Shane

Obrazek posta

Shane

Nie pamiętam dokładnie roku, ale musiał to być początek lat dziewięćdziesiątych. Miałem już parę kaset kupionych w Hajfiku przy rondzie, był to czas zajeżdżania wysłużonego Grundiga nagraniami szkockiego The Exploited. Wróciłem właśnie ze szkoły i włączyłem telewizor. Prezenter niedawno powstałego programu 3 TVP Katowice zapowiadał, że za chwilę będzie można zobaczyć koncert Dave’a Stewarta i Annie Lennox. Przedtem jednak wystąpi zespół, którego nazwy nie zapamiętałem. Pogoda w tym czasie była paskudna, więc z braku innych alternatyw postanowiłem zobaczyć sobie ten gig, mimo że Eurythmics nie był nigdy w moim klimacie.

Wszystko działo się w studiu o nazwie White Room. Tłum debilnych statystów, zgromadzonych jako sztuczna publiczność nie wróżył niczego dobrego, jednak zaciekawiło mnie instrumentarium supportu, w którym oprócz klasycznego rockowego składu znajdował się też akordeon i banjo. Zanim zespół zaczął grać, do mikrofonu podszedł wokalista. Chudziutki typ w ciemnych okularach z wyraźnymi brakami w uzębieniu, w jednej ręce dzierżył tlącego się peta, a w drugiej szklaneczkę z jakimś płynem, który na pewno nie był wodą. Kompletnie nie pasował do wymuskanego wnętrza, stąd też mocno mnie zaciekawił. Gdy zaczęli grać, przyznam najzupełniej szczerze, pierwszy raz w życiu kompletnie opadła mi szczęka. Shane MacGowan, bo tak się facet nazywał, wraz z zespołem The Pogues (nazwa pochodzi od irlandzkiego Pogue Mahone, co oznacza “pocałuj mnie w d@#%ę”), całkowicie mnie zniszczyli. Chropawy, przepity, lekko fałszujący, a jednocześnie naturalnie melodyjny wokal, w połączeniu z punkowym sznytem zespołu, idealnie harmonizującym z folkowo-irlandzkimi melodiami stał się dla mnie na długie lata wyznacznikiem piękna w muzyce. I to nic, że w połowie zaplanowanego koncertu, muzycy zaczęli niszczyć swoje sprzęty, co po chwili skończyło się ogólną bijatyką i demolką. Po dwóch piosenkach już ich kochałem. Dave Stewart, wychodzący na scenę, przestał mnie interesować. Wyłączyłem telewizor.

Tak zaczęła się wielka miłość muzyczna do Shane’a MacGowana. Dzięki niemu odkrywałem kolejnych ludzi, którzy stawali się ikonami mojego gustu. Gdyby nie Shane, pewnie nigdy nie zacząłbym słuchać Nicka Cave’a, Lou Reeeda, Toma Waitsa, Davida Bowie, czy JJ Cale’a.

“Red roses for me” i “Rum, Sodomy & the Lash” pomagały mi przetrwać ciężkie chwile, a duety z Kirsty MacColl, czy Sinead O’Connor stwarzały nową apoteozę szorstkiego piękna. I choć miałem mu za złe pijackie wybryki, nienawidziłem uszatego i szczerbatego gnoja za to, że zamiast nagrywać “Murder Ballads” z Cave’em, wolał chlać, stąd płyta ta jest tylko jedną z najlepszych na świecie, zamiast być najlepszą, wszystko mu wybaczałem, gdy tylko zaczynał śpiewać. Bo jego muzyka i teksty będą go bronić, czy to te stworzone z Pogues, czy z The Popes. A genialny dysonans “Haunted” pozostaje już na zawsze niedoścignionym wzorem idealnego duetu.

Nie ma już Lou Reeda, nie ma Davida Bowie, nie ma Sinead O’Connor. Nie ma Shane MacGowana.

Zobacz również

Szkocka odmiana.
Miłość i przemoc
Zejście

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...