Kilka miesięcy przed kupnem gitary i pierwszą próbą zespołu mają miejsce wydarzenia, które formują nas i scalają ze sobą. Dzisiaj, patrząc z perspektywy czasu na tamte dramaty i przeżycia, wydają się one jakieś śmieszne, a nawet groteskowe. Wtedy jednak nikomu nie było do śmiechu…
Niedawno rozpoczęło się lato, a wraz z nim nieodłączne wakacje. Czas ten wydaje się nieskończenie długi, a każdy kolejny dzień przynosi tak duże ilości bodźców i doświadczeń, że chce się to wszystko chłonąć nieustannie. Nie ma czasu na tak trywialne sprawy, jak sen i jedzenie, wykorzystujemy każdą minutę, by uczyć się nowych rzeczy i doświadczać życia. Młodzieńcze lata rządzą się swoimi prawami, czas wydłuża się cudownie, wakacje zdają się trwać i trwać, a my sami czujemy się niczym nie skrępowani, nieśmiertelni.
Pewnego lipcowego dnia jedziemy z Frankiem w góry. Cel to chatka studencka na Lasku. Wprawdzie w ostatnim roku szkolnym często tam bywałem, jednak nigdy latem, stąd pomysł, by wykorzystać nie tylko dni weekendowe, ale na spokojnie posiedzieć w górach przez dłuższy czas. Dajemy cynk jeszcze paru kolegom i różnymi trasami ruszamy do celu. Franek jedzie autostopem, ja pociągiem z Katowic do Bielska, później przesiadam się na PKS do Koszarawy. W autobusie spotykam znajomego z Tychów - Olika. Chłopak ten, starszy o kilka lat od nas, mocno jest zniszczony alkoholem i tysiącami papierosów, które pali praktycznie bez przerwy. Nie ma jeszcze dwudziestu pięciu lat, lecz sposób prowadzenia się sprawia, że wygląda starzej. Mimo to ma parę atutów, które sprawiają, że cieszy się dużym powodzeniem wśród płci pięknej. To jego charakterystyczny mocny głos przywodzący na myśl Władimira Wysockiego, umiejętność dobrej gry na gitarze oraz przede wszystkim oczy - niebieskie jak tafla tatrzańskiego jeziora.
Gdy docieramy na miejsce, okazuje się, że Franek już tam jest.
Dni mijają leniwie, przeplatane wypadami w góry i tym, co najważniejsze w owym czasie - graniem na gitarze i chóralnymi śpiewami przy ognisku, nierzadko do wczesnych godzin porannych. Nieraz pół dnia wylegujemy się w trawie, nic nie robiąc, snując utopijne plany na przyszłość i godzinami, rozmawiając o niczym.
Ten sielankowy obraz zakłócony zostaje pojawieniem się Pauliny. Wszystko zmienia się w ciągu jednej sekundy. Nawet dzisiaj, po trzydziestu latach mogę przenieść się w myślach do tej chwili i być tam, chłonąc każdy szczegół pierwszego spotkania.
Siedzę na ławeczce przed chatką, gdy nagle pojawiają się przede mną dwie dziewczyny.
“Asia i Paulina. Jesteśmy z Tychów” - przedstawiają się.
Dopiero kilka lat później przeczytam u Mario Puzo, że takie przeżycie nazywane jest na Sycylii “uderzeniem pioruna”, a śledząc losy Michaela Corleone, natychmiast przypominam sobie ten moment. Jest połowa lipca, trawa jeszcze zielona, choć momentami zdradza oznaki lekkiego przesuszenia, zaczyna więc wydzielać specyficzny zapach, który można poczuć tylko wtedy. Słońce stoi wysoko, więc mrużąc lekko oczy, zupełnie nie zwracam uwagi na Asię, która coś do mnie mówi. Patrzę na Paulinę, chłonąc sekundy tego spotkania i zapamiętując każdy, nawet nieistotny szczegół. Ma jasną cerę i czarne, niedbale ułożone włosy, których najbardziej charakterystycznym elementem jest prosto przycięta grzywka. Jej oczy są raz niebieskie, a raz zielone, wszystko zależy od jej nastroju i intensywności padania promieni słonecznych. Na nogach ma sandały, ubrana jest w dżinsy, a błękitna koszulka, przepocona w tym momencie pod pachami, tylko potęguje cudowne zależności kolorystyczne pomiędzy odcieniami oczu i włosów. Twarde piersi lekko uwypuklają się pod koszulką, lecz mimo niewielkich rozmiarów sprawiają wrażenie, jakby natychmiast chciały się stamtąd uwolnić.
Wpadam po uszy. Zakochuję się bez pamięci pierwszą prawdziwą młodzieńczą miłością, tak silną i obezwładniającą, że kompletnie nie wiem, co tak naprawdę się dzieje. Wrodzona nieśmiałość powoduje, że boję się uważniej jej przyglądać, a fakt, że Asia cały czas coś do mnie mówi, dociera do mózgu dopiero po jakimś czasie. W końcu przedstawiam się i prowadzę dziewczyny w głąb chatki, gdzie załatwiają niezbędne formalności.
Kolejne dni upływają na stopniowym uświadamianiu sobie, że stało się ze mną coś dziwnego, coś, czego nigdy jeszcze nie czułem. Rozmawiam parę razy z Pauliną, lecz zbyt ostrożnie ważę słowa, starając się mówić mądrze i nie palnąć przez przypadek czegoś głupiego.
Pewnego dnia siedzimy dużym gronem w jadalni, gdy jeden z bywalców chatki wyciąga z plecaka zupełną nowość. Tak trywialne urządzenie, jak opiekacz do tostów, jest w tym czasie gadżetem zupełnie nieznanym. Słyszymy, że najlepszym daniem na świecie są tosty z serem, szynką i ananasem. Egzotyczne połączenie smaków, nie mieści nam się w głowach, więc gdy każdy dostaje kawałek, powoli, z pewną ostrożnością smakujemy nowe danie. Głodna Paulina rzuca się na tosta, praktycznie, połykając połowę. Niestety wysoka temperatura, powoduje, że gorący ser i ananas parzą biedaczkę, więc część jedzenia wypluwa na talerz, reszta zaś zwisa jej z ust. Odgłosy, jakie przy tym wydaje, nie należą do najprzyjemniejszych w odbiorze. Córka chatkowicza, który poczęstował nas tostami, z obrzydzeniem wykrzykuje:
“ Tato, ona je jak świnia, fuuuuj”.
Rzeczywiście moja ukochana, spełnienie marzeń i cudowność w całej swojej postaci żre jak świnia i w dodatku kompletnie nie przejmuje się opinią innych. W całym moim baranim zakochaniu biorę wszystko na siebie, czerwieniąc się niemiłosiernie ze wstydu.
Dziwny ten platoniczny związek z upadłym aniołem, jak ją w myślach nazywam. Siedząc przed chatką, obserwuję, jak Olik przygrywa sobie na gitarze, a ona wpatrzona w niego, nuci fragment piosenki, która melodyjnie wybrzmiewa spod palców wirtuoza. Kolega mój, bowiem gra przepięknie, z lekkością i gracją z jednej strony, a z drugiej z odpowiednim pazurem, który nieraz zaskakuje we właściwym momencie. Po chwili przerywa i znacząco kiwa głową w stronę lasu. Moja ukochana wchodzi na chwilę do chatki. Gdy wychodzi ma pod pachą koc, a w ręce śpiwór. Tak zaopatrzona kieruje się w stronę lasu. Po dwóch minutach również Olik idzie w tamtą stronę, a dobiegające stamtąd za jakiś czas odgłosy, wskazują, że na pewno nie zbierają w lesie grzybów.
Wszystko jej wybaczam, nie na darmo miłość porównywana jest do choroby umysłowej, człowiek, bowiem traci zupełnie możliwość logicznego rozumowania.
Po kilku dniach dziewczyny wracają do domu, a ja z Frankiem i resztą chłopaków jedziemy do Żywca. Siedząc w dworcowej spelunie, wydajemy ostatnie pieniądze na najtańsze piwo. Wyrzucam sobie, że nie potrafiłem wyznać swoich uczuć, stchórzyłem w momencie pożegnania. Wraz z kolejnymi łykami przychodzi gorycz i rozżalenie, a jednocześnie smutek. Co ciekawe, okazuje się, że nie jestem odosobniony w swych uczuciach. Zupełnie sfokusowany na Pauli, nawet nie zauważyłem, że między Frankiem i Asią niesamowicie zaiskrzyło. Podczas gdy ja chodziłem jak ociemniały, porażony nowymi doznaniami, kolega mój wdał się w płomienny romans. Jednak nie pociągnął tego dalej i teraz, siedząc w zakopconym wnętrzu żywieckiej piwiarni, zaczyna żałować, że nawet nie spytał o adres, czy telefon. Z czasem dosiadają się do nas starzy bywalcy lokalu, lecz ja nie zwracam już na to uwagi. Żal jakiś nieodgadniony zaczyna wypływać mi ze środka. Jeden z tubylców zapytuje resztę ekipy, dlaczego ci dwaj są tacy smutni. Słysząc w odpowiedzi całą historię, stwierdza zdumiony:
“ To jedźcie szukać tych dziewczyn, ja bym tak zrobił”.
Pomysł wydaje się całkiem logiczny, po krótkim czasie zbieramy się więc w kierunku dworca. Wsiadamy do pociągu jadącego w stronę Katowic, by za chwilę wysiąść
w Tychach, żegnani przez skromne grono kolegów.
Pisząc dzisiaj te słowa, zastanawiam się, jak bardzo może być zdesperowany młody zakochany człowiek, żeby popełniać różne szaleństwa. Bo szaleństwem było nasze postępowanie, łatwiej znaleźć igłę w stogu siana niż dwie dziewczyny w Tychach. W dodatku nie mamy żadnych namiarów oprócz rysopisu i imion. Będąc pierwszy raz w tym mieście, błądzimy na oślep pomiędzy blokami jednego z osiedli, wypytując wszystkich napotkanych ludzi. Większość z nich puka się w czoło, słysząc naszą opowieść, jednak część podchodzi do całej sytuacji życzliwie, naprawdę starając się pomóc. Niestety bez rezultatu. Po kilku godzinach dajemy za wygraną. Idąc w kierunku dworca, łapiemy się ostatniej deski ratunku. Mam zapisany numer telefonu do Olika, korzystamy więc z budki znajdującej się w pobliżu.
Na całe szczęście jest on w domu, jednak, mimo że mieszka w tym samym mieście, nie zna nazwisk ani tym bardziej adresów dziewczyn. Udziela nam jednak cennej informacji. Za kilka dni w Mrągowie zaczyna się Piknik Country, Paula i Asia wybierają się tam na pewno. Proponowały mu wspólny wyjazd, ale ma inne plany.
Po powrocie do domu ustalamy plan działania. Okazuje się bowiem, że Jasiu i kolejny nasz znajomek - Lubos, od kilku dni przebywają w okolicach Mrągowa, w małej wiosce niedaleko Rynu. Po dwóch dniach odpoczynku ruszamy więc na Mazury…
Chłopaki bawią się nad jeziorem, ja jednak nawet przez moment nie przestaję myśleć o Paulinie. Siedzi ta dziewczyna mocno w mojej głowie. Siedzi i nie chce odpuścić. Do rozpoczęcia Pikniku Country pozostały jeszcze dwa dni, ja jednak gnany uczuciem postanawiam ruszyć tam niezwłocznie. Mimo że nie mam namiotu, a środki finansowe ledwo wystarczą na powrót do domu, ustawiam się przy szosie biegnącej w kierunku jeziora Czos.
Po niecałej godzinie zatrzymuje się na poboczu ówczesny cud polskiej myśli motoryzacyjnej-Polonez Truck. Kierowca uchyla drzwi i przekrzykując melodię dobiegającej z głośników piosenki Kultu, krzyczy donośnie:
“Wrzucaj plecak na pakę i chodź tu do przodu! Nie przestrasz się tylko!”
Przekręcam klamkę klapy i dźwigam drzwi do góry. Oczom mym ukazuje się niecodzienny widok. Cały tył wypełniony jest sztucznymi penisami, waginami, gumowymi lalkami i stertami czasopism, w których raczej niewiele jest treści, za to całkiem sporo zdjęć. John Irving w “Świecie wg. Garpa” stopniował ten typ literatury kategoriami bobrów. Patrzą więc na mnie zewsząd mokre bobry z rozdziawionymi paszczami, wielkie czarne wibratory kierują się w moją stronę niczym rząd mikrofonów wymierzonych w gwiazdę filmu na konferencji prasowej. Zaś otwarte szeroko usta lalek zastygają, jakby w zdziwieniu na mój widok.
“Dawaj tu chłopie, zaraz ci wszystko wyjaśnię!” - uspokaja mnie głos kierowcy.
Po chwili ruszamy przy dźwiękach “Krwi boga”, a Ginter, bo tak ma na imię mój wybawiciel, tłumaczy, skąd taki dziwny ładunek w jego samochodzie. To facet z Katowic, bardzo się ucieszył, że spotkał rodaka w środku Polski. Zajmuje się dostarczaniem towaru do Sex Shopów w całym kraju. Śmieje się, że dałem się nabrać na jego stary numer, bo ilekroć bierze autostopowicza, to woła go, by sobie otworzył klapę, choć w środku samochodu ma jeszcze całkiem sporo miejsca. W lusterku obserwuje twarze nieszczęśliwców, którzy dali się złapać. Szczególnie dziewczyny reagują w ciekawy sposób, głośno wyrażając obrzydzenie, a jednak, wpatrując się uporczywie w niektóre z przedmiotów, których przeznaczenia boję się nawet domyślać. Podróż mija szybko, Ginter z chęcią również skoczyłby na festiwal, jednak czas go goni, wieczorem ma być na Wybrzeżu. Żegnamy się serdecznie, na zakończenie dostaję w prezencie paczkę fluorescencyjnych prezerwatyw świecących w nocy i nagle ląduję zupełnie sam, w samym środku wielkich przygotowań do imprezy.
Sytuacja w Mrągowie wygląda mniej więcej tak. Jest to urokliwe miasteczko niewielkich rozmiarów, w którym już od rana, wraz z kolejnymi pociągami i PKS-ami, zaczyna się pojawiać festiwalowa młodzież. Oczywiście wszystkie sklepy spożywcze są oblężone, o poranku króluje tu maślanka, natomiast od godzin południowych, aż do zamknięcia rządzą wina o wdzięcznych nazwach: “Pokusa” i “Chicago Bulls”. Co rusz przez centrum przemyka ekipa polskich “harleyowców”, mknących na zdezelowanych Junakach i WSK-ach. Część z tych chłopaków wróci do domu pociągiem, a ich maszyny na przyczepie, czy prowizorycznej lawecie. Robią niesamowity hałas, potęgowany jeszcze rykiem pojawiających się w okolicy jeepów i łazików różnej maści, odratowanych od zakończenia żywota w wiejskiej stodole. Wprawdzie samo miasteczko położone jest nad jeziorem, jednak scena festiwalu i cała działalność z tym związana znajduje się po drugiej jego stronie, stąd więc sporo czasu zajmuje przejście z miasta, do głównego miejsca wydarzeń. Choć w połowie drogi usytuowane jest pole namiotowe, to wszyscy i tak rozbijają się na dziko, nad samym jeziorem, powodując, że długi korowód barwnych postaci ciągnie się nieprzerwanie przez setki metrów.
Zdradzę wam tajemnicę, jaka była udziałem wielu festiwali tamtych czasów. Nikogo tu nie stać na horrendalnie drogie bilety wstępu. Nikt tu, poza kilkoma wyjątkami (ale oni śpią w drogich hotelach z Korneliuszem Pacudą i Tomaszem Szwedem), nie słucha muzyki country. Nikogo też nie interesuje, co gra się na scenie, odgrodzonej od wszystkiego szpalerem ochroniarzy i wysokim płotem. Ważne jest, co dzieje się na prowizorycznym polu namiotowym. Jest to jedna wielka niekończąca się impreza. Od wspomnianych rockersów, po długowłosych hipisów, od wielbicieli punk rocka, po kryjących się po krzakach sympatyków Adolfa, każdy (no może oprócz tych ostatnich) przyjechał tu, żeby dobrze się pobawić, spotkać czy poznać nowych znajomych. Ławki okupowane są przez kilkunastoosobowe grupy, zwykle nieznających się osób, a osią ich łączącą są przygrywające gitary. To właśnie tutaj znienawidzę do reszty twórczość zespołu Dżem, gdyż, gdziekolwiek się nie ruszę, zewsząd słychać smętne zawodzenie “Whisky moja żono…”
Co ciekawe, gdy byłem w tym miejscu rok później, dociera tu jako pierwsza, wiadomość o śmierci Ryśka Riedla, wywołując niemałą konsternację i niedowierzanie. W tym czasie wydawało mi się, że umarł on po prostu ze starości, przywilejem bowiem młodości jest uznawanie wszystkich ludzi w wieku powyżej trzydziestki za stojących nad grobem.
Jest straszny upał, zaczynam więc żałować, że pożyczyłem od Jasia jego jupę, czyli ciężką, chyba 5-kilogramową skórzaną kurtkę nabijaną ćwiekami i innym żelastwem, wymalowaną, jak każe obyczaj, we wszystkie te punkowe Giebehy i inne Exploitedy.
Ruszam więc powoli na spotkanie mojej Wybranej. W lipcowym skwarze nie jest to takie proste, więc po dwóch godzinach daremnych poszukiwań postanawiam nieco odsapnąć na jednej z ławek. Mam, stąd dobry widok, dookoła mnóstwo ludzi rozbija namioty, a część już rozpoczęła ucztowanie, stąd atmosfera jest całkiem wesoła. Po chwili przysiadają się dwie dziewczyny z Poznania. Mają pewien nieoczekiwany problem. Jadąc tutaj autostopem, znalazły na drodze pisklę kurczaka, które wypadło z transportu jadącego na fermę drobiu. Noszą je na rękach i za bardzo niewiedzą co zrobić z tym fantem. Pisklaczek jest rozmiarów mojej pięści i spokojnie chodzi sobie po ławce, na której go postawiliśmy. Proponuję dziewczynom, że zajmę się nim na chwilę, a one niech załatwią naczynie na wodę i trochę ziarna. Gdy odchodzą, okazuje się, że wzbudzam niemałą sensację, siedząc na ławce z małym kurczaczkiem. Co chwila ktoś podchodzi, wołając:
“Oooo, jaki on słodziutki! Jak ma na imię?”
Chrzczę więc pisklaka imieniem Ginter, na cześć mojego porannego wybawcy. Sielska atmosfera trwa kilkadziesiąt minut, gdy nagle nie wiadomo skąd pojawia się on. Nazwijmy go Hipisem, nosi bowiem wielkie dzwony, ma długie włosy, jest bez koszulki, na szyi wiszą mu różnego rodzaju koraliki. Najbardziej jednak rzuca się w oczy wielki kolczyk wbity w nozdrza.
Początkowo przyjaźnie wypytuje, skąd mam to zwierzątko i co to za pisklę. Niestety po moich wyjaśnieniach zaczyna się denerwować i wykrzykiwać jakieś bzdury. Twierdzi, że wszystkie zwierzęta są wolne, że powinienem natychmiast oswobodzić tego ptaka. Po chwili rozpędza się coraz bardziej, aż z ust zaczynają mu wyskakiwać białe fragmenty piany. Zaczyna mnie wyzywać i wrzeszczeć, że to nie kurczak, a kaczuszka, ma bowiem błonę między palcami, a ja pewnie ukradłem go z pobliskich szuwarów. Co gorsza, krzyki te powodują, że zbiera się wokół nas coraz większy tłum. Nikt, jednak nie słucha moich wyjaśnień, zaczyna się szemranie i wręcz namacalnie odczuwam wrogość ludzi. W międzyczasie wracają dziewczyny i biorą Gintra na ręce, co powoduje jeszcze agresywniejszy atak Hipisa, niestety wymierzony w moją stronę. Nie wiem za bardzo co zrobić, stoi on nade mną, podczas gdy siedzę na ławce, trzymając na kolanach Jasiową kurtkę.
Gdy w pewnym momencie przerywa swoje krzyki i nachyla się niżej, niewiele myśląc, jednym szybkim i silnym ruchem wyrywam mu kolczyk z nosa. Bardziej czuję, niż słyszę nieprzyjemny chrobot, a Hipis łapie się odruchowo za twarz. Wykorzystuję ten moment, by uderzyć go luźną ręką w jądra. Spod zalanych krwią palców słychać okrzyk bólu i przeciwnik mój zgina się wpół, jedną ręką trzymając się za nos, drugą za krocze. Zrywam się na równe nogi i niczym drwal rąbiący drzewo w lesie, zdzielam go ciężką skórą z całej siły w głowę. Krzyczę do dziewczyn, żeby uciekały, w stronę drzew, a sam, zarzucając szybko plecak na ramię, korzystam z faktu, że tłum jest zajęty Hipisem. Biegnę w kierunku plaży i namiotów. Po chwili odruchowo odwracam się do tyłu, jednak nikt mnie nie goni. Na wszelki wypadek skręcam ostro w lewo, by po chwili podbiec do wysokiego zielonego płotu, który odgradza teren rekreacyjny położony nad jeziorem, od pola namiotowego. Przerzucam plecak i jupę, a sam przeskakuję przez ogrodzenie. Po chwili jestem już wmieszany w tłum obozowiczów. Oddychając ciężko, podchodzę do strefy umywalek, by napić się wody i nieco odpocząć. W tym momencie z pomieszczenia prowadzącego do damskich pryszniców wychodzi Paulina…
Jeżeli chcesz przeczytać opowiadanie w całości, dokonaj subskrypcji dowolnego progu na moim profilu. Cały tekst prześlę w formie e-maila.
Trwa ładowanie...