Co tydzień. Subiektywny przegląd tygodnia. Wydarzenia, które zwróciły moją uwagę. Oto odcinek 11.
- Zakończone właśnie igrzyska olimpijskie pokazują bardzo wyraźnie mierność polskiego sportu. Ten obraz tylko nieznacznie ubarwiają nieliczne medale i postawa niektórych sportowców, których ku wynikom pchała waleczność i ambicja. Ale przecież reprezentacja liczyła ponad 200 zawodniczek i zawodników. Medali z tego mamy zaledwie 10. I niby oczekiwania były nieco bardziej realistyczne niż w przypadku piłkarzy przed Euro, ale jednak boleśnie zderzyliśmy się z rzeczywistością. Nie wypada gdybać, ale gdyby nie ten ostatni medal w kolarstwie torowym, zupełnie niespodziewany, skończylibyśmy jak w Melbourne w 1956 roku, czyli jedenaście lat po wojnie, po której długo się podnosiliśmy.
Najmniej winię tutaj samych sportowców. Ich ktoś trenuje, finansuje im przygotowania, oni tkwią w jakimś systemie, który nie pozwala im się rozwinąć tak, jak mogliby w innych warunkach. Od ilu już lat prowadzimy dyskusje na temat braku systemu w wielu dyscyplinach sportu. Wciąż działamy od przypadku do przypadku i według zasady „jakoś to będzie” albo „może się uda”. Systemu i stabilizacji doczekaliśmy się jedynie w skokach narciarskich i siatkówce. I żużlu, ale tego akurat nie ma na igrzyskach i raczej nigdy nie będzie. Zawiodło nawet kajakarstwo, nasz etatowy dostarczyciel medali na niemal każdych igrzyskach. I to nie pojedynczy zawodnicy. Zawiedli wszyscy, a to nie może być przypadek.
Nasz sport jest chory jeśli jeden zawodnik odważnie mówi o braku sparingpartnera podczas przygotowań do kolejnych walk, jeśli inna zawodniczka narzeka bezpośrednio na trenera kadry mówiąc jednocześnie o depresji i sugerując, że nikt jej nie pomógł, jeśli komentator niegdyś związany z dyscypliną, którą komentuje, głośno i wyraźnie mówi o kolesiostwie w związku.
To były igrzyska, w których nie było nas tam, gdzie działo się coś spektakularnego. Jedyny moment, w którym miałem wrażenie, że coś znaczymy, to był finał siatkarski. Nie jest to moja ulubiona dyscyplina, ale przyznać muszę, że byliśmy wtedy w centrum zainteresowania. Bo z całym szacunkiem do Aleksandry Mirosław czy Klaudii Zwolińskiej, świat nadal niewiele o nich będzie wiedział. Choć oczywiście możemy uznać, że to problem świata, nie nasz.
Już tydzień temu przy okazji Igi Świątek napisałem, że nasze rozczarowanie to NIC w porównaniu do tego co dzieje się w jej głowie. To samo mogę napisać o większości polskich sportowców na tych igrzyskach. Oni byli po ciężkich przygotowaniach, mieli nadzieję i wiarę, że są w stanie zdobyć medal czy przynajmniej awansować na tyle daleko by czuć satysfakcję. Ci, którym się to nie udało zawiedli samych siebie, są w rozpaczy, jeszcze długo będzie to w nich siedzieć. Być może niektórzy się z tego nie wygrzebią.
A sport nadal w tym kraju będzie traktowany z przymrużeniem oka, żeby nie powiedzieć wyszydzany, sportowcy będą hejtowani, a działacze będą się bawić i grzać w świetle nielicznych sukcesów. Mamy ich tak mało, że z każdego medalu robiliśmy święto narodowe. Gdyby tak robili choćby Holendrzy, zabrakłoby im czasu na świętowanie i programy specjalne w mediach.
Rozpisałem się…bo mimo, że sportem nie zajmuję się zawodowo tak jak jeszcze dwa lata temu to jednak nadal jest w moim sercu.
Kilka dni temu jeden z byłych olimpijczyków powiedział, że w Polsce sportowiec traktowany jest pobłażliwie. Kiedy pewnego czasu pojawił się w Stanach Zjednoczonych, na słowa „sportowiec - olimpijczyk” wszyscy wokół stawali na baczność i robili sobie z nim zdjęcia. Sportowiec w Ameryce jest traktowany na równi z żołnierzem czy policjantem. A wszyscy wiemy jak owe dwie profesje są w USA szanowane.
To bardzo obrazowe.
***
- Poniekąd z igrzyskami wiąże się wystąpienie Donalda Tuska, na którym między innymi zasugerował zajęcie się słabymi wynikami polskich sportowców podczas igrzysk. Szczerze mówiąc liczę na to i jakoś mam przeczucie, że wielu związkowcom zabiło mocniej serce. Ze stresu. Podobnie zresztą grzmi Sławomir Nitras.
Ale przede wszystkim na konferencji Tuska chodziło o 100 mld złotych wydanych przez Zjednoczoną Prawicę nielegalnie na własną kampanię wyborczą – pisząc w skrócie. Nie dziwi już ani sam proceder, ani nawet kwota. Dziwi utrzymujące się na poziomie ok 30% zaufanie części społeczeństwa do tego ugrupowania.
Dziwi też, że działali tak bez żadnej refleksji, że kiedyś wyjdzie to na jaw. Przekonanie o własnej nieomylności i o tym, że wszystko im wolno bo są u władzy, pomieszało im zmysły.
Zwróćcie jeszcze raz uwagę na kwotę, na liczbę zawiadomień do prokuratury i mnogość zarzutów. I zadajcie sobie pytanie: czy naprawdę rozliczanie toczy się wolno? Wyobraźcie sobie, że macie do sprzątnięcia mieszkanie po imprezie nastolatków. Wydaje się Wam, że przecież nie może być tak źle. Zajmie Wam to z godzinę bo przecież nie przekroczą granicy. A tymczasem młodzież przekroczyła wszelkie granice. Wracacie do mieszkania i zastajecie taki burdel, że nie wiecie od czego zacząć. I z tym mierzy się obecna władza.
***
- Ciągle przekonuję się, że Polska to bardzo szczęśliwy kraj, w którym żyją ludzie bez większych problemów. Dlatego zajmują się Krzysztofem Stanowskim. Znowu dał popalić wszystkim jak leci. Znacie sprawę? Nagrał fake’owy film, na który dali się złapać dziennikarze i politycy. Zrobił to celowo by upokorzyć jednego z tych, którzy chcieli upokorzyć jego. Stanowski nie jest z mojej bajki – nie musi z niej być. Miałby to na pewno gdzieś gdyby się dowiedział, że tak jest. Ale rozegrał to po mistrzowsku. Wniosek z tego też taki, że jego zespół stoi za nim murem skoro godzi się na udział w takim filmiku i odgrywa swoje role niemal oscarowo.
I w tym wszystkim nie dziwi mnie, że dziennikarze, którzy się na ten „myk” złapali, nie sprawdzili autentyczności nagrania (choć było to łatwe). Dziwi mnie, że w ogóle się tym zajęli wiedząc kto owo nagranie ujawnił. To była moja pierwsza myśl. Nie żeby sprawdzić, tylko, że nie warto się tym zajmować, bo źródło dość wątpliwe.
***
- Rzuciłem się jak wygłodniały wilk na film „Powstaniec 1863”. Uwielbiam filmy kostiumowe, historyczne, zwłaszcza oparte na faktach, albo wręcz takie opowiadające autentyczną historię. I klops. Miałem podobne odczucia jak po filmie „Bitwa Pod Wiedniem”. Patos, nienaturalność i słabe dialogi. I to podejście „my bardzo dobrzy, krystaliczni - oni bardzo źli, wręcz dzicy w tym negatywnym znaczeniu”. Nie uratowała tego filmu obsada. Na początku pojawił się Daniel Olbrychski odgrywający starego ale niezwykle sprawnego starszego człowieka. Rolę główną odegrał Sebastian Fabijański, który nijak nie pasuje do roli dobrotliwego księdza. I to nie dlatego, że grał w „Pitbullu”. Raczej dlatego że pamiętam go ze świetnej w „Kamerdynerze”.
Rozczarowanie niestety.
***
- Sporo koni było w owym wspomnianym „Powstańcu”. Tak się złożyło że kilka dni po tym seansie odbyła się aukcja koni w Janowie Podlaskim pod nazwą Pride Of Poland. Owa Pride dopiero wraca do Janowa po tym co nawyrabiał poprzedni rząd. Cenowy rekord sprzed kilku lat to prawie półtora miliona euro. W ten weekend łączna suma za wszystkie sprzedane konie to ponad pół miliona euro. Wprawdzie podobno do stadniny wraca jakość i choroba ustępuje ale jednak kilka lat zostało zmarnowanych przez nieudacznictwo. Krew się burzy. Wszystko czego dotknęli zostało zepsute. Nawet nie trzeba wymieniać pojedynczych instytucji. Szło ławą. Co się dało, to zepsuli. Akurat przy Stadninie Koni w Janowie Podlaskim, na myśli przychodzi mi też Radiowa Trójka, która również powoli z choroby wychodzi.
Niedługo okaże się, że dobili sport w bardzo podobny sposób.
cdn. za tydzień
Trwa ładowanie...