Ten festiwal jest dla mnie czymś więcej, niż tylko rokrocznym wydarzeniem muzycznym. To kawałek też mojej historii, gdy jako dziecko chodziłam z rodzicami na koncerty (w pierwszym filmiku stoję, jako żywo, w białej sukieneczce i z wielką kokardą we włosach przy mamie - Annie Filc (1936-2003) i tacie - Jerzym Filcu (1933-2021). Rodzice (muzycy) rozmawiają z chórmistrzem Edmundem Kajdaszem.
Potem, jako nastolatka stałam na bramce i przedzierałam bilety. Za to mogłam wysłuchać tych koncertów, które obsługiwałam. Ale to była frajda! A potem przyszły lata telewizyjne, gdy z kamerą obsługiwałam wiele lat kolejne festiwale, przygotowując felietony, reportaże, czy we współpracy redakcyjnej z Bogusławem Klimsą, swoim mentorem z TVP Wrocław, studia festiwalowe.
Może właśnie dlatego zaczynam rozmowę z Dorotą Szwarcman od wspomnień. Ale najpierw filmik - fragment z roku 1973, gdzie pod wrocławskie plenery z reportażu festiwalowego AD '73 podłożyłam kawalątek koncertu Chóru Polskiego Radia i Telewizji we Wrocławiu pod dyrekcją Stanisława Krukowskiego. Materiały pochodzą z TVP Wrocław i były emitowane na antenie przed 51 laty.
Izabella Starzec: Jakie masz pierwsze wspomnienia związane z festiwalem Wratislavia Cantans?
– Dorota Szwarcman: Zaczęłam jeździć na festiwal pod koniec lat 70-tych, czyli już za dyrekcji Tadeusza Strugały. Już w tamtych czasach przyjeżdżały gwiazdy. Pamiętam na przykład występ Monteverdi Choir pod dyrekcją Johna Elliota Gardinera z wszystkimi motetami Bacha. To było niesamowite przeżycie – wykonanie perfekcyjne. Albo niezapomniany recital Christy Ludwig – to była wielka klasa.
Czy miałaś może takie odczucia, że wtedy festiwal pełnił nieco inną funkcję niż dzisiaj, gdy mamy dostęp do wszelakich dóbr muzycznych? W tamtych czasach natomiast możliwość wysłuchania dzieł poza repertuarem filharmonicznym, czy różnych gwiazd, była dla odbiorców jedyną w swoim rodzaju.
– Tak, ale nie tylko. Była to też eksploracja zabytkowych miejsc wrocławskich, bo przecież wtedy filharmonia nie miała porządnej siedziby i wszystkie te koncerty odbywały w kościołach, co miało jedyny w swoim rodzaju koloryt. Wtedy ten festiwal był niepodobny do innych i bardzo atrakcyjny dla gości zagranicznych przez te niecodzienne wnętrza.
W dziedzinie repertuaru bywało różnie. Np. wykonanie „Requiem” Romana Maciejewskiego było prawdziwym ewenementem. Ale w latach 90-tych trochę już – za przeproszeniem – zaczynał się robić groch z kapustą. Były różne koncerty quasi folkowe, nurt sztuk pięknych nie zawsze wysokiej jakości. Zrobiło się tego za dużo i za gęsto. Jednego dnia były przecież trzy koncerty i jeszcze wydarzenia towarzyszące. Podobny profil – choć nieco inaczej prowadzony – proponowała też następczyni Tadeusza Strugały, czyli Lidia Geringer d’Oedenberg. Każda z dyrekcji odcisnęła swoje piętno, bo przecież to oni kształtowali festiwal przez pryzmat swojego gustu, różnych pomysłów, czy kontaktów osobistych z artystami.
Fragment z reportażu z 44. Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans dla TVP Wrocław, emitowanego w październiku 2009 roku. Tytuł: "Wratislavia Cantans – refleksje wieku średniego". Autorka: Izabella Starzec.
Przez te prawie sześć dekad festiwal ewoluował w różnych aspektach. Od 2015 roku, czyli ukończenia budowy Narodowego Forum Muzyki, przestała być eksponowana zależność między muzyką a architekturą.
– Siłą rzeczy musiało się to zmienić, choć niektóre z koncertów nadal odbywają się poza siedzibą NFM.
To prawda, ale nie jest to dominująca część wydarzeń. Zniknęło też dookreślenie „oratoryjno-kantatowy” dając być może większą swobodę w profilowaniu programu, z drugiej zaś strony tracąc ten wyróżnik. Festiwal zyskał natomiast imię Andrzeja Markowskiego, twórcy Wratislavii Cantans.
– No i pozostaje jego nazwa, czyli śpiewający Wrocław, co jest nadal w programie widoczne przez eksponowany pierwiastek wokalny.
Choć tęsknię za tymi koncertami w kościołach, czy zabytkowych wnętrzach, to akustyka NFM bardzo poprawiła jakość doznań koncertowych.
– Zdecydowanie tak. Te koncerty w kościele Marii Magdaleny dla przykładu, były bardzo trudne w odbiorze. Słychać było dobrze w pierwszych rzędach, ale z tyłu tworzył się prawdziwy kocioł dźwiękowy. Myślę więc, że wielkoobsadowe koncerty, które wybrzmiewają obecnie w NFM, dają wiele satysfakcji pod tym względem.
Inwokacja Andrzeja Markowskiego. Fragment z reportażu z 44. Międzynarodowego Festiwalu Wratislavia Cantans dla TVP Wrocław, emitowanego w październiku 2009 roku. Tytuł: "Wratislavia Cantans – refleksje wieku średniego". Autorka: Izabella Starzec.
W tym roku takim ukłonem w stronę historii festiwalu będzie wieczór „Hommage à Markowski” właśnie w katedrze Marii Magdaleny, miejscu tak mocno zrośniętym z jego tradycją. Przyznam, że już się nań cieszę. Z kolei nie bardzo rozumiem wybór Muzeum Pana Tadeusza na recitale. Nawet i dwukrotnie powtórzone koncerty rozeszły się biletowo błyskawicznie.
– Ja też tego nie rozumiem. Są zaproszeni świetni wykonawcy, których wielu chciałoby posłuchać, a to miejsce jest po prostu ciasne. Koncerty są wyprzedane, szkoda.
Pochylmy się nad kwestiami programowymi, które obecnie od kilku lat leżą w gestii Giovanniego Antoniniego. Co sądzisz o koncepcji z mottami festiwalowymi?
– Teraz jest taka moda, by nadawać festiwalom tytuły czy motta. To samo jest na Festiwalach Beethovenowskich, festiwalu Chopin i jego Europa, Warszawskiej Jesieni i innych tego typu imprezach. Zwykle to są bardzo pojemne tematy i do takiego worka można wrzucać różne rzeczy. Nie wiem tylko, czy może to być jakimś drogowskazem dla słuchaczy. Może w pewnym stopniu.
Tegoroczna Wratislavia Cantans ma w podtytule „Migracje”. Czy jest to dla ciebie czytelne?
– Patrząc na program, nie wszystko da się w tym kontekście zrozumieć. Na przykład, co mają wspólnego z migracjami pieśni gruzińskie, czy nawet „Hommage à Markowski”? Ale już koncerty z muzyką z Ameryki Łacińskiej jak najbardziej.
Haendla też można wziąć pod uwagę z racji europejskich wędrówek od Niemiec, przez Włochy do Anglii.
– A na dodatek dziadek Haendla był z Breslau. Poza tym finałowym koncertem zadyryguje Christoph Eschenbach, nowy szef artystyczny NFM – też emigrant, urodzony w Breslau, który powraca do rodzinnego miasta artystycznie, ale w repertuarze ma Brucknera, który nigdzie się nie przemieszczał. To motto jest trochę naciągane, niemniej – bardzo chwytliwe.
Czy to muzycznie ma dla ciebie znaczenie?
– Niekoniecznie.
Coraz trudniej jest przykuć uwagę odbiorców.
– Bo konkurencja jest coraz większa. Każdy organizator się stara, by jego oferta była bardziej atrakcyjna od innej. Trudno jest temu sprostać, już nie mówiąc o tym, że życie kulturalne w Polsce przeżywa różne chwile. Kiedyś można było sobie szaleć, dzisiaj są wieczne problemy z finansowaniem i pozyskiwaniem dodatkowych sponsorów.
Co budzi twoje największe zainteresowanie w tym roku, niezależnie od twoich recenzenckich obowiązków?
– Interesuję się rzeczami mniej znanymi, a więc moją uwagę przykuwają te koncerty południowoamerykańskie, a szczególnie Pedro Memelsdorffa. To może być bardzo ciekawe. Mamy nieznany repertuar i piękną muzykę baroku. Ponadto recital Jeana Rondeau i Avi Avitala, wieczór pod dyrekcją Václava Luksa z udziałem Collegium Vocale 1704 i Collegium 1704 – to jest marka sama w sobie. No i „Hommage à Markowski”, również z sentymentu.
Podoba ci się taka kumulacja wydarzeń wyłącznie w przedłużone weekendy?
– Moim zdaniem to wynika z mody na krótkie miejskie wizyty. Ludzie wpadają gdzieś na weekend i wyjeżdżają, a na miejscu oczekują kumulacji różnych wydarzeń i atrakcji. Taki city break oratoryjno-kantatowy.
Trwa ładowanie...