Rozmowa z Małgorzatą Markowską, córką wybitnego dyrygenta i kompozytora Andrzeja Markowskiego (1924-1986), twórcy Międzynarodowego Festiwalu Oratoryjno-Kantatowego Wratislavia Cantans we Wrocławiu
Izabella Starzec: Kiedy dostrzegła Pani w swoim ojcu nie tylko rodzica, ale i dyrygenta, kompozytora, artystę, znaczącą postać życia muzycznego?
– Małgorzata Markowska: To bardzo ciekawe pytanie. Wyrosłam w domu par excellence artystycznym, muzycznym, a zdałam sobie sprawę z tego, że mam takiego ojca, podczas pobytu w Krakowie. Byłam wtedy uczennicą szkoły muzycznej na Basztowej i bardzo regularnie uczęszczałam do Filharmonii Krakowskiej na koncerty, a nawet i próby. Mój ojciec wówczas był dyrektorem artystycznym Filharmonii i z dumą obserwowałam go za pulpitem.
Bardzo dbał o stronę programową, dobór utworów oraz wykonawców, solistów. Starał się również o obecność w programie twórczości młodych kompozytorów polskich, którzy tam zamieszkiwali, albo przyjeżdżali na wykonania. Z kolei wśród solistów grał m.in. Artur Rubinstein, od którego dostałam przepiękny, bardzo osobisty i szczególny autograf. Napisał że „winszuje mi ojca” – co było jednym z dowodów na znaczenie ojca. Nie mówiąc już o Henryku Szeryngu, czy Izaaku Sternie, Ojstrachach i wielu wspaniałych artystach jak Jorge Bolet.
Jego zmysł programowy wyróżniał się w owych latach 50. i 60. XX wieku, bowiem nie tylko promował muzykę współczesną, ale i wprowadzał na estradę koncertową dzieła oratoryjno-kantatowe, co było zaczątkiem dalszych jego marzeń, które realizował później we Wrocławiu, gdzie powstał w 1966 roku jego autorski Festiwal Oratoryjno-Kantatowy „Wratislavia Cantans”.
Jakie refleksje towarzyszyły Pani podczas obserwacji ojca za pulpitem dyrygenckim. Czy zastanawiała się Pani nad tym, jak prowadzi orkiestrę, co przekazuje, co daje muzyce?
– To tworzyło całość – był ojciec, była muzyka, która zawsze była dla mnie wielką wartością, ale też – co bardzo mnie pasjonowało – komunikacja z orkiestrą, bo ojciec bardzo lubił i cenił sobie muzyków orkiestrowych. Miał nawet taki projekt, koncepcję zrobienia filmu o relacji między orkiestrą a dyrygentem i wpływie jednych na drugich.
Pamiętam jeden koncert, który utkwił mi mocno w sercu, z poematem symfonicznym Mieczysława Karłowicza „Stanisław i Anna Oświecimowie”. A dlaczego? Czasem trudno na takie pytanie sobie odpowiedzieć. W każdym razie, gdy obecny dyrektor Filharmonii Krakowskiej, Alexander Humala, zapytał mnie, jaki utwór w szczególności chciałabym, by zabrzmiał na koncertach 18-19 października w 100-lecie urodzin ojca, odparłam, że właśnie ten poemat.
Patrząc na te relacje ojca z muzykami, co było takie szczególne według Pani?
– Ojciec był w ogóle osobą bardzo komunikatywną, nawet wręcz nie musiał nic mówić, bo jego ekspresja już była wystarczająca dla rozmówców. Był też osobą bardzo życzliwą. Kiedyś pewien perkusista z Filharmonii Krakowskiej, który został później piosenkarzem – Andrzej Dąbrowski – opowiadał pewną anegdotę. Otóż podczas koncertu i wykonywania jakiegoś utworu współczesnego, talerze perkusyjne spadły ze stojaka i poturlały się czyniąc hałas. Ojciec po koncercie podszedł do niego, uśmiechnął się i nic więcej nie powiedział.
Jak muzycy odbierali Andrzeja Markowskiego podczas pracy?
– Zawsze pozytywnie, podkreślali takie ludzkie podejście do muzyków. Oczywiście był stanowczy, ale nie apodyktyczny. Był też dowcipny, szybko reagujący na różne sytuacje. Mam takie wspomnienie o ojcu, często powtarzał, żeby być w życiu prawdziwym, że nie można oszukiwać. To samo jest w muzyce. Mówił tak: „I samym glissandem nie wnijdziesz w królestwo muzyki współczesnej”.
Czym imponował?
– W zasadzie rzecz dotyczy tego aspektu komunikacji, o którym mówimy. Ojciec bardzo rzetelnie przygotowywał się do prawykonań, czy też wykonań muzyki współczesnej. Omawiał utwór z kompozytorem, z solistami i muzykami. Zawsze był przygotowany.
Poza tym znał świetnie cztery języki, co bardzo przydawało się w pracy z zagranicznymi zespołami i solistami. Wiele podróżował, koncertując np. w Niemczech, Włoszech, Belgii, Francji, Japonii, USA i w innych krajach. Miał w sobie nieprawdopodobną energię – był tytanem pracy.
W jaki sposób patrzył na Pani kształcenie muzyczne?
– Uważał, że to powinno być moją przyszłością, ale kiedyś powiedział mi, że byłabym chyba najlepszym impresariem muzycznym. Pomyślałam wtedy, że rzeczywiście to jest mój świat i dzięki niemu weszłam na tę drogę. Najlepiej czuję się, gdy mogę promować artystów. Ale nie jestem impresariem.
Kto bywał w Państwa domu rodzinnym – proszę o kilka przykładów, bo domyślam się, że lista jest bardzo długa.
– Bywali u nas kompozytorzy, m.in. Luigi Nono, Krzysztof Penderecki, Henryk Mikołaj Górecki, Wojciech Kilar, oczywiście państwo Lutosławscy. Odwiedzał nas Jorge Bolet – genialny pianista. Rzeczywiście, trudno wymienić ich wszystkich.
Wszystkie fragmenty filmowe w niniejszym wywiadzie pochodzą z okolicznościowego felietonu emitowanego przed transmisją koncertu pamięci Andrzeja Markowskiego we wrześniu 1996 (w 10. rocznicę jego śmierci) na antenie TVP Wrocław. Autorka: Izabella Starzec.
Andrzejowi Markowskiemu zawdzięczać należy wielką promocję muzyki nowej, liczne prawykonania, wejście w ten obszar muzycznej awangardy. Te kontakty z kompozytorami przekładały się na wykonania. Na co w szczególności zwracał uwagę podejmując się dyrygowania nowymi dziełami?
– Przede wszystkim na talent. Czasami robił zamówienia. W 1961 roku skierował np. taką propozycję do Witolda Lutosławskiego, by stworzył utwór na La Biennale di Venezia, co przełożyło się na wspaniałe „Gry weneckie”. Z końcem lat 50-tych z kolei zamówił u Góreckiego „Epitafium”. Miał ogromną intuicję muzyczną względem twórców, nie mówiąc już o Krzysztofie Pendereckim, któremu dał osiem prawykonań jego dzieł.
Ogromnie ważna jest ta wzajemność, ale też i zaufanie, jakim z kolei kompozytor obdarza dyrygenta wykonującego, czy w szczególności – prawykonującego utwór. Pani ojciec zbudował sobie prawdziwą markę i stał się w dziedzinie muzyki najnowszej wielkim autorytetem. Pokazywał te utwory w sposób ciekawy, atrakcyjny i wyjątkowy.
– Potwierdzam to i mam wrażenie, że miało to też wpływ na dalsze losy tych kompozytorów, którzy stawali się w swych dziełach coraz bardziej doskonali. To było działanie zwrotne, konstruktywne i dopingujące. Zawsze musi być to obustronne porozumienie. Kiedyś zapytałam Krzysztofa Pendereckiego właśnie o to, kim mój ojciec był dla niego. Odparł, że był jego mentorem.
Szczególne miejsce zajmowała też muzyka dawna, czemu dał wyraz w zjawisku absolutnie wyjątkowym na owe czasy, tworząc we Wrocławiu w 1966 roku festiwal oratoryjno-kantatowy Wratislavia Cantans. I tylko pod tym warunkiem zgodził się objąć stanowisko dyrektora Filharmonii Wrocławskiej.
– Historia wyglądała następująco. Zabiegi wokół osoby mojego ojca względem poprowadzenia orkiestry filharmonicznej już trwały jakiś czas. W 1965 roku zakończył pracę w Krakowie i wtedy stwierdził, że mógłby się zgodzić na tę propozycję, pod jednym wszakże warunkiem: że w mieście pozwolą mu stworzyć wymarzony festiwal. To był właściwy powód, dla którego zdecydował się na przyjazd do Wrocławia.
Co się wtedy działo? Zaczęła się szybko rozwijać orkiestra, której szeregi zasilili muzycy z okręgu katowickiego. Również stworzone zostały dla niej warunki bytowe. Przecież wrocławska filharmonia nie miała jeszcze wtedy swojej siedziby, a próby i koncerty odbywały się w Auli Politechniki Wrocławskiej. Ojciec doprowadził do tego, że władze miasta podjęły się w ekspresowym tempie budowy sali koncertowej i tak powstała filharmonia przy ówczesnej ul. Świerczewskiego. No a festiwal – to było absolutnie autorski pomysł. Takiego drugiego wydarzenia nie było nigdzie w Europie.
Dodajmy też, że Andrzej Markowski wykorzystał zabytki Wrocławia i wnętrza kościołów na koncerty, co w owych czasach też było niespotykane. Uruchomił muzycznie tę przestrzeń miasta, co bardzo docenili dawni krytycy i publiczność. Była też jego Inwokacja, którą określił to przesłanie festiwalowe. Zacytuję tylko końcówkę:
„Na tym Festiwalu wykonawcy powinni sięgać po mało znane lub dotychczas nie wykonywane utwory polskich kompozytorów. Tu, we Wrocławiu, gdzie się dzieje ACTUS ORATORICUS i rozbrzmiewa FORMA CANTATE wszystkich czasów i stylów”.
– To wiązało się też z uwielbieniem polskości – choć może brzmieć to zbyt pompatycznie, ale tak ojciec postrzegał tę swoją misję we Wrocławiu. Chciał propagować polski repertuar, czy to dawny, czy współczesny i zapraszać świat, by zechciał tu właśnie go posłuchać.
Gdy przegląda się te dawne książeczki programowe, właśnie te akcenty bardzo dobrze widać, jak również charakterystyczne logo, które świetnie wpisywało się w festiwalową ideę.
– Dobrze, że Pani o tym wspomina. Ta dawna nutka – neuma, kojarzyła się ze średniowieczną pieśnią „Bogurodzica” i to właśnie ojciec wymyślił takie logo. Przyznam, że żałuję, że po latach zostało ono zmienione. Szkoda, ponieważ był to integralny element festiwalu. A wie Pani – Wratislavia to jest moja siostra. Ja czuję z tym festiwalem bardzo głęboką więź.
Gdy Pani ojciec zmarł w 1986 roku, miał zaledwie 62 lata. Warto zauważyć, że jego dorobek w tym intensywnym życiu zawodowym objął również kompozycje, o których jeszcze nie mówiłyśmy.
– No właśnie, ojciec napisał muzykę do ponad 30 filmów. W tym do „Popiołów”, czy pełnometrażowego filmu „Pan Wołodyjowski”. Ale pisał też muzykę do krótkiego metrażu, jak do słynnego filmu Jana Lenicy i Waleriana Borowczyka „Był sobie raz” z 1957 roku, nagrodzonego na wielu festiwalach w kategorii filmu eksperymentalnego. Moim zdaniem najlepszą muzyką jest powstała do jego pierwszego filmu, dodam, że dyplomowego Andrzeja Wajdy, czyli „Pokolenia”. Partytura niestety się nie zachowała. Niejedyna zresztą.
Co jest Pani marzeniem w stulecie urodzin ojca?
– Moim zdaniem, należałoby upamiętnić tę rocznicę zamówieniem popiersia Andrzeja Markowskiego i umiejscowieniem go w NFM, gdzie głównie odbywają się teraz koncerty „Wratislavii Cantans im. Andrzeja Markowskiego”.
Warto też dodać, że 12 września 2024 roku festiwal Wratislavia Cantans im. Andrzeja Markowskiego uczci we Wrocławiu pamięć swojego założyciela i patrona specjalnym koncertem „Hommage à Markowski”, podczas którego zabrzmią dzieła Henryka Mikołaja Góreckiego oraz jego syna – Mikołaja, który skomponował 1944 na chór i orkiestrę op. 65, dedykując go Andrzejowi Markowskiemu w stulecie jego urodzin.
– Andrzej Markowski był ojcem chrzestnym Mikołaja Góreckiego i jestem ogromnie wzruszona, że to właśnie jego dzieło uświetni ten uroczysty koncert, odwołując się w tak subtelny sposób do historii życia twórcy Festiwalu. Również cieszę się, że tegoroczna 67. Warszawska Jesień oddaje hołd memu ojcu. Jak pięknie pisze dyrektor festiwalu Jerzy Kornowicz na stronie internetowej: „Tegoroczną Warszawską Jesień poświęcamy, w setną rocznicę urodzin, pamięci Andrzeja Markowskiego – dyrygenta, kompozytora, organizatora wielu festiwali i instytucji, artysty i człowieka wielu talentów i aktywności, który tworzył Warszawską Jesień na przestrzeni kilku dekad, prowadząc liczne wykonania, w tym premiery utworów, które przeszły do legendy Festiwalu i dziejów nowej muzyki”.
Trwa ładowanie...