Izabella Starzec: Z wielkim zainteresowaniem obejrzałam film dokumentalny „Maestra” w reżyserii Maggie Contreras, opowiadający o paryskim konkursie La Maestra adresowanym do kobiet – dyrygentek, który wygrała pani w 2022 roku. Czy konkurs stał się przełomowy dla pani kariery?
Anna Sułkowska-Migoń: Zdecydowanie tak. Gdyby nie on, nie byłoby mnie w tym miejscu, w którym obecnie jestem, albo zajęłoby to zdecydowanie więcej czasu. W fachu dyrygenckim, jaki i innych artystycznych profesjach, szczęście jest potrzebne. Ten moment bycia zauważonym i otrzymania szansy nie zdarza się często i trzeba z niego korzystać pełnymi garściami.
Ważna jest nie tyle wygrana konkursu, ile po konkursie, gdy pojawia się okazja do zadyrygowania wieloma orkiestrami. Trzeba się wtedy naprawdę pokazać, bo już nikt nie będzie poklepywał po ramieniu. Oczekuje się już wtedy pełnego profesjonalizmu. Gdyby nie konkurs, to tej szansy bym nie otrzymała. Tak, to był krok milowy, przełom – wszystko jednocześnie.
Jakie jest pani zdanie na temat kobiet – dyrygentek. Czy jest wam trudniej?
– Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć, bo musiałabym wiedzieć, jak to jest być mężczyzną – dyrygentem. Owszem, słyszałam o różnych sytuacjach, a z pewnością pochodzących sprzed wielu lat. Pionierki dyrygentury, które przetarły szlak 100, 70, 50 lat temu były prawdziwymi bohaterkami, gdyż zawód był przypisany mężczyznom. Można sięgnąć do dawnych artykułów np. z „New York Timesa”, by przekonać się, jak w latach 20-tych minionego stulecia kobiety – dyrygentki były wręcz wyśmiewane przez krytyków muzycznych, i to z błahych powodów, jak np. stroju.
Ja się na tym aspekcie nie skupiam. Jeśli widzę, że czasami nie ma między mną a orkiestrą chemii, staram się to przekuć na atmosferę wzajemnego szacunku.
fot. Grzegorz Mart
Tak mi krążą po głowie słowa jednej z uczestniczek paryskiego konkursu, która odpadła na jakimś etapie, że ktoś z jurorów przy ocenie jej występu dał uwagę, że za mało się uśmiecha. Rozżalona mówiła przed kamerą, że chyba Karajanowi nikt by nie ośmielił się tego powiedzieć. To pokazywało zupełnie niemerytoryczne podejście jurora, jak do małej dziewczynki.
– Nie byłam obok tego „feedbacku” i staram się być ostrożna w potwierdzaniu, czy jest to prawda. Oczywiście taki komentarz nie powinien nigdy paść, ale biorę pod uwagę fakt, że wyrażamy różne opinie w emocjach. Czasami pewne wypowiedzi bywają przesadne, albo wynikające z niezrozumienia lub nadinterpretacji.
Dyplomatyczna odpowiedź.
– Kocham ten film, ale powiem szczerze, że są w nim pewne momenty niepotrzebnie podbite emocjonalnie, tak w stylu amerykańskim. Niektóre sprawy zostały w nim, jak na mój gust, zbytnio podkolorowane, a w rzeczywistości wcale nie były dramatyczne.
Zamykając już wątek tego filmu, czy utrzymuje pani kontakty z niektórymi uczestniczkami. Czy konkurs był też czasem na zaprzyjaźnienie się?
– Jak najbardziej. Pomimo dużej rywalizacji, presji, skrajnych emocji, była przestrzeń na nawiązanie więzi. Co więcej, po konkursie wszystkie półfinalistki były objęte dwuletnią Akademią przy Filharmonii Paryskiej, więc spotykałyśmy się regularnie. To było fantastyczne! Jak podróżujemy, to też często się odwiedzamy w swoich miastach.
Pani wyższe wykształcenie akademickie obejmuje nie tylko dyrygenturę, ale i altówkę na Wydziale Instrumentalnym. Czy zdobyła też pani doświadczenia orkiestrowe, które obecnie się przydają w fachu dyrygentki?
– Jednym z przedmiotów podczas studiów była orkiestra symfoniczna, więc trzeba było realizować się w zespole przez pięć lat. Nie byłam potem na stałe zatrudniona w orkiestrze, ale grałam, jak to mówimy, wiele dżobów, typu: zastępstwa, doangaże, kilkudniowe lub dłuższe wyjazdy. Zagrałam bardzo dużo takich koncertów. Mimo że nie był to długi okres, to jednak wystarczył, by zetknąć się ze specyfiką pracy muzyka orkiestrowego. Dało mi to przede wszystkim wiedzę, jak ważny jest czas i umiejętność niemarnowania potencjału, jaki tkwi w muzykach. Bardzo szybko można stracić uważność, gdy dyrygenci zbędnie powtarzają pewne fragmenty, lub „męczą” orkiestrę nieumiejętnym rozplanowaniem próby. To jest bardzo ważne w pracy.
Kiedy obserwowałam pracę dyrygenta z tej drugiej strony, to łatwiej zapamiętać pewne schematy, które mnie irytowały, denerwowały, albo zniechęcały do dalszej pracy.
To cenna perspektywa, dzięki której można teraz, stając po drugiej stronie, wypracować swoje sposoby na komunikację z orkiestrą. Zespół to w końcu żywy organizm. Mogą od razu „kupić” dyrygenta, mogą – wręcz przeciwnie – stanąć okoniem. Jaką postawę przyjmuje pani obecnie wobec muzyków orkiestrowych?
– Określiłabym siebie jako osobę otwartą na współpracę, pozytywną i partnerską.
A czy orkiestra rzeczywiście potrzebuje partnera w osobie dyrygenta?
– Myślę, że w dzisiejszych czasach o wiele bardziej. Stosunki partnerskie w tej konkretnie pracy mają jednak swoje granice. Ostatecznie to ja podejmuję decyzje, nie tylko muzyczne, ale i organizacyjne, co już ustawia nasze relacje. Partnerstwo rozumiem bardziej w muzykowaniu i to uważam za konieczne i niezbędne.
Gdybym przyszła jako dyktator, z cechami autorytarnymi, to trudno wtedy dostać coś od orkiestry. A przecież to są mimo wszystko indywidualności. Muzycy mają coś do zaproponowania. Gdybyśmy tę pracę ubrali w ramy, czego ja chcę, a czego nie, to zgubi się najpiękniejsza część – dusza współpracy, dzięki której możemy odkryć tę drugą stronę. Przychodzę z jakąś swoją wizją, ale nagle w trakcie próby może przyjść moment, gdy czyjś pomysł zmieni tę koncepcję.
Oczywiście ta obecna postawa może ewoluować. Sama jestem ciekawa, jaka będę za dziesięć lat.
Orkiestra też ma swoje przyzwyczajenia, które mogą wynikać z regularnej współpracy z szefem artystycznym, bądź stałym dyrygentem gościnnym i wtedy zapewne trudno ruszyć jakiś kanon wykonawczy danego dzieła?
– To prawda. Miałam takie sytuacje, ale nie zagranicą. Tam rzadko orkiestra dyskutuje z odmienną wizją dyrygenta i raczej przyjmuje jego interpretację. Jeśli są jakiekolwiek niejasne kwestie, to wtedy koncertmistrz, albo ktoś z orkiestry po prostu dopytuje. W Polsce rzeczywiście zdarzyło mi się usłyszeć: „a po co zmieniać”, „myśmy to grali inaczej”. Trzeba być pewną swojej wizji i dobrze ją uargumentować. Staram podeprzeć się wiedzą, by orkiestra zrozumiała, dlaczego tak a nie inaczej interpretuję, niż stwierdzać „bo tak musi być”.
Wiele spraw wynika wprost z partytury i często różne wykonania zacierają jakby tę pierwotną intencję kompozytora. Warto więc wrócić do zapisu nutowego i tam znaleźć prawdę.
Ukończyła pani nie tylko dyrygenturę symfoniczną, ale również chóralną i operową. Na dzisiejszym etapie rozwoju artystycznego gdzie jest pani bliżej?
– Na razie za wcześnie, by składać jakieś wiążące deklaracje. Nie chcę się dać zaszufladkować w jakiś jeden typ dyrygentury. Muzyka jest tak piękna i różnorodna, że w tym momencie chętnie podejmuję się różnych wyzwań. Uwielbiam pracę ze śpiewakami, chórzystami – to są inne doznania i doświadczenia. Z chórem pracuje się inaczej. Dla nich instrumentem jest ich własne ciało i oddychają z dyrygentem, jeśli ten potrafi to oczywiście przekazać. Wtedy tworzy się szczególna więź.
Cieszę się, że mogę łączyć te różne formy dyrygentury i w sezonie 2024/2025 będę miała okazję poprowadzić chór i orkiestrę Filharmonii Narodowej w ramach kwietniowego koncertu, a zespół Opery w Bernie podczas „Eugeniusza Oniegina” Piotra Czajkowskiego.
Poprowadzi też pani orkiestrę kameralną podczas koncertu 7 września na Międzynarodowym Festiwalu Wratislavia Cantans im. Andrzeja Markowskiego, dyrygując wrocławskim „Leopoldinum” i arcyciekawym programem z muzyką II połowy XX stulecia. Czego potrzebuje od dyrygenta zespół małoobsadowy?
– Doprecyzuję teraz istotę sprawy. Gdyby była mowa o orkiestrze barokowej, czy wczesnoklasycznej na przykład, to dyrygent w zasadzie nie jest potrzebny. W naszym koncercie z Leopoldinum rzecz leży we współczesnym programie. To sprawia, że dyrygent jest potrzebny, nawet na takim czysto matematycznym poziomie, bowiem jest bardzo dużo zmian rytmicznych i metrycznych. Są częste zmiany temp i na tzw. ucho trudno zapamiętać mniejsze, czy większe fragmenty utworów. Ta ręka dyrygenta jest niezbędna także jako pomoc muzykom w wykonywaniu określonych efektów brzmieniowych. Repertuar jest naprawdę wymagający.
Kto jest dla pani wzorem dyrygenckim?
– Dobre pytanie. Kiedyś mogłabym powiedzieć, że jestem kopią swojego taty [dyrygent Piotr Sułkowski – przyp. I.S.], ale wraz z każdym nowym kontaktem z innym dyrygentem poznawałam zawsze coś innego. Byłam dawniej porównywana do Mirgi Gražinytė-Tyla i faktycznie, trochę widzę w niej siebie.
Nikt jednak nie chce być niczyją kopią, ja też. Gdy kogoś naśladujemy, jest w tym nuta aktorstwa, a ja chcę być sobą, ponieważ to jest najbardziej naturalne. Trzeba być w swoich butach i prowadzić muzykę według swego serca, przy zachowaniu jednak pewnych ram.
Koncert orkiestry Leopoldinum pod batutą Anny Sułkowskiej-Migoń:
https://www.nfm.wroclaw.pl/component/nfmcalendar/event/11048
Trwa ładowanie...