Izabella Starzec: Uczyłeś się w liceum muzycznym na Łowieckiej we Wrocławiu w klasie fortepianu Jadwigi Orzechowskiej, na studia wyjechałeś do Warszawy, kształcąc się m.in. pod kierunkiem Reginy Smendzianki, aż w końcu los zaprowadził cię do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszkasz od lat. Jakie okoliczności sprawiły, że USA stały się twoim drugim domem?
– Sławek Dobrzański: Zanim o tym opowiem, dodam, że w mojej edukacji muzycznej był jeszcze pierwszy epizod w szkole muzycznej I st. im. Grażyny Bacewicz we Wrocławiu i – jak się okazało na zakończenie nauki – byłem jej tysięcznym absolwentem. Natomiast wracając do twojego pytania, to stało się możliwe dzięki pewnemu profesorowi ze Stanów Zjednoczonych, uczącemu u progu lat 90-tych w warszawskiej Akademii Muzycznej, który sprawił, że zaoferowano mi stypendium na University of Kansas. Nie znałem wtedy angielskiego i w ciągu roku musiałem się nauczyć języka. Szczęśliwie wszystkie sprawy organizacyjne zostały dopięte i tak znalazłem się na University of Connecticut, gdzie ostatecznie zrobiłem doktorat.
To tak w dużym skrócie. Ciekawi mnie jednak w szczegółach ten proces twojego kształcenia i doświadczenie innego systemu edukacji.
– U nas, co bardzo sobie cenię, jest duże oparcie w tradycji wykonawczej, czyli zwrócenia uwagi na mistrza, od którego się uczymy i za nim podążamy. Natomiast w Stanach zaczynamy w pewnym momencie odcinać artystyczną pępowinę i szukać siebie, tego co nas interesuje w instrumencie, czy też jakiej muzyki poszukujemy, gdzie chcemy się odnaleźć. Amerykanie mówią, że u nich uczą ucznia, a w Europie uczą muzyki.
Który z tych modeli stał ci się bliższy?
– Odpowiem następująco: oczywiście dobre są takie podstawy, jakie przeszedłem w kraju, ale w Stanach profesor jest raczej obserwatorem niż prowadzącym. Nie jest osobą od wiecznych poprawek, tylko pozwala się rozwinąć. Zastanawia się, jak pomóc osobie grającej. Często padają pytania, niż wygłaszane są gotowe rady, czy koncepcje pedagoga. Raczej słychać: „Jak ci się podobało? Co twoim zdaniem chciałbyś poprawić? Czy jest jakieś miejsce, którego nie jesteś pewien?”. Lekcje są bardziej interaktywne. Bardziej się liczy to, jak ja odebrałem swoją grę, niż poprawki profesora. Tak że jest to bardzo ciekawe i kulturowo inne.
Co cię przekonało, by zostać w Stanach?
– Z Polski wyjechałem w roku 1992. U nas nastąpiły bardzo duże zmiany. Wprawdzie przyjeżdżałem co roku, ale z coraz większą obawą, czy będę potrafił się tu odnaleźć. W międzyczasie nauczyłem się Ameryki od zera.
I znalazłeś tam pomysł na siebie?
– Wiele rozmawiałem z prof. Smendzianką właśnie o tych kwestiach. Zawsze się interesowałem miniaturą fortepianową i tym, co wpłynęło na muzykę Chopina. Dużo się mówiło o włoskiej operze, o Elsnerze, który, moim zdaniem, jako twórca mszy czy oratoriów w nikłym stopniu mógł na Chopina oddziaływać. Postawiłem sobie zatem jako doktorant takie pytanie i w ten sposób wypłynęła postać Marii Szymanowskiej, która w Stanach była wtedy znana z kilka zaledwie utworów. A o samej postaci, oprócz hasła w encyklopedii, nie było więcej wiadomo. Jako dysertację napisałem więc biografię Marii Szymanowskiej, która okazała się jej pierwszą biografią po angielsku. Później pojawił się pomysł, by nagrać jej wszystkie utwory fortepianowe, co się udało, oprócz jednego, który Szymanowska napisała na pożegnanie swojego przyszłego zięcia – Adama Mickiewicza, gdy opuszczał na zawsze Rosję w maju 1829 roku. Po prostu nie miałem wtedy do tego króciutkiego utworu dostępu. W każdym razie to całościowe nagranie Szymanowskiej to był mój pomysł na siebie.
Natomiast mieszkając w zasadzie na stałe w Stanach, oczywiście zastanawiałem się, kim ja jestem. Wczuwałem się w sytuację i doszedłem do wniosku, że jestem już Polonusem. Zostałem.
Były tego też i dalsze konsekwencje, ponieważ zainteresowali cię muzycy – Polacy, którzy zamieszkali w Ameryce. Kogo pierwszego wyciągnąłeś na światło dzienne?
– Był nim Antoni Kątski (1816 – 1899), który wyjechał do Stanów mając prawie 70 lat. Został obywatelem USA, ale nie zapominajmy, że jego życiorys podróżniczo-artystyczny jest doprawdy imponujący, bo mieszkał w Polsce, studiował w Wiedniu i Moskwie, pomieszkiwał w Hiszpanii, Portugalii, Paryżu, Berlinie, Londynie i Petersburgu. Był też pierwszym pianistą w historii, który podjął tournée dookoła świata, łącznie z Japonią czy Australią. Był postacią bardzo nietuzinkową. W Stanach mieszkał w stanie Nowy Jork, potem w Michigan a na końcu w Kalifornii, gdzie często współpracował z Heleną Modrzejewską. Nagrałem dwie płyty z jego utworami, a w planach mam jeszcze trzecią. Napisał setki często bardzo efektownych utworów fortepianowych, których nikt nie gra.
Poza tym przez przypadek odkryłem, że w Kansas City mieszkał i działał przez prawie półwiecze polski kompozytor Wiktor Łabuński (1895 – 1974). Zainteresowałem się jego archiwum i nagrałem wszystkie utwory fortepianowe Łabuńskiego. Jeśli natomiast wpiszemy jego nazwisko w wyszukiwarkę, to pojawi się natychmiast Feliks i w ten sposób dotarłem do kolejnego polskiego artysty. Dlatego nagrałem płytę z utworami fortepianowymi Feliksa Roderyka Łabuńskiego (1892 – 1979), który również wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Ponieważ jednak jego archiwum jest rozproszone, wierzę, że jeszcze uda mi się znaleźć kolejne jego utwory i kontynuować nagraniowo ten temat.
Ciekawe są te postaci. Warto dodać, że Wiktor Łabuński ożenił się z córką Emila Młynarskiego, założyciela Filharmonii Narodowej w Warszawie, a z kolei jej siostra Nela wyszła z mąż za Artura Rubinsteina. Wracając jednak do twoich działań artystycznych. Z jakim przyjęciem w Stanach Zjednoczonych spotkały się wymienione przez ciebie nagrane płyty?
– Płyty z Szymanowską spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem. Do tego stopnia, że stałem się znaną osobą i nieustannie dostaję też e-maile z zapytaniem, czy można jeszcze gdzieś kupić książkę i płyty. Jest naprawdę bardzo duże zainteresowanie. Natomiast jeśli chodzi o Kątskiego już mniejsze. Jest wielu innych zapomnianych kompozytorów literatury romantycznej, więc Antoni musi konkurować z Czernym, Henseltem, Tausigiem, Thalbergiem, Kalkbrennerem, Hellerem, i wieloma innymi kompozytorami.
A Łabuńscy?
– Obaj niespecjalnie podążali za nowoczesnymi trendami w muzyce, eksperymentowaniem, dodekafonią, i niestety odeszli w niepamięć historii z pewnym rysem neoklasycznym. Z powodu ówczesnej sytuacji politycznej kompletnie stracili kontakt z Polską. Dlatego też nagrania są raczej przywróceniem ich twórczości do życia, bez oczekiwań, że utwory będą rywalizowały z wybitnym dorobkiem najwybitniejszych kompozytorów XX stulecia, ale jednak z nadzieją, że znów wejdą na estrady. Obaj byli bardzo dobrymi kompozytorami, a Roderyk należy do elitarnej grupy polskich kompozytorów – przed wojną przez kilka lat w Paryżu studiował u samej Nadii Boulanger.
Nagraniowo poświęciłeś też uwagę Szymanowskiemu, Kisielewskiemu, Lutosławskiemu, czy Chopinowi, by wymienić niektóre nazwiska z twojego pokaźnego dorobku płytowego. A skoro o Chopinie mowa, to podjąłeś też działania organizacyjne, powołując do życia w 1998 roku w Connecticut stowarzyszenie jego imienia. Znalazłeś, jak rozumiem, grupę entuzjastów, którzy podążyli za tą ideą i wspólnie rozpoczęliście różne działania?
– Zgadza się, i dodam, że dziesięć procent populacji w Connecticut stanowią Polacy, więc pomyślałem, że znajdę tu wielu sprzymierzeńców i zainteresowanych. Są towarzystwa chopinowskie w Teksasie, w Atlancie, na Florydzie, w Chicago. My w Connecticut mieliśmy szczęście do dobrze zarządzających stowarzyszeniem liderów, toteż Towarzystwo nadal działa i jest bardzo aktywne, umiejętnie zdobywa na swą działalność środki stanowe i prywatne. Pozostałem w Zarządzie. Istniejemy już ponad ćwierć wieku.
Przede wszystkim zapraszamy różnych wykonawców na recitale. Z zasady w każdym sezonie musi być zaproszony choćby jeden pianista z Polski. Ostatnio gościliśmy utalentowanego Piotra Alexewicza z Wrocławia. Natomiast jeśli chodzi o stypendia, to tym jak na razie się nie zajmujemy. Istnieje Fundacja Chopinowska w Miami, która w tej kwestii działa bardzo aktywnie. W zasadzie, dzięki wspaniałej sponsorce Blance Rosenstiel, Miami jest tym głównym „centrum” chopinowskim w Stanach, to tam odbywa się amerykański narodowy konkurs chopinowski, na którym wyłania się amerykańską ekipę na Konkurs Chopinowski w Warszawie.
W swoich rozlicznych zawodowych ścieżkach ważne miejsce zajmuje u ciebie pedagogika. Z racji wykształcenia w dwóch odmiennych systemach, jaki preferujesz we własnej pracy, a może stworzyłeś jakąś pośrednią metodę nauczania na fortepianie?
– Z pewnością sposób komunikowania się ze studentem jest amerykański, natomiast bardzo się cieszę, że mam to zaplecze w tradycji i zawsze myślę przed powiedzeniem czegokolwiek: a co by pani profesor Smendzianka w danej sytuacji rzekła?
W Stanach mieszają się różne tradycje i szkoły: niemiecka, rosyjska, francuska, hiszpańska, polska, bułgarska, a teraz też i koreańska. Wszyscy gramy inaczej, uśmiechamy się, słuchając siebie nawzajem, bo dobrze rozpoznajemy te metodologiczne narodowe cechy.
A kogo byś wymienił jako swojego przewodnika pianistycznego w kontekście pedagogicznym?
– Myślę, że byłby to Malcolm Frager, laureat Konkursu im. Królowej Elżbiety w Brukseli w roku 1960, uczeń Carla Friedberga, który był uczniem samej Clary Schumann. Jeździłem do niego do Szwajcarii na lekcje. Było to pierwszy amerykański pianista, który stanął na mojej drodze i wtedy też doświadczyłem innej, mniej stresującej atmosfery na zajęciach. Pokazał mi inną stronę pedagogiki, że to samo można osiągnąć zupełnie innymi środkami.
Natomiast jest jeszcze jedna postać, też Amerykanin, którego dokonania wpłynęły na moją decyzję zostania pianistą, i był nim Jeffrey Swann, który w 1970 roku dostał nagrodę krytyków muzycznych na Konkursie Chopinowskim w Warszawie. Słyszałem w jego wykonaniu Mazurek op. 56 nr 3. To właśnie ten utwór stał się motorem napędowym moich dalszych poczynań. Jestem mu bardzo za to wdzięczny, a on oczywiście nic o tym nie wie [śmiech].
Co teraz sprowadziło cię do Polski – sprawy zawodowe?
– Zdecydowanie tak, choć oczywiście spotkałem się też z rodziną.
Dodajmy – w tym z bratem Tomkiem Dobrzańskim, wybitnym muzykiem, badaczem dawnych praktyk wykonawczych, szefem artystycznym zespołu Ars Cantus we Wrocławiu.
– Fakt, mam bardzo fajnego starszego brata, z którego jestem niezmiernie dumny. Ale to już na zakończenie trasy koncertowej, ponieważ przed przyjazdem do Wrocławia występowałem w Strzyżowie koło Rzeszowa, prezentując muzycznej młodzieży utwory Kątskiego. Potem wybrałem się do Warszawy, gdzie przybyli moi studenci ze Stanów z wizytą do kraju Chopina. Oprowadzałem ich po Łazienkach, kościele Św. Krzyża, Żelazowej Woli dokładając też tematy związane z polską historią, bo Warszawa jest jej takim mikrokosmosem. W międzyczasie miałem recital w Pałacu Radziwiłłów w Nieborowie. Grałem też w Dworku Norwida w Dębinkach k. Warszawy.
Kiedy masz urlop? Takie prawdziwe wolne?
– W pracy mam się stawić w połowie sierpnia.
Ja o wolnym, a ty już o pracy.
– [śmiech] Coś w tym jest, że cały czas ten temat się przewija. Przecież nie chodzi tylko o pracę na uczelni, ale koncerty, kursy. Niby trochę wolnego mam, ale i tak w lipcu prowadziłem kursy pianistyczne w Kielcach, a w końcu czerwca pracowałem z nauczycielami fortepianu w Singapurze.
Jak spędzasz wolne dni?
– Lubię podróżować, zwiedzać, poznawać inne kultury, smakować różne kuchnie, czytać książki. Tego zawsze jestem spragniony.
Kiedy ostatni raz wystąpiłeś we Wrocławiu?
– Ha, bardzo dobre pytanie… Coś mi się przypomina, że jakieś dwadzieścia lat temu wystąpiłem wraz ze swoim trio w Klubie Muzyki i Literatury na zaproszenie Towarzystwa im. Józefa Hofmanna. Grałem też z orkiestrą Leopoldinum w Filharmonii, może w 2002 roku.
Nie sypią się coś te zaproszenia z rodzinnego miasta?
– Może i przyczyna jest po trosze po mojej stronie, bo byłem cały czas mocno zajęty i nie za bardzo utrzymywałem kontakt z tutejszym środowiskiem muzycznym.
Zatem wszystko przed tobą. A na deser dodam, że kiedy grałeś w 2003 roku w Klubie, to byłam z kamerą podczas tego koncertu, robiąc felieton dla wrocławskiej TVP, do Magazynu Aktualności Kulturalnych.
Sławomir Dobrzański
Pochodzący z Wrocławia, wszechstronny pianista polsko-amerykański jest absolwentem Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie oraz University of Connecticut. Grę solową studiował u Reginy Smendzianki i Neala Larrabee. Pianista koncertował, uczył i wykładał w ponad dwudziestu krajach Europy, Azji i obu Ameryk. Od roku 2005 jest profesorem gry na fortepianie w Kansas State University.
Sławomir Dobrzański jest autorem pierwszej anglojęzycznej biografii Marii Szymanowskiej. Wydał też pierwsze w świecie nagrania kompletu dzieł fortepianowych Marii Szymanowskiej, dwie płyty z muzyką fortepianową Antoniego Kątskiego, jak również komplet dzieł fortepianowych Wiktora Łabuńskiego. Płyty opublikowała firma Acte Prealable.
Sławomir Dobrzański jest założycielem i byłym Dyrektorem Artystycznym Towarzystwa im. Fryderyka Chopina w Connecticut. Pianista otrzymał w 2017 odznakę honorową „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
Trwa ładowanie...