Izabella Starzec: Opowiedz, co najbardziej lubisz podczas letnich koncertów organowych w kościołach?
– Bartosz Patryk Rzyman: Najbardziej mnie unosi ta atmosfera w świątyni. Gdy przychodzę na próbę, czuję charakterystyczny zapach sakralnego wnętrza, otacza mnie aura mistycyzmu, a cisza jest taka, że nawet słychać, jak jaskółki latają. Idę na chór, wykładam nuty, zmieniam buty do gry i zaczynam registrować pierwszy utwór. To jest dla mnie niesamowite przeżycie – ten pierwszy kontakt z kościołem i organami.
Mówisz o tym bardzo wzniośle, a jednocześnie przyziemnie – jak o butach.
– Bo to jest bardzo ważne. Muszą być wąskie, żeby naciskać odpowiedni klawisz a nie trzy jednocześnie i robić klaster [śmiech]. Powinny mieć lekki obcas i być miękkie, żeby czuć ten klawisz. Takie do tańca i do organów.
… których nie znajdziesz identycznych, więc za każdym razem, za każdym koncertem zaczynasz w zasadzie od nowa pracę na utworem.
– Z organami, jak z ludźmi – zawsze się czymś różnią. Nawet jeśli organy pochodzą od tego samego twórcy, mają te same głosy podobnie zintonowane, to są ulokowane w innej przestrzeni, która przecież ma swoje własności akustyczne. Tym samym instrument będzie brzmiał inaczej.
Więc kładziesz nuty na pulpicie. Czy masz w sobie taką niepewność, jak tym razem utwór zabrzmi, co nowego i interesującego będziesz mógł zaproponować?
– Oczywiście. Jadąc gdziekolwiek, a zwłaszcza tam, gdzie wcześniej nie grałem, mam jakieś wyobrażenie o organach. W dzisiejszych czasach można łatwo znaleźć w Internecie filmiki z koncertów i posłuchać brzmienia w danej przestrzeni. Zwłaszcza na stronie MusicamSacram.pl jest opisanych wiele instrumentów z podaną dyspozycją, czyli liczbą i rodzajami głosów – wszystkimi danymi niezbędnymi do przygotowanie się wcześniej do występu.
Po przejrzeniu tej specyfiki organów i przesłuchaniu brzmienia coś już sobie tworzę w głowie i mam wstępne pomysły. Ale dopiero gdy zasiądę przy kontuarze gry, następuje weryfikacja i nie zawsze rzeczywistość pokrywa się z wcześniejszymi wyobrażeniami. Czasami utwór zaregistruje się inaczej i bywa, że brzmi lepiej od pierwszej koncepcji wymyślonej „na sucho”. Niekiedy jest inaczej. Może się bowiem okazać, że dane organy potrafią brzmieć bardzo pięknie w głosach alikwotowych, inne w językowych, a jeszcze inne w głosach fletowych. Tak więc dopiero na miejscu wszystko staje się jasne.
Bartosz Patryk Rzyman przy organach Grollmana w Sanktuarium Miłosierdzia Bożego, Sędziszów Małopolski
To może teraz wyjaśnimy, czym są poszczególne rodzaje głosów.
– Tak ogólnie rzecz biorąc, to głosy fletowe przypominają barwą różne rodzaje fletów i w zależności, czy są ośmiostopowe – wtedy brzmią tak, jak się naciśnie klawisz, czy czterostopowe – brzmią o oktawę wyżej. Głosy alikwotowe mają w sobie cechy mistyczne, takie światło, opierają się na prawach akustyki muzycznej, czyli cesze dźwięku, który ma „w sobie” ukryte dźwięki składowe – tak jak światło białe rozszczepione w pryzmacie pokazuje swoją prawdziwą naturę. W każdym razie muzyka brzmi przy ich użyciu niemal transcendentalnie.
A językowe?
– To są głosy, które naśladują brzmienie instrumentów dętych, od puzonów i trąbek po delikatniejsze, jak obój, krumhorn, czy szałamaja.
Bardzo często organista potrzebuje registranta, osoby, która przełącza głosy podczas gry, a szczególnie przy trudniejszych kombinacjach. Jak często korzystasz z takiej pomocy?
– Staram się przygotować utwór w taki sposób, by jak najmniej korzystać z pomocy registranta, bo obecność kogoś obok trochę mi przeszkadza. Bywało też i tak, że registrant zbyt szybko lub zbyt późno przełączał przyciski i wtedy utwór nie brzmiał dokładnie tak, jak bym chciał. Dla mnie jest to dodatkowy stres, taki niepokój. Naturalnie są bardziej skomplikowane kompozycje, przy których nie można uniknąć registranta, ale wtedy staram się wziąć zaufaną osobę.
Obecnie są budowane takie instrumenty, jak np. polskiej firmy Zych, które mają wbudowany komputer i mogę zaprogramować cały utwór wg swojej koncepcji barwowej. Nazywa się to Setzer. Można też przełączać różne ustalone wcześniej kombinacje stopami. To jest wielkie ułatwienie dla organistów.
A co z przewracaniem kartek nutowych?
– Wolę nauczyć się na pamięć newralgicznego momentu przy zmianie strony, niż polegać na osobie przy mnie, która zawsze może gdzieś myślami odlecieć.
Zdarzyły ci się takie historie?
– Oj, i to nie raz. Szczególnie na początku drogi artystycznej. Zdarzały się historie, że przewracano mi kilka kartek naraz, albo zapominano zupełnie o tej czynności. Grałem więc dalej jakoś sobie radząc, a osoba przy mnie po jakimś czasie się pytała „już mam przerzucić?” [śmiech]. Na szczęście to były rzadkie przypadki.
Ale najgorsze, co może przytrafić się podczas koncertu to zawieszenie się głosu. Zostaje wtedy jakiś dźwięk, który czasami wręcz wyje. Jest zmiana z potężnego brzmienia na piano, a tu w tle buczy puzon. Przypominam sobie taki koncert w Oławie. Instrument był przygotowany, nastrojony, ale mimo to jakiś dźwięk się zawiesił i trwał sobie w najlepsze przez kilka minut granego utworu. To był koszmar.
A co może Cię zaskoczyć?
– Na przykład bardzo przyjazna traktura, albo, niestety, odwrotnie, co zdarza się w organach elektropneumatycznych. Dosłownie, jeszcze nie dotyka się klawiatury, a ona już się odzywa. Granie jakichkolwiek ozdobników jest niewykonalne, ponieważ wszystko brzmi jak zamazane, a na dodatek błąkają się dookoła jakieś poboczne dźwięki.
Zostawmy sprawy techniczne na boku. Jaki repertuar urzekł cię na początku drogi artystycznej?
– Zdecydowanie barokowy i to zostało, nie zmienia się, po prostu zawsze ze mną jest. Zatem wszelakie organy barokowe budzą we mnie zachwyt. W miarę upływu czasu, gdy poszerzały się moje zainteresowania, nastąpił przeskok do literatury XX i XXI stulecia.
W tym do dzieł Mariana Sawy, których masz w repertuarze około 140. Co szczególnego odkryłeś dla siebie w tym twórcy i organiście?
– Muzyka Mariana Sawy to dzieła mistyczne, transcendentalne, o bardzo nietypowej, oryginalnej harmonii. Kompozytor stworzył własny, rozpoznawalny idiom stylistyczny. Dzieła te są bardzo inspirujące dla mnie, dlatego grałem tych utworów bardzo dużo, od najmniejszych miniatur-preludiów po dzieła rozbudowane, takie jak koncerty organowe, fantazje, sekwencje, rapsodie, toccaty. Rzeczywiście, kiedy na początku bieżącego roku podliczyłem wykonywane utwory, to wykonałem ich na przestrzeni lat równo 140.
Jesteś też adresatem kilku utworów Konstancji Kochaniec – bardzo ciekawej kompozytorki, której twórczość promujesz. W jakich okolicznościach po raz pierwszy się zetknęliście i co sprawiło, że nawiązana została współpraca?
– Z Konstancją znamy się lata. Gdy zaczynałem liceum muzyczne, Konstancja była już na studiach, poszedłem na jej kompozytorski koncert, na którym wykonywane były jej autorstwa „Kolory”, wtedy się poznaliśmy…. i zaprzyjaźniliśmy, zarówno muzycznie jak i prywatnie. Wykonywałem wiele kompozycji organowych Konstancji, w tym dzieła mnie dedykowane, m.in. Fantazję „Ogień i Popiół” (2010), Esquisse I (2016), który nagrałem na płytę, czy Esquisse II (2023).
Które z instrumentów organowych we Wrocławiu są dla ciebie ciekawe brzmieniowo, przyjazne, a jednocześnie też dostarczające satysfakcji jako słuchaczowi?
– Bardzo lubię i przeżywam wielkie wzruszenia podczas gry na organach w kościele św. Karola Boromeusza przy ul. Kruczej u Franciszkanów. Ten instrument jest bardzo zadbany, zawsze nastrojony, a do tego świątynia ma wspaniałą akustykę. Niewątpliwie piękny jest instrument w kościele św. Elżbiety, czyli zrekonstruowane organy Englera, których warto posłuchać z racji tego kontekstu historycznego, choć akurat tam akustyka jest dość trudna. Z kolei w pięknym barokowym Kościele Uniwersyteckim organy czekają na remont. Za to z pewnością warto wybrać się do ewangelickiego kościoła Opatrzności Bożej przy ul. Kazimierza Wielkiego. Tam są świetne organy, na których bardzo lubię grać i gdzie również byłem częstym słuchaczem koncertów w dzieciństwie.
Poza tym trzeba wspomnieć o katedrze św. Marii Magdaleny, gdzie jest niewielki ołtarzowy instrument, zaledwie ośmiogłosowy. Czasami na nich gram i jest coś w tych organach niezwykle mistycznego i zwiewnego. Przy wspaniałych własnościach akustycznych kościoła zwiększają swój wolumen.
Są zatem różne miejsca i przestrzenie, a niektóre niezwykle inspirujące. Bywa tak, że instrument jest genialny, a akustyka już nie i wtedy brakuje nam tego czegoś w odbiorze czy grze.
A masz może miejsce czy instrument-marzenie?
– Tak, są to organy Riegera z 1990 roku w kościele św. Jana w Tübingen w Niemczech. Ta sama firma odrestaurowała, a właściwie zbudowała od nowa, organy w Kościele Mariackim w Krakowie. To też byłoby świetne miejsce. Bardzo cenię sobie też instrumenty firmy Zych, na których w tym roku często gram podczas koncertów, również na organach tej firmy nagrałem płytę w 2019 roku w miejscowości Mazury. Instrumenty te są dla mnie niezmiernie inspirujące, dlatego chętnie wystąpiłbym w kościele Wszystkich Świętych w Warszawie czy w Sanktuarium Jana Pawła II w Krakowie. Ale zapewne pojawią się i inne marzenia…
Trwa ładowanie...