również Izrael; we wtorek służba wywiadowcza tego kraju Szin Bet wydała dyrektywę zakazującą wykorzystywania jakichkolwiek podzespołów produkowanych przez Huawei w infrastrukturze teleinformatycznej. Miało być to wynikiem nacisków (w przekazach prasowych określanych raczej jako furia) USA. Warto zauważyć, że Izrael stosunkowo bezboleśnie zdołał wydzierżawić Chinom na 25 lat port w Hajfie, a więc miejsce stacjonowania części amerykańskiej VI Floty.

Tydzień po opublikowaniu wysoce dyskusyjnego (Joe Courtney, przewodniczący Komisji Sił Zbrojnych Kongresu USA, nazwał go martwym już w momencie publikacji) budżetu sił zbrojnych Marynarki Wojennej USA jej tymczasowy sekretarz Thomas Modly zaproponował sposób na wyjście z impasu, który, przypomnijmy, jest wynikiem sprzeczności pomiędzy ambitnymi planami („355 ship navy”) a ograniczonym budżetem Pentagonu.

US Navy miałaby mianowicie uzyskać około 40 miliardów dolarów przez cięcie kosztów, w tym ograniczenie liczby dowództw oraz outsourcing logistyki i innych zadań niezwiązanych bezpośrednio z prowadzeniem działań wojennych. Pozwoliłoby to zarówno na utrzymanie obecnego stanu floty, jak i ukończenie ambitnych planów budowy nowych jednostek (w tym na przykład okrętów podwodnych klasy Columbia, nowych fregat czy lotniskowców klasy Ford).

 

USA BLOKUJĄ PRZEJĘCIE MOTOR SICZ

We wtorek ukraiński urząd antymonopolowy poinformował, że sprzedaż producenta silników odrzutowych Motor Sicz chińskiej spółce Skyrizon zostanie najprawdopodobniej zablokowana. Urząd antymonopolowy planuje jednak nie tylko anulować sprzedaż firmie Skyrizon, ale także przyjrzeć się wcześniejszym transakcjom. W 2016 i 2017 roku grupa chińskich inwestorów kupowała niewielkie pakiety akcji Motor Siczy, które stanowią łącznie około 80% wszystkich udziałów spółki. Teraz miałyby one zostać skonsolidowane przez Skyrizon.

Przypomnijmy, że Motor Sicz jest jednym z niewielu na świecie przedsiębiorstw zdolnych do wyprodukowania całych silników odrzutowych w obrębie jednego przedsiębiorstwa. To czyni tę firmę obiektem zainteresowania Chin, mających spore problemy z wyprodukowaniem odpowiednich silników do myśliwców piątej generacji J-20 i J-31.

Perspektywa nabycia takich zdolności przez Chiny musiała, rzecz jasna, zaniepokoić Stany Zjednoczone, które od dłuższego już czasu starały się zablokować transakcję, „podsuwając” spółkę potencjalnym inwestorom, takim jak były doradca prezydenta Trumpa Erik Prince. Do tej pory jednak wszystkie te próby kończyły się niepowodzeniem. Motor Siczy zagraża zresztą upadłość, w pierwszych dziewięciu miesiącach ubiegłego roku spółka zanotowała stratę rzędu 21 milionów dolarów; wygląda więc na to, że o ile USA uda się zablokować sprzedaż firmy Chińczykom, o tyle – jeśli nie znajdzie się na nią kupiec – może ona po prostu zbankrutować.

Ambasada USA wystąpiła również z apelem do ukraińskich władz o utworzenie skuteczniejszych i bardziej przejrzystych przepisów antymonopolowych. Warto dodać, że według „Forbesa” jeden z przedstawicieli administracji USA miał stwierdzić, iż rząd USA nie miałby nic przeciwko temu, gdyby Motor Sicz kupił „ktokolwiek, tak długo jak nie byliby to Chińczycy”. Kijów obawia się natomiast, że anulowanie transakcji zmusi Motor Sicz do szukania kontaktów biznesowych w Rosji.

Ukraina tymczasem rozważa zmianę przepisów znoszących moratorium na sprzedaż ziemi rolnej, co wywołało protesty przed budynkiem ukraińskiej Rady Najwyższej. Obowiązujące od 2001 roku moratorium miało zapobiec powstawaniu na Ukrainie majątków latyfundialnych.

 

Autor

Albert Świdziński

Dyrektor analiz w Strategy&Future.

Albert Świdziński

Zobacz również

Koncert mocarstw w Operze Lwowskiej
Strategia Polski wobec Białorusi
Rewizja doktryny Mieroszewskiego i Giedroycia potrzebna od zaraz. Część 1 (Audio)

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...