Izabella Starzec: Jakże długie są Pańskie związki z dawniejszą Państwową Wyższą Szkołą Muzyczną, obecnie Akademią Muzyczną im. Karola Lipińskiego we Wrocławiu! Jest Pan, co by tu nie mówić, jednym z nestorów tej uczelni – jej absolwentem, pedagogiem pełniącym także różne funkcje, w tym dziekańskie. W którym roku rozpoczął Pan studia?
– Leszek Wisłocki: W 1951 roku, kiedy zacząłem studia pianistyczne u prof. Melanii Sacewicz, potem były kompozytorskie u Piotra Perkowskiego a następnie u Stefana Bolesława Poradowskiego i dyrygenckie u Adama Kopycińskiego. Związany byłem z uczelnią do roku 2019, a więc przez 68 lat.
Dyplom z fortepianu zagrałem w Dużym Studiu Polskiego Radia w czerwcu 1955. Wkrótce mój serdeczny kolega, nieżyjący już Leon Hanek, zaczął mnie namawiać do współpracy z Polskim Radiem. Tak też rozpoczęły się regularne comiesięczne nagrania. Wybierałem do repertuaru różne utwory, ciekawostki – niegdyś wyszperałem w księgarni muzycznej utwory kompozytorów chińskich – i tak tworzyłem te audycje. Natomiast w 1957 roku wraz ze swoim kolegą dyrygentem Jerzym Zabłockim, nagrałem swój slow-fox na saksofon, fortepian i orkiestrę smyczkową – taki typowy utwór o charakterze popularno-rozrywkowym.
Pisał Pan pod swoim nazwiskiem?
– Nie, Jurek Zabłocki właśnie wtedy mi powiedział, że jeśli chcę, by coś zostało wykonane, to powinienem pisać pod pseudonimem.
Dlaczego?
– Ponieważ wówczas rządził w redakcji muzycznej w Polskim Radiu – myślę o antenie ogólnopolskiej – świetny pianista i kompozytor Władysław Szpilman. Lepiej było się ukryć pod nieznanym nazwiskiem. Pisałem jako Luigi Vittorini. Dopiero po ponad dekadzie zostało to odtajnione [śmiech].
Zbiór Pańskich kompozycji datuje się już od 1951 roku, kiedy zaczynał Pan studia pianistyczne. Skąd się wzięła ta pierwsza pozycja w dorobku twórczym?
– To była niezwykła historia. Nawet nie śmiałem myśleć o kompozycji – chciałem zostać koncertującym pianistą. Grałem wtedy III Koncert c-moll Beethovena. W części I jest oczywiście kadencja, ale nijak nie można było jej zdobyć. W tych nutach po prostu jej nie było. Zaproponowałem swojej profesorce Melanii Sacewicz, że spróbuję sam napisać kadencję. Traf chciał, że właśnie w 1951 roku zaczął dojeżdżać z Krakowa na zajęcia do naszej uczelni znany kompozytor Piotr Perkowski. Pokazałem mu tę kadencję, on zrobił kilka poprawek i zapytał, czy nie chciałbym zacząć uczęszczać na lekcje kompozycji do jego klasy. Bardzo się ucieszyłem, a on próbnie zadał mi do napisania wariacje na fortepian. Parę miesięcy później zaprezentowałem gotowy utwór. I to był początek.
Ile lat trwał ten kontakt?
– Tylko trzy lata, ponieważ profesor przeprowadził się do Warszawy i zrezygnował z wrocławskiej uczelni. Oddał całą swoją klasę kompozytorską pod opiekę Stefana Bolesława Poradowskiego.
Co obaj kompozytorzy wnieśli do Pańskiego języka muzycznego?
– Piotr Perkowski był uczniem Karola Szymanowskiego. Później wyjechał do Paryża i tam uzupełniał studia. Francuzi mają wielkie wyczulenie na barwę dźwięku i dlatego też przekazywał te swoje doświadczenia wychowankom. Stąd i u mnie pojawiły się takie zainteresowania, by łączyć różnego rodzaju instrumentarium, ze szczególnym wyczuleniem na kolorystykę brzmienia, jak na przykład: flet z altówką, obój z wiolonczelą, marimbafon z fortepianem, czy flet z gitarą.
Natomiast prof. Poradowski dbał niesłychanie o warsztat i precyzję formalną. Oczywiście zwracał uwagę na melodykę, czasami sugerował jakieś folklorystyczne rozwiązania. Trzeba pamiętać, że w owych latach jakieś śmielsze rozwiązania kompozytorskie były krytykowane za formalizm.
W Pańskich utworach przebija taka ogólna nuta neoklasycyzmu – trzymania się pewnych wzorów architektonicznych, nawiązywanie do klasycznych proporcji, bardzo konkretne nazwy odwołujące się do form, a nie jakichś neoromantycznych skojarzeń. Są sonaty, kwartety, miniatury – by podać tylko kilka oczywistych przykładów.
– To się zgadza. Lubię ten język kompozytorski i klasyczne struktury, choć oczywiście były w mojej twórczości różne eksperymenty.
Wspomnijmy, że Pańska wszechstronna edukacja przyczyniła się również do różnorodnej działalności – już nie tyle twórczej, ale i popularyzatorskiej. W dawnym modelu działania Dolnośląskiego Towarzystwa Muzycznego istniała szeroko zakrojona akcja umuzykalniająca w różnych mniejszych miejscowościach Dolnego Śląska. Brał Pan również w tym udział i jako pianista, i jako prelegent…
– … a nawet niekiedy jako kompozytor. Tak, to była bardzo sympatyczna akcja. Wyjeżdżaliśmy regularnie, niemal co miesiąc, do różnych szkół – od podstawówek po licea, technika, czy szkoły zawodowe. Konstruowaliśmy odpowiednie programy i składy wykonawcze. Z reguły było troje – czworo wykonawców, zawsze pianista i prelegent, śpiewacy lub inni soliści.
Czasami na miejscu bywało różnie z tą bazą instrumentalną, myślę o pianinie. Proszę wspomnieć, komu zdarzyło się podczas tych wyjazdów odkryć instrument bez klawiatury?
– Oj tak, to się przydarzyło Piotrowi Łobozowi. Po prostu jakiś stroiciel zabrał cały mechanizm do naprawy w domu i zapomniał oddać przed koncertem. Muzycy byli już na miejscu, a tu niespodzianka – po otwarciu klapy instrumentu okazało się, że nie ma w nim klawiszy.
Piękna historia. I co wtedy?
– Klapa [śmiech]. Wtedy Piotr Łoboz powiedział do skrzypka, świetnego muzyka Janusza Wyląga, z którym pojechał na te koncerty, by ten grał coś solo, a on się zajmie prelekcją. W ten sposób uratowali ten koncert. Tak, takie śmieszne sytuacje się zdarzały. Bywały też nienastrojone instrumenty, że nie dało rady na nich grać…
Chciałbym też wspomnieć o Pańskich związkach z Jelenią Górą, w której kończył Pan znane gimnazjum i liceum im. Stefana Żeromskiego, a po latach stworzył kompozycję, która zabrzmiała w Filharmonii Dolnośląskiej na jej 40-lecie. Kto konkretnie zamówił utwór?
– Andrzej Chorosiński, przed laty dyrektor artystyczny tamtejszej filharmonii, który odezwał się do mnie z propozycją skomponowania koncertu na orkiestrę. Zacząłem się zastanawiać, czy w utworze tym nie można by nawiązać do jakiegoś folkloru. Ale skąd go wziąć w Jeleniej Górze? Wtedy myślami wróciłem do swojego gimnazjum, które w 1948 roku otrzymało sztandar. Mieliśmy w szkole dobrze prosperujący chór, który prowadził Dominik Maciejewski, i wtedy – na tę uroczystość – śpiewaliśmy pieśń w rytmie poloneza. Niestety, nie znam autorów tekstu ani muzyki. Być może za stroną literacką stał nasz dyrektor Maksymilian Tazbir, a muzyczną Dominik Maciejewski. Dość powiedzieć, że motyw tego utworu stał się kanwą okolicznościowej kompozycji na uroczystość 40-lecia Filharmonii Dolnośląskiej w Jeleniej Górze.
Przeszliśmy od współczesności do czasów szkolnych, cofając się w czasie o 75 lat… Zaprosiłam Pana do odległych wspomnień.
– To prawda… Jelenia Góra była pięknym, niezniszczonym przez wojnę miastem. Napłynęła tu ludność z różnych stron. W szkole spotkałem wiele fantastycznych osób – koleżanek, kolegów, przyjaciół. Po maturze były czasy bardzo swojskich studiów we Wrocławiu w budyneczku przy Powstańców Śląskich, gdzie mieściła się nasza dawna uczelnia muzyczna. Tworzyliśmy jedną wielką rodzinę na tej małej przestrzeni, która jeszcze mieściła stołówkę dla studentów, a na ostatniej kondygnacji akademik. Ta atmosfera był niesamowita.
Choć studiowałam parę dekad później, to jeszcze też „załapałam się” na dawną willę przy Parku Południowym, i też mam takie wspomnienia. A na dodatek ten pawilon z dykty i szkła dla wokalistów, perkusistów i akordeonistów… Co za mieszanka wybuchowa pod jednym dachem! Pamiętam, że w tej atmosferze prosiłam Pana, jako swojego dziekana, o jakiś podpis zaliczeniowy na murku przy wejściu do uczelni – i to nikogo nie dziwiło. Było takie swojskie. Jak Pan odebrał zmianę lokalizacyjną na plac Jana Pawła II?
– No właśnie – brakowało mi tej atmosfery. Były i są za to inne zalety nowoczesnej bazy lokalowej. Warto podkreślić, że do nowej siedziby uczelni przekonał społeczność akademicką wybitny intelektualista, poliglota, pianista i historyk sztuki – ówczesny rektor naszej uczelni – Marek Dyżewski.
Każde pokolenie ma swoje wspomnienia, często podszyte nutą nostalgii. Pointując nasze spotkanie – co było dla Pana najważniejsze w życiu?
– W zasadzie muzyka, która mnie tak zafascynowała, że stała się moją pasją i zawodem, i której oddałem się bez reszty. Także w wymiarze kolekcjonerskim, gdyż zebrałem dziesiątki instrumentów z różnych lat, epok, należące do różnych grup: smyczkowe, dęte, strunowe szarpane. Do tego dochodzi kolekcja przedmiotów z cyny, jak również zbiór obrazów – w tym mój portret namalowany przez Vlastimila Hofmanna z odręczną dedykacją tego artysty. Wydaje mi się, że to wszystko ukształtowało moją osobowość.
Trwa ładowanie...