Zejście

Obrazek posta

Sadowiąc się w chyboczącym kajaku, ponad 40 metrów pod powierzchnią ziemi, dopadają mnie nagle dwie uporczywe myśli. Pierwsza to szacunek i podziw dla Damiana i jego syna Arka. Nie potrafię sobie wyobrazić, w jaki sposób udało im się przetransportować tak wielki przedmiot, wąskim pionowym szybem w dół, a później jeszcze zwodować, taszcząc te kilkadziesiąt kilogramów niskim chodnikiem kopalnianym. Chodnik wodny, w którym się znajdujemy, jest bowiem położony od szybu Elita o dobre kilkadziesiąt metrów, które trudno jest przejść bez żadnego obciążenia, a co dopiero z nieporęcznym i ciężkim kajakiem. 

Druga myśl to ta o konstruktorze tego rodzaju środka pływającego. Przenigdy pewnie nie spodziewałby się, że jego dzieło może kiedyś być użytkowane w podziemnych eksploracjach dawnych wyrobisk kopalni srebra i ołowiu.

 

Zacznijmy jednak od początku.

Umowną datą końca prowadzenia prac górniczych w Tarnowskich Górach jest rok 1913. W świetle najnowszych badań okazuje się, że wprawdzie było jeszcze później kilka niewielkich prywatnych kopalń, jednak niemalże jednocześnie z zakończeniem oficjalnego istnienia kopalni Fryderyk, rozpoczęła się eksploracja podziemnych wyrobisk. Miała ona na celu jak najszybsze wyznaczenie podziemnej trasy, która sprostałaby potrzebom ruchu turystycznego. Jednak wybuch wojny pokrzyżował plany pierwszych odkrywców i dopiero późniejsze starania grupy zapaleńców, na czele z Alfonsem Kopią, pozwoliły założyć podwaliny pod dzisiejsze Stowarzyszenie Miłośników Ziemi Tarnogórskiej. 

 

W wyniku działania ponad czterystu lat górnictwa, pod miastem powstał ogromny, kilkupoziomowy labirynt, w którym ilość kilometrów podziemnych korytarzy jest praktycznie niepoliczalna. Współczesne źródła podają najróżniejsze wartości, od 150 do 300 km chodników. Każdy, kto, choć kilka razy odwiedził ten magiczny świat, może spokojnie stwierdzić, że wartości te pewnie można byłoby podwoić. Wystarczy, chociażby sięgnąć do jednego z najdokładniejszych opracowań, dokonanego przez Ephraima Abta. Podaje on, że tylko w początkowym okresie istnienia górnictwa zgłębiono ponad 20 000 szybów w rejonie tarnogórskim. To pierwsze 100 lat, a gdzie kolejne okresy, gdy używano coraz lepszego sprzętu, prace więc szybciej posuwały się do przodu. Gdzie wreszcie czas królewskiej Kopalni Fryderyk, która samych chodników odwadniających utworzyła kilkadziesiąt kilometrów. Do tego dodać należy powierzchnię podziemnych komór. Przykładowo, znajdująca się na trasie turystycznej Kopalni Srebra, komora “Niska”, ma ponad 2000m2 powierzchni.

 

Niestety większość korytarzy, szczególnie tych z początkowego okresu górniczego, jest obecnie zupełnie niedostępna, a to z powodu zawalenia się części z nich, to znów z racji zatopienia wodami podziemnymi lub po prostu, dlatego że zlikwidowano szyby wentylacyjne, i nie ma tam tlenu. Eksploracja tego typu wyrobisk wymaga więc wielu umiejętności.

 

Pierwszą z nich jest dobre przygotowanie kartograficzne, choć tutaj co chwilę zdarzają się niespodzianki, ponieważ najstarsze wyrobiska nie posiadają oznaczenia na mapach. Kolejna to dobra znajomość historii i metod strzałowych stosowanych w ówczesnym górnictwie. Tyle z wiedzy, dostępnej z książek. 

Następnym z ważnych aspektów jest doskonała forma fizyczna. Kilku lub nawet kilkunastogodzinne eksploracje w ekstremalnie trudnych warunkach są tutaj na porządku dziennym. Dodatkowo znajomość technik wspinaczkowych i podstawowe umiejętności z zakresu posługiwania się sprzętem. Odpowiednie ubranie, dostosowane do dużej wilgotności powietrza i stałej temperatury dziesięciu stopni Celsjusza, jak również do poruszania się w wodzie przekraczającej często głębokość metra, było jednak przez nas traktowane po macoszemu. Ciepły sweter, sztormiak i wodery zastępowały specjalistyczne ubrania. Hełmy górnicze, lampy RC12 typu “Glon” i aparaty ucieczkowe AU-9 były jednak nieodzowne. Przy poruszaniu się w rejonach zagrożonych brakiem tlenu, niezbędny stawał się miernik Drägera, wykrywający niskie stężenie tlenu we wdychanym powietrzu. Zagrożenia metanowe nie występują na szczęście na tym terenie, jednak zbyt duża zawartość dwutlenku węgla spowodowała śmierć lub mocne podduszenie niejednego z dawnych górników. 

 

Plan na dzisiejsze zejście tylko z pozoru wydaje się prosty. Głównym jego celem jest odnalezienie drogi, którą można byłoby dostać się bezpośrednio pod rejon miejski. Istnieje wiele ustnych przekazów, wskazujących, że tego typu eksploracje odbywały się w latach pięćdziesiątych i później, jednak tak naprawdę brak jakichkolwiek szczegółów, dotyczących tamtych akcji. Odcinek, jaki mamy do pokonania w początkowej fazie, to ok. dwukilometrowa odległość pomiędzy szybami Elita i Boska. Ciekawa jest geneza nazw obydwu szybów. Legendarny kronikarz tarnogórskiego gwarectwa, sztygar Ziębiński, przytaczany przez niektórych historyków, podaje, że nazwano je na cześć owczarków niemieckich, należących do gwarka Ericha z Rept Śląskich, który nadzorował ich budowę. Niestety nie można w żaden sposób zweryfikować tych informacji, cytowana kronika uległa zniszczeniu, a sam Ziębiński przeniósł się w rejony Kongresówki i słuch o nim zaginął.

 

Przemieszczanie się po tym odcinku jest niezmiernie trudne, ponieważ jest to chodnik wodny, część systemu sztolniowego. W czasach, gdy od ich sprawnego działania, uzależnione było odwadnianie tej części kopalni Fryderyk, korytarze tego typu były regularnie czyszczone i udrażniane. Niestety, od ponad stu lat, nikt tego nie robił. Dno pokrywa więc kilkudziesięciocentymetrowa mieszanka gliny i mułu, w której poruszanie się wymaga niesamowitej sprawności fizycznej. Dodatkowym elementem utrudniającym przemieszczanie jest duży napływ wody. Przejście kilkuset metrów, podczas których człowiek zapada się momentami po szyję w zimnej, mającej osiem stopni Celsjusza wodzie, było ponad nasze siły. Tym większy podziw dla naszych starszych kolegów, którzy kilkukrotnie przechodzili ten odcinek, w dodatku dysponując jedynie światłem lamp karbidowych. 

Wielokrotnie próbowano udoskonalić owe feralne przejście. Najczęściej za pomocą pontonów, jednak te prędko przebijały się w wąskim chodniku, zmuszając pechowych eksploratorów do szybkiej ucieczki. Niepotwierdzoną legendą jest próba przejścia trasy, używając nart biegowych. Próbował tego dokonać jeden z amatorów zimowego szaleństwa, po archiwach krążyło gdzieś zdjęcie, lecz brak kontynuatorów takiego typu transportu, pokazuje, że nie spełniło pokładanych w nim nadziei. 

 

Dopiero umieszczenie tutaj dwuosobowego kajaka, pozwala wreszcie na pełne zlustrowanie tego trudnego i tajemniczego regionu. Jesteśmy więc pierwszymi, zaraz po Damianie i Arku osobami, którzy w ten sposób przemieszczą się feralnym chodnikiem. Nasi poprzednicy, dwa tygodnie temu, ograniczyli się jedynie do przepłynięcia trasy, stwierdzając, że by przebyć ją całą, aż do Boskiej, trzeba podwyższyć nieco stan wody. W końcowym odcinku jest zbyt dużo gliny, by dojść do samego szybu. Parę dni wcześniej, montujemy więc przy Elicie niewielką tamę, która pozwala nam dźwignąć o prawie 30 cm poziom wody w korytarzu.

 

Czując się jak współcześni Argonauci, ostrożnie lokujemy się w kajaku. Skład ekipy to dwaj najbardziej doświadczeni tarnogórscy fanatycy podziemi, czyli Rysiek i Hanik. Od lat poruszają się po podziemiach, nieraz zapuszczając się w ich najgroźniejsze i najbardziej mroczne zakątki. Klasykiem samym w sobie jest słynna wypowiedź Rysia dla telewizji, gdy na pytanie redaktora prowadzącego, o ilość podziemi tarnogórskich, z rozbrajającą szczerością odpowiedział:

“Ponad dwadzieścia lat chodzę  po tych korytarzach, ale nigdy nie odważę się na stwierdzenie, że wszystkie z nich już zobaczyłem.”

Jego lekko pochylona sylwetka i specyficzny krok zmyliły niejednego z  zaprawionych w bojach zawodowców. Będąc na powierzchni, stąpa ciężko, kołysząc się na boki i mocno wymachując rękami przy gestykulacji. Jednak pod ziemią zmienia się w sunącą korytarzem maszynę. Nigdy żaden, nawet z najbardziej sprawnych sportowców, żołnierzy, strażaków, czy innych osób, które mieliśmy okazję szkolić, nie potrafił dotrzymać mu kroku. Obserwując go, wydaje się, jakby był stworzony do poruszania się w tych korytarzach. 

Drugim, niemniej ważnym jego atutem, jest wiedza. Nie ma w Tarnowskich Górach osoby, która posiadałaby tak wielką, niemal encyklopedyczną znajomość tematów regionalnego górnictwa. 

Hanik, całkowite jego przeciwieństwo, wprawdzie z siwą brodą, jednak w wieku bliżej nieokreślonym. Równie dobrze może mieć czterdzieści, jak i siedemdziesiąt lat. Naprawdę nie mam pojęcia. Jednak jego ruchliwość, niespożytkowana energia, a przede wszystkim niezwykła umiejętność radzenia sobie w trudnych korytarzach, powoduje, że w tym towarzystwie można się czuć bezpiecznie. 

Obydwaj tworzą od lat, niezwykle zgrany duet, bez którego wiedza o naszym dziedzictwie i spuściźnie gwarków byłaby pewnie o połowę mniejsza. 

Do tego wszystkiego ja, dwudziestoparoletni młokos, który wprawdzie po naszych podziemiach poruszam się praktycznie od dziecka, jednak gdzie mi tam do doświadczonych kolegów. Czuję się więc zaszczycony, mogąc uczestniczyć w wyprawie, w tak doborowym towarzystwie. 

 

Usadowienie się trzech dość dobrze zbudowanych mężczyzn w chybotliwym, dwuosobowym kajaku, w dodatku wraz z całym sprzętem, nie należy do prostych zadań. Jednak już po chwili, szybko i sprawnie płyniemy wąskim chodnikiem w kierunku nieznanego. 

 

Uwielbiam ten moment, gdy człowiek nagle znajduje się zupełnie poza czasem. Wszystkie radości i zmartwienia zostawia się na powierzchni, bo tutaj nie ma miejsca na dodatkowy bagaż emocjonalny. Nie potrafimy ukryć wzruszenia, gdy w niektórych punktach na ścianach bocznych, zauważamy w zagłębieniach wypełnionych gliną, napisy. Pojawiają się nazwiska naszych poprzedników, wyryte palcem w mokrym materiale, które mimo upływu dziesiątek lat wyglądają tak, jak gdyby były stworzone wczoraj. Garus, Spałek, Kopia, Piernikarczyk. To nasi bohaterowie, bez których w Tarnowskich Górach nic nie wyglądałoby tak samo, jak obecnie. Przeżycie mocno mistyczne, sami również zostawiamy ślady naszego istnienia, palcem pisane, by nie ingerować w strukturę dziedzictwa, a jednocześnie zostawić potomnym niewielki, choć nietrwały ślad naszej obecności. Co pewien czas mijamy po prawej stronie chodniki boczne, jednak pewien specyficzny rodzaj oznaczeń, charakterystyczny dla osób poruszających się po naszych podziemiach, informuje, że to ślepe zaułki, kończące się zwykle po parunastu metrach. Jednak jakieś 150 metrów od szybu, do którego zdążamy, możemy zauważyć chodnik bez oznaczeń, co wskazuje na to, że nie został jeszcze spenetrowany. Położony jest  jakiś metr wyżej od poziomu naszego kajaka, więc z jednej strony tłumaczy to, dlaczego nikt do niego nie wchodził. Po prostu z poziomu dna chodnika nie byłoby takiej możliwości. Z drugiej jednak strony, przy dużym obciążeniu, nawet ta wysokość byłaby dla nas w tej chwili nieosiągalna, stąd pozostawiamy jego eksplorację na kolejne zejścia, trzymając się pierwotnego planu. 

 

Po pewnym czasie dopływamy w okolice celu naszej podróży. Jest tu na tyle płytko, że wciągamy kajak na błotniste dno, w ten sposób go cumując, a sami ruszamy na poszukiwanie legendarnego szybu. Droga biegnie w prawo i nieco pod górę, więc znika problem z błotem, ponieważ pod stopami płynie niewielki strumyczek, wypłukujący jego pozostałości, a pozostawiający na powierzchni warstwę drobnych kamyków, po których poruszanie się jest o wiele przyjemniejsze, niż jeszcze przed chwilą. Po kilkudziesięciu metrach dochodzimy na podszybie Boskiej. Tutaj niestety czeka nas przykra niespodzianka. Szyb jest zawalony, a raczej zasypany ogromną ilością drewnianych stempli. Naruszenie któregokolwiek z nich stwarza zbyt wielkie niebezpieczeństwo, ponieważ nie wiemy, co może być powyżej. Chodnik, którym wcześniej podążaliśmy, jest całkiem ciekawy, wdrażamy więc w tym momencie standardową procedurę. Zostaję, jako asekurujący na podszybiu, a Rysiu i Hanik mają za zadanie spenetrować dalszą część trasy pod kątem bezpieczeństwa i możliwości kontynuacji poszukiwań. 

 

Gdy po paru minutach cichną ich kroki, nastaje zupełna cisza. Gaszę lampę, aby oszczędzać akumulator wysłużonej RC12. Po chwili następuje stan, którego doświadczyć można jedynie w podziemiach. Otaczający nas świat generuje tak dużą ilość bodźców, że gdy przenosimy się do miejsca, gdzie jest ich zupełny brak, organizm zaczyna się dziwnie zachowywać. Wygląda to tak, że na powierzchni, nawet w nocy, w miejscach, w których wydaje się, że jest całkiem ciemno, zawsze można, choć minimalnie coś zauważyć, lekką poświatę, mały punkcik, czy krótki błysk. W kopalni ciemność jest całkowita, głęboka, wręcz namacalna. Zbliżając dłonie do oczu, kompletnie nic nie widzę, jednak oddalając je, mam wrażenie, jakbym dotykał mroku, mogę się w niego zagłębić, smakować, czuć wręcz fizycznie. Kolejnym niesamowitym udczuciem, którego nigdzie indziej nie można przeżyć, jest zupełna cisza. Płynąca pod stopami woda w żaden sposób jej nie zagłusza, a wręcz zwielokrotnia doznania. Szum wydaje się stopniowo narastać, jest coraz głośniejszy, zaczyna wypełniać całą naszą przestrzeń. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to nie woda, a zmysły postawione w stan nadzwyczajnej gotowości, pozwalają usłyszeć, jak krew przepływa przez mój organizm. Następnym, szczególnie dla początkujących odkrywców, specyficznym zjawiskiem jest dźwięk, który niejednego może nieźle nastraszyć. To pojawiający się w pewnym momencie odgłos rytmicznych uderzeń. Wydaje się, że ktoś zaczyna w pobliżu uderzać wielkim młotem w ziemię. Zrazu bardzo cicho, po czasie jednak coraz głośniej, aż uderzenia odczuwalne są całym ciałem. To nasze serce płata nam psikusa. Dla niektórych jest to jedyna możliwość w życiu, by usłyszeć, jak ono naprawdę bije. Wszystko to wydaje się istnieć na pograniczu strachu i absolutnej fascynacji. Tak naprawdę, w tym momencie człowiek wie, że żyje. I dowiaduje się o tym w sposób dosłowny. 

 

Rozmyślania przerywa mi odgłos zbliżających się kroków. Szybki chód zbliżających się kolegów pozwala z powrotem skupić się na zadaniu. Po krótkiej naradzie postanawiamy kontynuować poszukiwania w tym właśnie chodniku, choć po paruset metrach, podobno czeka nas niespodzianka. I faktycznie. Po kilkunastu minutach stajemy przed trzymetrową ścianą, która w rzeczywistości jest niewielkim wodospadem. 

 

Wspinaczka po obślizgłej skale nie należy do najłatwiejszych, szczególnie gdy zmuszeni jesteśmy poruszać się w niewygodnych woderach. Jednak po paru minutach bezboleśnie udaje nam się wejść na samą górę. Chodnik biegnie dalej, jednak po chwili, mijając kolejny zakręt, natrafiamy na nieoczekiwaną przeszkodę. Jest to niewielki obwał, składający się z jednego dużego głazu i kilku pomniejszych. Całość tworzy swoistą tamę, a chodnik za nimi w dużym stopniu wypełniony jest wodą. Po przejściu krótkiego odcinka okazuje się, że wody jest na tyle dużo, że nie jesteśmy w stanie kontynuować dalszej penetracji. W tym momencie Hanik wpada na iście szatański pomysł. Proponuje, by usunąć jeden z  głazów, po to by spuszczając część wody, zmniejszyć poziom jej lustra i tym samym otworzyć sobie drogę do dalszej eksploracji. Tutaj nie ma czasu na zastanawianie się, po chwili więc z całą zaciętością odkopujemy rękami kamień, wyglądający na najmniejszy. Po jakiejś godzinie, z wielkim wysiłkiem udaje nam się przepchnąć kilkudziesięciokilowy głaz zupełnie na bok. I w tym momencie otwiera się nasza puszka Pandory. Początkowo z fascynacją, a po chwili już z rosnącym przerażeniem obserwujemy jak ogromne masy wody najpierw spokojnie, a po chwili z coraz większą gwałtownością, zaczynają atakować utworzone przez nas przejście. Siła wody jest tak ogromna, że po kilku minutach, zaczyna przesuwać kolejne kamienie, których jeszcze przed momentem nie byliśmy w stanie ruszyć, nawet na centymetr. Impet setek metrów sześciennych podziemnego żywiołu wymywa glinę, która od wielu lat była spoiwem naturalnie utworzonej tamy. Musimy przesuwać się na boki, uciekając przed kolejnymi toczącymi się obok nas niewielkimi blokami skał. Teoretycznie cel został osiągnięty, jednak coraz trudniej ustać nam w rwącej, niebezpiecznej rzece, w którą przeistoczył się, jeszcze do niedawna leniwie płynący strumyczek.  

 

Tkwimy więc w pewnym zawieszeniu, tak naprawdę nie wiedząc, na co się zdecydować, gdy nagle pełen przerażenia okrzyk Hanika, uzmysławia nam w sekundzie, całą grozę sytuacji, w której się znaleźliśmy. 

“Kajak!!!” - zaczyna wrzeszczeć z rozwartymi z przerażenia oczami. 

To, co następuje później, pokazuje mi, jak nagły wypływ adrenaliny potrafi zmienić ciało człowieka w idealnie skonstruowaną maszynę nastawioną tylko na jeden cel: przetrwać. W milisekundzie analizujemy sytuację, która nie jest godna pozazdroszczenia. Woda, którą nagle obudziliśmy z głębokiego snu, torując sobie drogę z destrukcyjną siłą, nie natrafi po drodze na żadną przeszkodę. Pierwszą rzeczą, jaką porwie ze sobą, będzie nasz kajak, który znajduje się zaledwie o pół metra wyżej od początkowego poziomu  chodnika, którym przypłynęliśmy. Nieustannie podnoszący się poziom wody uniemożliwi nam powrót. W dodatku woda, podmywając zwalone stemple w Boskiej, może je na tyle poruszyć, że zaczną wypływać, a konsekwencje tego faktu mogą być zupełnie nie do przewidzenia. 

 

Bez jakiegokolwiek okrzyku, machinalnie reagując, z najwyższą możliwą szybkością, nie zważając już na nic, biegniemy w kierunku Boskiej. Trzymetrowy próg skalny, który w tym momencie przeistoczył się w rwący, ogłuszający swoim hukiem, tryskający pianą wodospad pokonujemy, skacząc w dół, bez najmniejszego zastanowienia. Przez moment przelatuje mi w głowie podobny kadr z filmu o przygodach Indiany Jonesa, jednak mózg natychmiast wyłącza myślenie, wszystkie siły kierując w kierunku przeżycia. Lądujemy w miarę bezpiecznie poniżej, jednak zalewające nas strumienie nie pozwalają nawet na chwilę odpoczynku. Mijając Boską, widzimy powoli odrywające się pierwsze kawałki drewna, które po chwili pędzą już z pełną prędkością w kierunku, w którym podążamy. Jeszcze chwila, zakręt w lewo i po chwili z ulgą widzimy biel kajaka widoczną z oddali. Podbiegamy do niego dosłownie w ostatniej sekundzie, gdy zaczyna odpływać. Szczęściem przezorny Rysiek, umieszczając go w chodniku, ułożył go pod lekkim kątem, dzięki czemu nieco się zaklinował i przetrwał pierwszy impet napływającej wody.

 

Nawet nie wiem, w jaki sposób lądujemy bezpiecznie w kajaku, który niesiony rwącym nurtem zaczyna nabierać prędkości. Woda nieustannie się podnosi, więc przepływając obok tajemniczego chodnika, który wcześniej zauważyliśmy, jesteśmy prawie na jego poziomie...

 

Jeżeli chcesz przeczytać opowiadanie w całości, dokonaj subskrypcji dowolnego progu na moim profilu. Cały tekst prześlę w formie e-maila.

Zobacz również

Miłość i przemoc
Shane
Szkocka odmiana.

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...