Panorama Hongkongu (fot. Pixabay.com)
Jednak również w 1982 miała miejsce rzadka sytuacja, gdy Thatcher musiała spasować. Mianowicie we wrześniu tamtego roku Żelazna Dama udała się do Pekinu, aby przedyskutować przyszłość i wydłużenie „dzierżawy” innego terytorium zamorskiego należącego wówczas do Wielkiej Brytanii – Hongkongu. W opublikowanych w roku 1993 pamiętnikach Thatcher wspomina wymianę zdań z Deng Xiaopingiem. W pewnym momencie zniecierpliwiony Deng stwierdził, że jeśli tylko zechcą, Chiny mogą zająć Hongkong w jeden dzień. Thatcher odpowiedziała, że to oczywiście prawda, ale „wówczas oczy świata zwróciłyby się na Chiny i zobaczyły, czym naprawdę są”. W końcu Thatcher musiała ustąpić; wrześniowe spotkanie w Pekinie miało zaowocować dwa lata później podpisaniem wspólnej umowy chińsko-brytyjskiej, na której mocy Hongkong miał powrócić do Chin. Dzisiaj, tak jak w roku 1982, po raz kolejny oczy świata zwracają się ku Chinom i ku Hongkongowi. Co gorsza jednak oczy świata mogą wkrótce spojrzeć na Chiny z takim samym niepokojem jak 30 lat temu, w roku 1989, kiedy miała miejsce masakra na Placu Niebiańskiego Spokoju. Rację miał Mark Twain, gdy mówił, że historia może się nie powtarza, ale z całą pewnością się rymuje.
Historia Hongkongu jest nierozerwalnie związana z historią Chin i imperium brytyjskiego. W 1839 roku rozpoczyna się I wojna opiumowa. Brytyjczycy zadają wtedy druzgocącą klęskę rządzącej wówczas w Chinach dynastii Qing. Rezultatem I wojny opiumowej był traktat nankiński, który, abstrahując od zgody na dalszy import opium i wypłacenia reparacji wojennych oddał Brytyjczykom „na wieczne władanie” wyspę Hongkong. Lord Palmerston nazwał wówczas nową brytyjską kolonię jałową skałą z jedną rozpadającą się chałupą, a oficer Royal Navy odpowiedzialny za uzyskanie Hongkongu został przez Palmerstona zwolniony. W kolejnych latach następne wyspy i skrawek kontynentu przylegający do wyspy Hongkong przechodziły we władanie Brytyjczyków, niekiedy również pod lufami karabinów (na przykład w następstwie II wojny opiumowej, kiedy we władanie korony oddany został Koulun). Ostatecznie w roku 1898 Wielka Brytania uzyskała również tzw. Nowe Terytoria, skrawek kontynentu znajdujący się na północ od wyspy Hongkong i Koulunu. Jednak w przeciwieństwie do dwóch pierwszych zdobyczy terytorialnych ta ostatnia nie została oddana Brytyjczykom w „wieczne władanie”, ale przekazano ją jedynie w mającą trwać 99 lat dzierżawę.
Thomas Allom, China in a Series of Views (1843) (fot. Wikimedia commons)
Wszystko to pozostaje żywe w zbiorowej pamięci Chińczyków. Charakterystyczną cechą stulecia upokorzeń było stałe i konsekwentne mieszanie się państw trzecich w sprawy Chin – głównie państw zachodnich, lecz również imperialnej Japonii – oraz podsycane z zagranicy rebelie, grożące oderwaniem fragmentów chińskiego terytorium. Symbolicznym końcem stulecia upokorzeń był rok 1949 i zjednoczenie Chin pod przywództwem Mao. Jednak ani Mao, ani jego następcy nie zdołali zjednoczyć całych Chin; Tajwan i oczywiście Hongkong pozostały poza jurysdykcją Pekinu.
Paradoksalnie jednak właśnie dzięki Wielkiej Brytanii Hongkong uniknął w znacznym stopniu brzemienia stulecia upokorzeń. Ominęły go również paroksyzmy wojny domowej pomiędzy nacjonalistami i komunistami, terror wprowadzony przez tych ostatnich czy skutki wielkich programów towarzysza Mao, z rewolucją kulturalną i walką z czterema plagami na czele. Przez ponad 150 lat Hongkong rozwijał się więc jakby równolegle do Chin ludowych. Przemożny wpływ kultury i prawodawstwa brytyjskiego odcisnął na nim ogromne piętno. Przede wszystkim przyjęto brytyjski system prawny oparty na common law. Brytyjskie normy współżycia społecznego, poczynając od wolności prasy i wypowiedzi przez wolność zgromadzeń po działanie sądów, były na terytorium Hongkongu respektowane NIEMAL równie skrupulatnie, co w samej Anglii. Gwoli sprawiedliwości trzeba jednak dodać, że w Hongkongu nigdy nie zaimplementowano demokratycznego systemu sprawowania władzy – tę zachowywał delegowany przez Londyn gubernator. Pewne próby demokratyzacji podjęto dopiero w latach 80., w momencie gdy przekazanie Hongkongu Chinom było nieuniknione. W tym zakresie niewiele się zmieniło do dzisiaj – gubernatora zastąpił Chief Executive, który jednak jest wybierany nie przez ogół społeczeństwa, ale przez liczący 1200 osób komitet wyborczy, składający się z przedstawicieli kilkudziesięciu sektorów gospodarki Hongkongu. Ponad 150 lat kontroli brytyjskiej stworzyło społeczeństwo bardzo różne od tego ukształtowanego w Chinach kontynentalnych – pamiętajmy, że słowa lorda Palmerstona, nawet jeśli były do pewnego stopnia hiperbolą, nie były kłamstwem. Hongkong z okresu przed panowaniem brytyjskim był wyludnionym skrawkiem ziemi. Fale emigracji z kontynentu asymilowały się i przyjmowały kulturę opartą w znacznej mierze na tradycjach imperium brytyjskiego, jakże różną od chińskiej. Ta różnica jest wyraźnie odczuwalna również dzisiaj.
W następstwie wspomnianego już momentu, kiedy „the lady has turned”, w grudniu 1984 podpisano chińsko-brytyjską wspólną deklarację, wyznaczającą zasady i ramy czasowe przekazania Hongkongu Chinom. W myśl ustaleń, w roku 1997 kolonia brytyjska miała się stać specjalnym regionem administracyjnym (SAR, Special Administrative Region) wchodzącym w skład Chin. Ceną za zjednoczenie miały być daleko idące koncesje wobec Hongkongu – umowa miała zagwarantować utrzymanie systemu wolnorynkowego łącznie z walutą ($HK), języka (kantoński, nie mandaryński), wolności obywatelskich (z wolnością religijną na czele), porządku legislacyjnego i sądowniczego przez kolejnych 50 lat, licząc od 30 czerwca 1997 roku, a więc od dnia, w którym Hongkong formalnie wszedł w skład Chińskiej Republiki Ludowej. Zasady funkcjonowania Hongkongu jako części Chin, znane jako „jedno państwo, dwa systemy”, zostały skodyfikowane w Basic Law (ustawie zasadniczej). O ile przez pewien czas na zachodzie istniało przekonanie – czy może raczej pobożne życzenie – że proces powtórnej asymilacji Hongkongu będzie dwukierunkowy, a Chiny przejmą część wzorców wypracowanych w Hongkongu, wkrótce stało się jasne, że Chiny być może cierpliwie, ale nieuchronnie będą starały się zmniejszać autonomię nowego SAR, a proces adaptacji kulturowej będzie wyłącznie jednokierunkowy.
Spotkanie Deng – Thatcher (fot. Wikimedia commons)
Najbardziej podstawową różnicą, raz po raz zresztą manifestującą się na ulicach Hongkongu przy każdej próbie zmiany prawa, jest sam do niego stosunek. Funkcjonując w sensie praktycznym jako poddani korony.
Idea ta jest obca w Chinach, gdzie najkrócej mówiąc, „robisz to, czego oczekuje od ciebie cesarz, i masz nadzieję, że zostaniesz wynagrodzony”. W trakcie zamieszek protestujący niszczą kamery monitoringu miejskiego – abstrahując od wymiaru praktycznego, jest to też z pewnością gest symboliczny – rosnąca inwigilacja społeczeństwa, z osławionym systemem kredytu społecznego, o ile nie budzi najprawdopodobniej tak aktywnego sprzeciwu w Chinach kontynentalnych, o tyle w Hongkongu spotyka się z głęboką niechęcią. Sto pięćdziesiąt sześć lat pod kontrolą Brytyjczyków sprawiło, że mieszkańcy Hongkongu są w dużym stopniu niekompatybilni z Chinami. Być może nie tak bardzo, jak Polacy byli kiedyś niekompatybilni z socjalizmem (cytując Stalina, łatwiej jest osiodłać krowę, niż przyzwyczaić Polaków do socjalizmu) – ale wiele wody będzie musiało upłynąć w Rzece Perłowej, zanim w Hongkongu zapanują chińskie standardy w relacjach państwo – obywatel. O ile, rzecz jasna, Pekin nie zdecyduje się na spacyfikowanie protestów przy pomocy ChALW lub chińskiej policji. Sytuacja staje się tym trudniejsza, że wydaje się, iż Pekin przeszedł na „ręczne sterowanie” kryzysem hongkońskim; opublikowany kilka dni temu raport Reutera wskazuje, że Lam pod koniec sierpnia próbowała przedstawić plan podjęcia negocjacji z protestującymi, który miał zaadresować przynajmniej część ze stawianych postulatów. Odpowiedzią Pekinu miało być krótkie i dźwięczne „nie”.
Mieszkańcy Hongkongu mają bogatą historię okazywania niezadowolenia społecznego na ulicach; dotyczy to zarówno okresu kolonialnego, jak i czasów po roku 1997. Po powrocie do macierzy szczególnie warte przypomnienia są protesty z roku 2003, kiedy zarzewiem sporu były proponowane zmiany w prawie mające umożliwiać penalizowanie działalności uznawanej za subwersję, szpiegostwo czy zdradę wymierzoną w ChRL oraz wprowadzić zakaz aktywności politycznej dla zagranicznych organizacji na terenie Hongkongu. Co ciekawe po protestach prace nad ustawą zawieszono. Z kolei pomiędzy lipcem a grudniem 2014 roku miał miejsce protest parasolek, zainicjowany na tle sprzeciwu wobec zmian mających zwiększyć kontrolę KPCh nad wyborem kandydatów na szefa rządu i postulujący wprowadzenie zmian demokratycznych. Protesty z 2014 nie przyniosły jednak takiego sukcesu jak w roku 2003, spowodowały natomiast falę aresztowań, które zdziesiątkowały szeregi opozycji w Hongkongu, pogrążając ruchy demokratyczne w marazmie, z którego otrząsnęły się one dopiero podczas tegorocznego wybuchu niezadowolenia.
Protesty Anno Domini 2019 łączą na pozór wątki tych dwóch wcześniejszych wystąpień wobec zakusów Pekinu. Mianowicie postulaty sformułowane przez demonstrantów po raz pierwszy jeszcze w lipcu i przedstawione w bardziej skonkretyzowanej wersji 31 sierpnia zakładają:
Wydaje się, że podobnie jak w wypadku protestów z 2014 roku, najprawdopodobniej nie wszystkie oczekiwania protestujących zostaną spełnione. W swoim wystąpieniu ze środy czwartego września Carrie Lam zapowiedziała ostateczne wycofanie poprawek do Fugitive Offenders Ordinance wydaje się to jedyną realnie osiągalną koncesją. W chwili pisania tego artykułu, w sobotę siódmego września, trudno jest jeszcze ocenić wpływ decyzji Lam na sytuację panującą w mieście. Z jednej strony protesty i starcia z policją nie ustały, z drugiej, według „South China Morning Post”, były one mniej liczne niż w poprzednich tygodniach. Z kolei na anglojęzycznych forach internetowych używanych przez protestujących dominuje opinia, że ustępstwa proponowane przez Lam są jedynie listkiem figowym przykrywającym zamiary Chin wobec Hongkongu. Co więcej, aktywiści w kategorycznym tonie domagają się spełnienia wszystkich pięciu postulatów („five demands, no one less”). Tymczasem szczególnie postulat odwołania rządu i zorganizowania demokratycznych wyborów jest niemożliwy do spełnienia; obietnica stopniowej demokratyzacji znajduje się co prawda w Basic Law (ich odłożenie ad acta było jedną z przyczyn wybuchu niezadowolenia społecznego podczas protestu parasolek w roku 2014), jednak szanse, że Pekin zaakceptuje takie rozwiązanie, są oczywiście niemal zerowe.
Być może istnieje szansa, że ktokolwiek podejmuje decyzje w Hongkongu pozostawia sobie jeszcze pole do manewru – być może częściowa amnestia jest możliwa, podobnie jak decyzja o zmianie „klasyfikacji” protestów z zamieszek na termin wywołujący mniejsze emocje. Z drugiej strony decyzje te mogą w odczuciu Pekinu zachęcać protestujących w przyszłości; pamiętajmy również, że fala aresztowań która nastąpiła po protestach z roku 2014 i 2016 skutecznie zneutralizowała działalność ruchów prodemokratycznych w Hongkongu.
Ponadto wydaje się, że część innych wysuwanych przez protestujących postulatów może się okazać niezwykle niebezpieczna dla nich samych. Takim ryzykownym żądaniem jest postulat przeprowadzenia śledztwa w sprawie nadużyć policji podczas manifestacji. Byłoby z pewnością co sprawdzać, wystarczy choćby przypomnieć podejrzanie powolną reakcję na mające miejsce w lipcu ataki Triad na stacji Yuen Long.
Jeżeli tak właśnie by się stało, a funkcjonariusze przestaliby wykonywać rozkazy albo zaczęli masowo zwalniać się z pracy, to rząd w Pekinie – nawet gdyby nie miał najmniejszej ochoty wchodzić do Hongkongu – nie miałby prawdopodobnie wyboru. Stawiając takie żądania, protestujący ryzykują więc popełnienie spektakularnego samobójstwa. Wbrew pojawiającym się wcześniej plotkom Carrie Lam w swoim wystąpieniu czwartego września nie wyraziła jednak zgody na wyłonienie jakiejkolwiek komisji badającej działania policji.
Decyzja protestujących, aby (być może w celu osiągnięcia większej ekspozycji w mediach) przenieść protesty na hongkońskie lotnisko oraz do centrów handlowych, musi spowodować spadek zaufania inwestorów, szczególnie jeżeli protesty trwać będą dalej. Gdyby faktycznie tak się stało, Hongkong ryzykuje utratę swojego raison d’être – status hubu gospodarczego i magistrali przepływów strategicznych. Już teraz tamtejsza gospodarka cierpi na protestach. Trzeba dodać, że pogarszające się warunki ekonomiczne panujące w Hongkongu, szczególnie windowane przez bogatych Chińczyków ceny mieszkań, z pewnością nie służą uspokojeniu nastrojów społecznych, szczególnie wśród młodszych obywateli wyspy. Ogłoszenie przez rząd Hongkongu pakietu stymulacyjnego wartego w sumie 2,5 miliarda dolarów, a także złożona przez Lam obietnica stworzenia swego rodzaju rady społecznej adresującej problemy jego mieszkańców również nie przełożyły się na uspokojenie nastrojów. Problem polega na tym, że im dłużej potrwają protesty, w tym gorszym stanie będzie się znajdować hongkońska gospodarka; już teraz prognoza wzrostu na 2019 rok została zrewidowana z poziomu 2–3% do 0–1%. Dodatkowo Chiny reagują alergicznie na przypadki angażowania się w protesty przedstawicieli korporacji działających na terenie Hongkongu. Szef linii lotniczych Cathay Pacific na tle protestów zrezygnował z pełnienia funkcji; w sierpniu „wielka czwórka” firm consultingowych zdystansowała się od zamieszek. Takie przemieszanie się świata polityki i biznesu, skutkujące tak poważnymi konsekwencjami, nie ma swojego odpowiednika w najnowszej historii Hongkongu, gdzie zazwyczaj dbano o staranne odgraniczanie biznesu i polityki.
Centrum finansowe Hongkongu (fot. Wikimedia commons)
Pytanie brzmi, czy Chiny zdecydują się na zbrojne stłumienie protestów. Jeszcze parę tygodni temu wydawało się, że perspektywa użycia przez Pekin metod znanych z roku 1989 jest dość odległa. Jednak z każdym upływającym tygodniem, kolejną próbą blokady lotniska i nowym hasłem wzywającym do rewolucji wzniesionym przez demonstrujących sytuacja staje się poważniejsza. Coraz głośniej mówi się na przykład o możliwości zastosowania prawa do wprowadzenia w Hongkongu stanu wyjątkowego (prawa użytego, o ironio, po raz ostatni podczas „lewicowych protestów” z roku 1967, sponsorowanych właśnie przez Chiny).
Protesty w Hongkongu, 1967 (fot. Wikimedia commons)
Twierdzenie to dodaje całej sytuacji specyficznego, niezwykle silnie nacechowanego emocjonalnie zabarwienia. W tym kontekście trzeba przede wszystkim pamiętać, że utrata Hongkongu w XIX wieku jest symbolem stulecia upokorzeń. Rozczłonkowanie, które stało się udziałem Chin w tamtym okresie, i powtarzający się motyw ingerencji obcych państw muszą budzić w kontekście wydarzeń w Hongkongu przerażenie Pekinu, podobnie jak sami protestujący wymachujący flagami USA. Co więcej część organizacji prodemokratycznych otwarcie tworzy odezwy wzywające Stany Zjednoczone do jeszcze aktywniejszego zaangażowania w Hongkongu, w tym przyjęcia stworzonego w 2017 roku Hong Kong Human Rights and Democracy Act, który umożliwiałby nakładanie przez USA sankcji na chińskich urzędników państwowych winnych ograniczania wolności w Hongkongu.
Stąd prawdopodobnie biorą się stanowcze słowa wypowiadane nie tylko przez media państwowe, lecz również przez przedstawicieli rządu ChRL, mówiące o próbie przeprowadzenia kolorowej rewolucji, i ostrzeżenia kierowane pod adresem Waszyngtonu. Trzeba jednocześnie przyznać, że zarówno media, jak i politycy w USA aktywnie zaangażowali się w sytuację panującą obecnie w Hongkongu. Występuje tu rzadki przypadek synchronizacji przekazu demokratów, republikanów i samej administracji Donalda Trumpa, z Mikiem Pompeo i Johnem Boltonem na czele, ostrzegającymi ChRL przed interwencją i rozlewem krwi w Hongkongu. Wraca nawet do łask nieco zapomniany topos Stanów Zjednoczonych jako państwa wspierającego ruchy demokratyczne na świecie i walczącego o prawa człowieka.
Mamy więc Chiny, zajmujące właśnie zdaniem Pekinu należne im miejsce na światowej scenie, które doświadczają déjà vu, ponieważ szeroko rozumiany Zachód miesza się w ich sprawy. Co więcej znowu dzieje się to w Hongkongu. Jeżeli Pekin nie stosuje narracji mówiącej o kolorowej rewolucji jedynie w celach propagandowych, a faktycznie uważa, że Stany Zjednoczone podsycają protesty, sytuacja staje się niebezpieczna w kontekście globalnym.
Protesty w Hongkongu; uczestnicy demonstracji z amerykańskimi flagami (fot. Flickr)
Ponadto Chiny jak każde mocarstwo lądowe obawiają się sił odśrodkowych mogących doprowadzić je do fragmentacji, a więc niepokojów społecznych czy buntu prowincji, próbujących uzyskać niezależność od rządu centralnego, lub jeszcze innych podobnych przejawów niestabilności wewnętrznej. David Goldman mówi, że Chiny przypominają odpychające się wzajemnie magnesy sklejone superklejem – a więc siłą rządu centralnego. W momencie gdy spoiwo to słabnie – lub nawet tylko wydaje się słabnąć – Chiny stają przed problemem wspomnianych sił odśrodkowych i groźbą rozerwania państwa. Stąd bierze się alergiczna reakcja na Tajwan, Tybet, Sinciang, a teraz Hongkong i obawa, że protesty w Hongkongu mogą „się rozlać” na resztę kontynentu.
W pewnym momencie sytuacja stanie się trudna do zaakceptowania również dla kierownictwa Komunistycznej Partii Chin, a brak zdecydowanego rozwiązania może zostać uznany za oznakę słabości bądź niezdecydowania Xi Jinpinga. Można zaryzykować stwierdzenie, że twarde jądro chińskich decydentów nie jest miejscem, gdzie wątpliwości, dylematy moralne czy wahania są odbierane ze zrozumieniem i przyjmowane z akceptacją. Wydaje się, że datą graniczną będzie 1 października, kiedy rozpoczną się obchody 70. rocznicy utworzenia Chińskiej Republiki Ludowej. Jednakże i tu rodzą się wątpliwości: czy Pekin będzie chciał zamknąć sprawę protestów, tak aby nic nie zakłócało obchodów, czy też nie będzie chciał „gorszyć” światowej opinii publicznej rozlewem krwi na ulicach Hongkongu i poczeka do zakończenia uroczystości?
Z drugiej strony zbrojne stłumienie protestów, czy to przy pomocy żołnierzy stacjonujących w garnizonie ChALW w Hongkongu (prawo garnizonowe dopuszcza ich użycie na terenie SAR), czy jednostek policyjnych gromadzonych w Shenzhen, byłoby katastrofalne dla Pekinu. Po pierwsze, o ile PKB Hongkongu stanowi obecnie niewielki tylko ułamek PKB Chin (w roku 1993 było to 27%, w zeszłym jedynie 3%), to Pekin czerpie mimo wszystko ogromne korzyści z unikalnego statusu Hongkongu. Transparentne prawo i sądownictwo sprawiają, że Hongkong jest wygodnym i bezpiecznym punktem wejścia do Chin dla zagranicznych inwestorów. Obecnie ponad 70% bezpośrednich inwestycji zagranicznych w Chinach przechodzi właśnie tamtędy. Utrzymanie w Hongkongu status quo w kontekście ryzyka dalszego spowolnienia gospodarczego spowodowanego między innymi wojną handlową z pewnością jest uznawane przez Pekin za ważne. Po wtóre, czas działa na korzyść Chin; od roku 1997 z Chin kontynentalnych do Hong Kongu przeniosło się ponad 1.5 miliona ludzi. Jeżeli dynamika to zostanie utrzymana, a czemu miałaby nie zostać, to ludność „rdzenna” Hong Kongu zostanie i tak zastąpiona przez Chińczyków z kontynentu.
Skoro mowa o wojnie handlowej, to należy stwierdzić, że Stany Zjednoczone niewątpliwie wykorzystałyby interwencję w Hongkongu jako pretekst do nałożenia na Chiny kolejnych sankcji; prawdopodobnie skutkowałoby to również utratą uprzywilejowanego statusu Hongkongu w relacjach z USA. Sam Mike Pompeo stwierdził, że pokojowe rozwiązanie kryzysu jest koniecznym warunkiem zakończenia wojny handlowej. Również z mozołem budowana pozycja Chin jako nie tylko ogromnej, lecz także stabilnej oraz przewidywalnej i odpowiedzialnej gospodarki zostałaby poważnie naruszona, potencjalnie wpędzając Pekin w poważne problemy ekonomiczne. Ponadto ostatecznym celem Pekinu będzie z pewnością przywrócenie stanu posiadania sprzed serii katastrof, które nawiedziły Chiny w XIX i XX wieku. Jeżeli tak, to Pekin z pewnością zdaje sobie sprawę, że Tajwan – ostatnia „zbuntowana prowincja” – patrzy niezwykle uważnie na rozwój sytuacji w Hongkongu. O ile władze w Tajpej już teraz kategorycznie odrzucają jakąkolwiek możliwość implementacji układu zbliżonego do „jednego państwa dwóch systemów”, o tyle stłumienie zamieszek jeszcze bardziej odsunie perspektywę pokojowej unifikacji z Tajwanem.
Z drugiej strony dynamika sytuacji w Hongkongu i w Pekinie, uprzedzenia historyczne, narracja tworzona wokół protestów i brak „czucia” społeczeństwa byłej brytyjskiej kolonii mogą spowodować, że interwencja zostanie na Pekinie wymuszona.
Autor
Albert Świdziński
Dyrektor analiz w Strategy&Future.
Trwa ładowanie...