To miał być intensywny dzień. Wczorajsza urodzinowa wyprawa na Ben Lawers zakończyła się po kilku godzinach bezowocnej wspinaczki na oślep w gęstej szkockiej mgle. Przegraliśmy sromotnie z listopadową pogodą, więc dzisiejszy dzień miał nam wszystko zrekompensować. Wprawdzie aplikacja z prognozą pogody wspominała o mogących wystąpić lokalnie silnych podmuchach wiatru, jednak słońce, które ma świecić przez cały dzień, powinno wynagrodzić wszystkie te niedogodności.
Plan w zamyśle był dosyć prosty. Zaraz z rana wodujemy kajak i przepływamy przez jezioro Loch Tay na drugą stronę. Szukamy miejsca, gdzie można schować łódkę w krzakach i ruszamy w poszukiwaniu starej kopalni miedzi. Tyle w teorii, praktyka okazała się jednak dużo bardziej skomplikowana.
Poranek, mimo że słoneczny, przywitał nas silnym wiatrem. Z niepokojem obserwujemy taflę jeziora, która, choć oddalona od nas o jakiś kilometr, wyraźnie wybrzusza się miejscami w postaci białych grzywaczy. Lekko zaniepokojony pytam Dariusza, czy rzeczywiście dzisiaj jest dobry dzień na podróż przez jezioro. Odpowiada, że był już w tych kopalniach kilka razy i nie mam się czego obawiać. Jedyne niebezpieczeństwo jest takie, że może nas znieść nieco i będziemy szukać wejścia do kopalni, co w niezamieszkanym terenie nie jest wcale takie proste. Uspokojony przebieram się i pakuję najniezbędniejsze rzeczy, bo choć miejsce do którego się udajemy widoczne jest z naszej farmy, to jednak jest to wyprawa całodniowa, a listopadowe słońce, szczególnie tutaj, w górach środkowej Szkocji zachodzi bardzo szybko.
Po chwili schodzimy w dół, ku tafli jeziora. Większość z tutejszych farmerów ma w pobliskich zaroślach poukrywane różnego rodzaju czółna i kajaki, stąd też bez większego problemu wybieramy sobie niewielkich rozmiarów łódkę i transportujemy ją przez podmokły teren w stronę wody.
Po założeniu kamizelek i wyciągnięciu wioseł ze skrytki wodujemy powoli nasz kajak, by po chwili wypłynąć na wzburzoną wodę jeziora. Nasz cel, czyli kopalnia, w której kręcono słynną scenę ze Świętego Graala wg. Monty Pythona, tą z królikiem mordercą, wydaje się być daleko, natomiast tuż przed nami wyrasta całkiem realne niebezpieczeństwo w postaci fal sporych rozmiarów. Korzystając z mojej skromnej żeglarskiej wiedzy, oceniam otaczające nas grzywacze na mniej więcej 2-3 stopnie w skali Beauforta, więc raczej niekoniecznie powinniśmy wypływać dalej niż dwa metry od brzegu. Mój towarzysz uspokaja mnie gestem i kieruje dziób łódki ku przeciwległemu brzegowi.
Głębokość wody, w miejscu, do którego z trudem podążamy, to prawie 120 metrów. Temperatura wody oscyluje w okolicach 4 stopni Celsjusza. Szanse przeżycia w razie wywrotki bliskie są zeru, ponieważ przebywanie przez kilka minut w zimnej wodzie Loch Tay powoduje śmierć z wychłodzenia. Myśli te gorączkowo przelatują mi przez głowę, gdy z przerażeniem obserwuję jak mój towarzysz kieruje nas bokiem ku nadchodzącej fali. Z trudem udaje się zmienić kierunek, by wbić się dziobem w rozszalały brzeg fali, gdy kolejna z nich nadciąga już po chwili. Postępowanie Dariusza pokazuje, że zupełnie nie zna się na żeglowaniu. Przejmuję więc “dowodzenie” i energicznie zawracam naszą łupinkę z powrotem. Jeszcze chwila i byłoby po nas. Dopiero po kilku minutach, już na spokojnym brzegu, kolega mój przyznaje, że wprawdzie był kilka razy w rzeczonej kopalni, ale zawsze podróż ta odbywała się przy spokojnym wietrze. Nie zdawał sobie sprawy jak niebezpieczne może okazać się jezioro w momencie, gdy silniejszy wiatr przejmie nad nim władzę.
Następuje kolejna zmiana planów. Decydujemy się spędzić resztę dnia w pobliskiej opuszczonej osadzie i próbować dostać się do farmy, która wśród miejscowych Szkotów uchodzi za miejsce przeklęte, stąd dla nas szczególnie ciekawe.
Po krótkiej przerwie na herbatę, wyruszamy w kierunku ruin. Poruszanie się w tym terenie nie jest łatwe, lecz późna jesień i zima to jedyny czas, gdy można się tutaj przemieszczać. Cały teren otoczony jest z jednej strony przez zimne wody jeziora i dość wysoki, niedostępny brzeg, z drugiej zaś strony, by tu dotrzeć, należy przedrzeć się przez kilkuset metrową łąkę porośniętą paprociami. Rośliny te w zimnych miesiącach są uschnięte i osłabione, lecz mimo to przedzieranie się przez osiągającą dwa metry wysokości plątaninę nie należy do najłatwiejszych. Gdy po dwóch godzinach docieramy wreszcie na upragnioną polanę, oczom naszym ukazuje się cudowny widok. W dole wody jeziora, w dali ogromne góry, a tuż przed nami soczysta zielona trawa, w której co pewien czas, jak grzyby po deszczu zaczynają wyrastać resztki pradawnych budowli. Dariusz, który mieszka w Szkocji od kilku lat i niejednej historii wysłuchał od miejscowych górali, opowiada mi skąd wzięły się owe ruiny. Obserwujemy wyraźne ślady po dwóch niewielkich wioskach, które przedzielone niskim murkiem, egzystowały w tym miejscu wiele lat temu. Dwa klany, dwa stare rody Cameron i MacDonald mieszkały razem, co było na tych terenach swoistym ewenementem. Niewielki mur przecinał obie wioski, bardziej regulując przepływ owiec, niż dzieląc gospodarstwa. Do dzisiaj posiadamy bardzo niewiele informacji o samych mieszkańcach tego terenu. Najciekawszym w całej historii jest fakt, że pewnego dnia wszyscy osadnicy po prostu zniknęli. Nie pozostał po nich najmniejszy ślad, a pozostałości, jakie zachowały się w ruinach do dziś, pokazują, że stać się to musiało nagle, w mgnieniu oka. Podobno, na stołach pozostały niedojedzone posiłki, ubrania, których musiano by użyć, gdyby mieszkańcy chcieli udać się w podróż, pozostały na swoich miejscach, a zwierzęta domowe w zagrodach...
Jeżeli chcesz przeczytać opowiadanie w całości, dokonaj subskrypcji dowolnego progu na moim profilu. Cały tekst prześlę w formie e-maila.
Trwa ładowanie...