Pierwsza Polka na scenie Metropolitan Opera

Obrazek posta

Izabella Starzec: Była bardziej sławna niż Helena Modrzejewska, a do grona jej wielbicieli i przyjaciół należeli m.in. dyrygent Arthur Nikisch, kompozytor Johannes Brahms, pisarz Henryk Sienkiewicz, pianiści Józef Hofmann i Ignacy Jan Paderewski. Zafascynowałeś się przed laty postacią Marcelli Sembrich-Kochańskiej (1858-1935) – śpiewaczki, która jako pierwsza Polka przetarła szlak do Metropolitan Opera, i którą podziwiała kilkukrotnie XIX-wieczna publiczność we Wrocławiu. Pokłosiem badań na jej życiem jest książka prof. Małgorzaty Komorowskiej z Twoim również udziałem. Jakie ścieżki prowadziły do tej publikacji?

 

Juliusz Multarzyński: Zacznę od tego, że kiedyś przed laty, za czasów Roberta Satanowskiego (skądinąd też dyrektora Opery Wrocławskiej) w Teatrze Wielkim w Warszawie z inicjatywy Marii Gordon-Smith, żony Arnolda Szyfmana, któremu zawdzięczamy odbudowanie z ruin tegoż Teatru, odbyła się wystawa poświęcona Sembrich-Kochańskiej. Tak się złożyło, że akurat wtedy współpracowałem z tą instytucją. Po tej wystawie Wacław Panek napisał w swojej książce „Legendy i kariery” rozdział poświęcony tej śpiewaczce. Natomiast prof. Komorowska dostała stypendium z Fundacji Kościuszkowskiej i wyjechała do Stanów eksplorując różne miejsca, w tym Muzeum MET i Muzeum Sembrich w Bolton Landing. Po powrocie rozpoczęła prace nad książką o Marcelli Sembrich-Kochańskiej, a mnie poprosiła o przygotowanie ilustracji.

Co Cię zafascynowało w tej postaci?

 

– No właśnie, po zapoznaniu się z jej życiorysem próbowałem zrozumieć, jak to jest, że tak wielka gwiazda sceny operowej jest kompletnie zapomniana. Zacząłem sam zgłębiać ten temat, tym bardziej że pochodziła z Kresów, wychowywała się w małym wielokulturowym miasteczku Bolechów, skąd i moja rodzina się wywodzi. Tak te różne drogi zaczęły się z sobą łączyć.

 

Jej biografia brzmi wręcz baśniowo. W wieku jedenastu lat miała już solowe występy – na fortepianie grywała Liszta. Mając lat dwanaście wstąpiła do Konserwatorium Galicyjskiego Towarzystwa Muzycznego we Lwowie. Potem przyszedł czas na studia w Wiedniu i Mediolanie, aż w końcu rozpoczęła oszałamiającą światową karierę. W samej Metropolitan Opera w Nowym Jorku wystąpiła 487 razy. Jak można o tym zapomnieć?

 

– Cóż, dobrze, że w osobie Małgorzaty Komorowskiej „odnalazła” swoją biografkę. W momencie, w którym przyszła 150. rocznica urodzin śpiewaczki, czyli w roku 2008, to właśnie na tę okoliczność prof. Komorowska przygotowywała książkę, ale te prace się mocno opóźniły. Wspólnie zadecydowaliśmy, że zorganizujemy wystawę poświęconą Sembrich-Kochańskiej i choćby jeden koncert jej dedykowany, co udało mi się załatwić w Warszawskim Towarzystwie Muzycznym.

Mniej więcej w tym samym czasie przyjechałem do Wrocławia na próby do „Borysa Godunowa” w Hali Stulecia. Porozmawiałem z dyrektor Ewą Michnik, że mam taką wystawę i czy nie nie byłaby zainteresowana jej pokazaniem z jednoczesnym zorganizowaniem koncertu jej dedykowanemu. W zasadzie natychmiast zapadła pozytywna decyzja.

Jak tylko o tym koncercie dowiedziała się prof. Maria Zduniak, to poszła do ówczesnego prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza i ponoć powiedziała mu, że jest jej ostatnią wolą, by pojawiła się na fasadzie Opery Wrocławskiej tablica upamiętniająca śpiewaczkę. W przeciągu bardzo krótkiego czasu zostało to załatwione, a prof. Zduniak tę tablicę odsłaniała.

Jak do tej pory ta wrocławska tablica jest jedynym materialnym śladem w Polsce upamiętniającym Marcellę Sembrich-Kochańską. Dodam dający do myślenia fakt, że w dalekiej Tanzanii, u podnóża Kilimandżaro w Afryce, wydano z okazji 200. rocznicy śmierci Wolfganga Amadeusza Mozarta serię znaczków pocztowych z podobizną Marcelli Sembrich-Kochańskiej i Luciano Pavarotiego.

 

 

To wręcz zadziwiające, przecież koncertowała na różnych scenach w obrębie dzisiejszych granic Polski.

 

– No właśnie, nigdzie więcej tego utrwalenia nie ma. Przecież śpiewała w Warszawie, Krakowie, Łodzi, a nawet w Zgorzelcu. Była zatrzymana na granicy i zawrócona do Berlina przez carskich pograniczników w Aleksandrowie Kujawskim, kiedy jechała na koncert z okazji otwarcia Filharmonii Warszawskiej. Wypoczywała w Sopocie i zwiedzała Wieliczkę.

 

W różnych źródłach dość powszechnie śpiewaczka funkcjonowała pod imieniem Marcelina. Skąd taka rozbieżność?

 

– Ponieważ imię Marcelina było bardziej popularne w naszym kraju i dość powszechnie funkcjonuje do dziś. Natomiast ona sama podpisywała się imieniem Marcella i prawda historyczna jest właśnie taka, o czym świadczą różne jej dokumenty, które się zachowały.

 

Książka o śpiewaczce jest bardzo bogato ilustrowana. Jak udało się zdobyć te materiały źródłowe?

 

– Za tym szła praca nas obojga – prof. Komorowskiej i moja. Część materiałów pochodzi z muzeów i bibliotek z prawem do publikacji, część kupowałem na portalach aukcyjnych. Była to bardzo żmudna eksploracja, ponieważ w międzyczasie wychodziły na jaw nowe fakty, nowe źródła. Przybywało znalezisk biograficznych, nutowych i faktograficznych. Poza tym poszerzyliśmy zdjęcia o historyczne fotografie ilustrujące czasy artystki.

Ostatecznie zrobiliśmy II wydanie „Marcella Sembrich-Kochańska. Artystka świata” w 2016 roku. Do tamtego właśnie roku udało nam się też zorganizować serię ekspozycji w ponad 30 miejscowościach, nie tylko polskich – m.in. w Dreźnie i w Bolechowie na Ukrainie, gdzie Marcella spędziła dzieciństwo.

 

Mamy zatem piękną biografię ukazującą niezwykłą osobność tej przebojowej kobiety. Podziwiasz ją?

 

– Oczywiście. U nas chyba nie ma takiej świadomości, że na przełomie XIX i XX wieku mieliśmy trzy wspaniałe Polki – Marię Curie-Skłodowską, Helenę Modrzejewską i Marcellę Sembrich-Kochańską. To były postaci o wielkim, światowym znaczeniu. A czy wiesz, że Sembrich-Kochańska wystąpiła na drugim przedstawieniu w MET, tuż po otwarciu tej słynnej nowojorskiej sceny operowej w 1883 roku?

 

Sembrich-Kochańska jako Łucja z Lammermoor

 

Nie, tego nie wiedziałam.

 

– Zadebiutowała tam w tytułowej partii „Łucji z Lammermoor” Donizettiego. Wtedy też zawarła swój pierwszy kontrakt z MET na 58 przedstawień w siedemnastu tytułach, a wśród nich był m.in.: „Łucja…” „Traviata”, „Cyrulik sewilski”, „Purytanie”, „Rigoletto”, „Lunatyczka”, czy „Wesele Figara”. Miała zagwarantowane, że w przypadku tych pierwszych pięciu wymienionych tytułów tylko ona będzie wykonywała czołowe partie i „pod żadnym pozorem nie zostanie zaangażowany ktoś inny”.

Zaśpiewała tam też w jedynej polskiej operze wystawionej na tej scenie, „Manru” Ignacego Jana Paderewskiego do libretta Alfreda Nossiga na podstawie książki Józefa Ignacego Kraszewskiego „Chata za wsią”. Prapremierą na scenie amerykańskiej dyrygował urodzony we Wrocławiu Walter Damrosch.

 

Artystka przez lata dzieliła czas między Stany Zjednoczone i Kanadę a Europę, w której oklaskiwano ją od Sankt Petersburga i Moskwy po Lizbonę i Madryt. Od Oslo i Sztokholmu po Ateny i Pireus. Był także Wrocław.

 

Pierwszy występ Sembrich-Kochańskiej przypadł na styczeń 1887 roku i odbył się we Wrocławskim Domu Koncertowym. Z tego, co pamiętam z afisza – śpiewała różne arie z oper. Bardzo się spodobała i już wkrótce – w tym samym miesiącu – zaproszono ją ponownie. Kolejne występy przypadły na lata 90-te XIX wieku. Recenzenci byli czasami krytyczni, jeśli chodzi o proponowany repertuar, ale w superlatywach oceniali jej talent, głos i wspaniałą muzykalność.

 

Docenić też trzeba rolę Sembrich-Kochanskiej jaką odegrała w pomocy dla ojczyzny.

 

– No właśnie – była wielką patriotką. Na początki I wojny światowej rozpoczęła działalność w komitetach na rzecz ludności cywilnej, zaprosiła amerykańskich miliarderów, pomagali jej też artyści Polacy – kompozytor Zygmunt Stojowski, pianista Józef Hofmann, czy śpiewak Adam Didur. Sama dawała liczne recitale charytatywne, wystosowywała w prasie apele o wspomaganie finansowe. Ta patriotyczna działalność przywróciła jej dawną popularność (w 1909 roku zakończyła karierę operową) i przydała jej nowych barw. Zresztą podobnie prężną działalność na rzecz Polski prowadził, co dobrze wiemy, Ignacy Jan Paderewski.

 

To dzięki niej bardzo duża suma jak na owe czasy, rzędu 100-200 tysięcy dolarów, została przekazana we współpracy z Ignacym Janem Paderewskim, poprzez Henryka Sienkiewicza dla sierot, wdów wojennych. Po wojnie otrzymała order Polonia Restituta, a prezydent RP dekretem z dnia 28 listopada 1924 roku „zaliczył Marcellę Sembrich-Kochańską w poczet Kawalerów Orderu Odrodzenia Polski, nadając jej odznakę Krzyża Oficerskiego tego Orderu”.

 

 

Piękna rocznica zatem przypada w tym roku.

 

– Trzeba o tym głośno mówić, bo nie zdajemy sobie sprawy, jak wielka była rola artystów w pomocy na rzecz przywrócenia niepodległości naszego kraju i ofiarom wojny po 123 latach zaborów. Marcella stanęła na wysokości zadania. Możemy być z niej dumni. Muszę się jednak podzielić smutną refleksją, że kiedy w 2018 roku obchodziliśmy 160. rocznicę urodzin  i 100. rocznicy uzyskania Niepodległości, to moje starania o godne upamiętnienie Marcelli Sembrich-Kochańskiej w Ministerstwie Kultury zostały niezauważone, natomiast wystawa jej poświęcona została zaprezentowana przez Towarzystwo Operowe i Teatralne prowadzone przez pana Marka Wiatra w Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu i w legendarnym wrocławskim Klubie Muzyki i Literatury, którego dyrektorem jest pan Ryszard Sławczyński.

 

Masz jeszcze jakieś marzenia związane z popularyzacją jej osoby?

 

– Wiesz, kiedyś wyraziłem publicznie takie marzenie, by powstała we Wrocławiu taka symboliczna ławeczka, na której siedzi ona wraz z Paderewskim. On koncertował we Wrocławiu dwukrotnie, ona dziesięć razy – nigdy razem w tym mieście, ale przecież nie o to chodzi. Można byłoby wspaniale upamiętnić te wybitne postaci, tak bardzo zasłużone dla kultury polskiej.

Izabella Starzec Juliusz Multarzyński Marcella Sembrich-Kochańska Metropolitan Opera

Zobacz również

Chopiniści
Edmund Kajdasz - wspomnienie
Jazztopad 2024

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...