Izabella Starzec: Jak do pana mówiły dzieci?
– Wiesław Michalski: Te z przedszkola nazywały mnie „pan retmik” [śmiech], a inne mówiły panie Michale od nazwiska [śmiech]. Tak na ogół dzieci w szkołach zwracały się do mnie tradycyjnie, czyli „proszę pana”.
Ile dzieci przewijało się tygodniowo w pańskim harmonogramie zajęć umuzykalniających i innych działań muzycznych?
– Miałem taki rok szkolny, że było ich nawet około półtora tysiąca.
Nieprawdopodobnie dużo.
– Bo działałem w wielu placówkach – nie tylko zresztą Wrocławia.
Jest pan rozpoznawalny już przez pokolenia.
– To prawda, bo moi pierwsi uczniowie z lat 80-tych, czy 90-tych już przyprowadzają do mnie na zajęcia swoje dzieci. Mam więc muzyczne wnuki. A wie pani, że przed wakacjami to ścinałem włosy, żeby się pozbyć swojej charakterystycznej fryzury i nie być rozpoznawalnym? Tak było, bo nieraz gdzieś na urlopie w kraju podchodzili do mnie rodzice, dzieci i koniecznie chcieli się przywitać i porozmawiać.
Prawdziwy z pana celebryta!
– [śmiech] Proszę ze mnie nie żartować.
Ależ skąd! Niemniej przy takim dorobku wychowawczym i pedagogicznym trudno pozostać anonimowym w środowisku. Kiedy rozpoczynał pan pracę 40 lat temu, od razu skierował się w stronę uczenia najmłodszych i młodych, a do tego trzeba mieć predyspozycje. Co panem pokierowało?
– To się zaczęło od tego, że moi synowie uczęszczali do pobliskiej podstawówki nr 65. Chciałem w czymś tam pomóc, a że w owych latach popularny był „narodowy czyn pomocy szkole”, zaangażowałem się bezinteresownie w przygotowania programu artystycznego. Ta współpraca była bardzo udana i przerodziła się w stałe już kontakty. Stopniowo uczyłem się tej pracy z dziećmi. Powstał też taki kabaret „Barak”, dla którego pisałem piosenki. Zawojowaliśmy całą Polskę po wyjściu z eliminacji lokalnych. Występowaliśmy na wielu scenach, braliśmy udział w konkursach i w festiwalach. Mieliśmy wiele sukcesów.
Wtedy też nawiązane zostały pierwsze kontakty z radiem i telewizją, czego pokłosiem były realizowane programy, jak „Sałata dla małolata”, jeszcze przed „Truskawkowym studiem”. Ja byłem takim człowiekiem od spraw muzycznych. Zaczęliśmy też współpracę z prywatną telewizją Echo, właśnie jako ten kabaret „Barak” w programie „Odpały młodej pały” i „Kij i marchewka”. Pisałem muzykę do tekstów Jerzego Jarka i w ten sposób tworzyliśmy autorskie utwory, piosenki.
Myślę, że wielu widzów jeszcze pamięta te programy. A kiedy się zaczęła praca pedagogiczna w ramach takich typowych zajęć przedszkolno-szkolnych?
– To działo się równolegle, a każda z tych sfer wzajemnie się uzupełniała. Stopniowo zyskiwałem doświadczenie, uczyłem się pracy z dziećmi, doskonaliłem swoje metody i wymyślałem różne zabawy. Zależało mi na tym, by dzieci pokazywać innym i unaoczniać, że te 5-, czy 6-latki dużo potrafią i pięknie wyglądają na scenie. Starałem się przygotowywać najmłodszych do różnych zdarzeń artystycznych.
Zajęcia z rytmiki w przedszkolach są bardzo wymagające dla osoby prowadzącej. Co panu sprawiało najwięcej satysfakcji?
– Z pewnością już samo spotkanie z małym człowiekiem i pracy z nim, a to dlatego, że w dziecku jest prawda. Dziecko potrafi pokazać, że jakaś propozycja mu nie odpowiada, a do mnie należało przemyślenie, co by tu zrobić, by było uśmiechnięte. W tym było nieustanne poszukiwanie i docieranie do każdego dziecka – nie tylko do tych „najlepszych” – w szczególności do tych pozamykanych. Szukałem takich metod pracy, żeby je otwierać, stąd w moich działaniach było tak wiele teatrzyku dziecięcego – dużo zabaw muzyczno-teatralnych.
Jak pan sobie radził z naturalną u dzieci krótką koncentracją uwagi, czy dość oczywistą chęcią do rozmów podczas zajęć?
– Wprowadzałem na przykład takie zabawy bez dźwięku. Dzieci siadały na podłodze, ja przy pianinie zaczynałam grać i opowiadać, a one słuchały i realizowały postaci, które zostały wprowadzone do bajki. Równocześnie była to zabawa ucząca słuchania. Jeśli ktoś się nieopatrznie odezwał, to na chwilę opuszczał teren zabawy, po czym wracał. Niektóre dzieci zasłaniały dłonią buzie na wszelki wypadek, żeby się nie odzywać. Później to procentowało w przygotowywanych programach dla babć, dziadków, rodziców.
Czy dzieci lubią wyzwania?
– Zdecydowanie tak. Lubią trudności, oczywiście mądrze stopniowane. Lubią też jasne, czytelne zasady – także organizacyjne, jak np. ustawianie się w rzędzie, co robić przy spóźnieniach, etc. Dzieci uwielbiają zadania, które służą porządkowi. Właśnie takie ustawianie się w rzędzie przed wejściem do klasy, czy na scenę są dla nich fantastyczną zabawą i pracą.
Dzieci lubią też sprawiedliwe traktowanie – u mnie na przykład nigdy nie było skarżenia. Trzeba być też konsekwentnym w postępowaniu.
Kiedy dziecko wierzyło w to, co pan robi?
– Kiedy miało oczy jak ping pongi, wgapiało się we mnie, to widać, że było bardzo zaangażowane w przebieg zajęć.
Jakie były pańskie cele muzyczne?
– To był przede wszystkim repertuar w postaci różnych wartościowych piosenek. Kiedyś nie było dla dzieci dobrych śpiewników. Gros stanowiły piosenki ludowe, a teksty były często niezrozumiałe. Czasami kupowałem jakiś śpiewnik dla jednej piosenki, czasem komponowałem sam. Gdy pojawiły się dziecięce gwiazdy, jak Natalia Kukulska, to też było z czego korzystać. Dzieci uwielbiały śpiewać jej piosenki.
Fragment reportażu "Jubileusz szkoły muzycznej" z roku 1996 o szkole I st.im. Grażyny Bacewicz we Wrocławiu. Dzieci przygotowane przez Wiesława Michalskiego (przy fortepianie) wystąpiły na zakończenie roku szkolnego 95/96 w Filharmonii Wrocławskiej. Autorka reportażu: Izabella Starzec. Emisja: lipiec 1996 TVP Wrocław.
Czym powinna charakteryzować się dobra piosenka dla dzieci?
– Powinna być dostosowana do możliwości głosowych dzieci, czyli rozpiętość między najwyższym a najniższym dźwiękiem, tzw. ambitus, nie powinien być większy niż np. kwinta, seksta, a te napisane zbyt wysoko można przetransponować do wygodniejszej tonacji. Harmonia powinna być przystępna i powiązana z tym, co dzieci słyszą obecnie, ale to nie może być kicz.
Poza tym tekst powinien trafiać do wyobraźni dziecka. Zawsze zaczynałem naukę piosenki od rozmowy z dziećmi, o czym ona jest, o czym będziemy śpiewać, bo bez tego nie będzie wiedziało, jak zaśpiewać, jak ją przekazać.
Ucząc w zerówce w szkole muzycznej na Rondzie przygotowywał pan dzieci do egzaminów wstępnych, które odbywały się w ramach zajęć. Czy dzieci o tym wiedziały, że będą oceniane?
– Oczywiście, ale udział w zajęciach nie był gwarancją dostania się do szkoły muzycznej. Zawsze dzieciom i rodzicom rzetelnie przedstawiałem zasady. Nawet zapraszałem rodziców i ich rodziny na końcowe pokazy, by sami się przekonali, jak dziecko sobie radzi na tym naszym wewnętrznym egzaminie. Rodzice mieli więc pełny wgląd w sytuację i mogli sami się przekonać, na jakim etapie jest dziecko, a dzieci wiedziały, że to się nazywa egzaminem, na którym zdobywają punkty.
Jednak nie zawsze taka weryfikacja w tym wieku jest kategoryczna, ostateczna.
– Naturalnie. Często spotykałem swoich podopiecznych, którzy wtedy się nie dostali, właśnie w szkole muzycznej, bo każde dziecko ma swój czas. Jedne są w stanie udowodnić swoje predyspozycje wcześniej, inne później, a jeszcze inne – nigdy. Tak to po prostu jest. Wiele dzieci odnalazło swoją drogę w innych dziedzinach niż muzyka, ale taka przygoda w wieku kilku lat zawsze przynosiła owoce. Muzyka uczy wyobraźni, dyscypliny, organizacji czasu, umiejętności radzenia sobie w wielu sytuacjach – to są te wartości!
Przeszedł pan w czerwcu 2024 na emeryturę. Nie żałuje pan tej decyzji?
– Nie, każda praca ma swój kres. W każdym razie to była dla mnie piękna przygoda. Śledzę losy swoich wychowanków i jestem z nich po wielokroć bardzo dumny.
Trwa ładowanie...