JANUSZEK - dzieciaczek z Dzierżoniowa na ziemiach odzyskanych

Obrazek posta

ZDECYDOWAŁEM że do wszystkich moich artykułów i fragmentów książek dostęp będzie zawsze darmowy, a nie dopiero po zapłaceniu progowej kwoty wsparcia i dostępu. No a jeśli ktoś uzna że zostanie moim ‘Patronem’ i będzie mnie wspierał finansowo to BÓG ZAPŁAĆ … no i potraktuję takich ‘Patronów’ szczególnie …

*Dla Patronów wspierających mnie kwotą większą niźli 100zł miesięcznie mam nagrody specjalne czyli NOWIUTKIE I NIGDZIE NIEDOSTEPNE PŁYTY CD I KASETY MAGNETOFONOWE DO ROZDANIA ZA DARMO ! + KSIĄŻKI W WERSJI ELEKTRONICZNEJ

----------------------------------------

I HAVE DECIDED that access to all my articles and book fragments will always be free, and not only after paying a threshold amount of support and access. And if someone decides to become my ‘Patron’ and supports me financially, then GOD BLESS YOU… and I will treat such ‘Patrons’ especially…

*For Patrons who support me with an amount greater than PLN 100 per month, I have special prizes, i.e. BRAND NEW AND NOWHERE UNAVAILABLE CDS AND TAPE CASSETTES TO GIVE AWAY FOR FREE! + BOOKS IN ELECTRONIC VERSION.

Contact --- pawul70@gmail.com

Pokazuję (link) okładki płyt i kaset do wyboru:

I am showing (link) covers of CDs and cassettes to choose from:

https://patronite.pl/post/72793/otro-group-r

 

 

Chłopak z Dzierżoniowa 

Właśnie w Dzierżoniowie spędziłem pierwsze 19 lat mojego życia. Nie wszystko mi się podobało, ale i tak wracam do tego z sentymentem. Może dlatego, że innego życia nie miałem i pamiętam tylko to ...

Mieszkałem tam gdzie oni - jacyś Niemcy, jacyś Żydzi. Jeszcze nie tak dawno tu byli - chodzili po tych ulicach, schodach, podłodze - wieki całe budowali to piękne miasto.

Pierwsi w większości uciekli ze strachu i za grzechy własne oraz swego bandzior-świr-wodza. Ci drudzy opuścili miasto w wyniku komuszej nagonki politycznej i nie tylko. Wtedy w latach '50 '60nie zastanawiałem się nad tym. Dzisiaj tak - dzisiaj myślę o tym wszystkim  (szczególnie tworząc tą książkę) co działo się na tej ziemi. To nie jest tylko nasze miasto. Nie byłoby Dzierżoniowa gdyby nie Reichenbach i oni – ci, którzy miasto mozolnie budowali w najśmielszych przewidywaniach nie widząc tego, że pojawi im się jakiś ‘hitler’ i że naród niemiecki będzie go uwielbiał i że z uśmiechem oraz radością pójdzie z nim na światową wojnę i że skończy się to w rezultacie tym, że owo uwielbienie, uśmiech i radochę szlag trafi i za grzechy wojenne będą musieli opuścić swoje piękne miasto.

 

***

Oryginalna i historyczna nazwa miasta nadana mu przez jego niemieckich założycieli
i budowniczych to REICHENBACH. Po II wojnie światowej w wyniku alianckich zmian terytorialnych w Europie Niemcy stracili kontrolę nad regionem na rzecz Polski. Wówczas to, po pewnych wahaniach i niezdecydowaniu kombinowano z różnymi nazwami - DROBNISZÓW, RYCHBACH by wreszcie w roku 1946 ustanowić nazwę DZIERŻONIÓW.

____________________________________________________________

 

Najwcześniejszy obrazek, jaki utkwił w mojej pamięci pochodzi z czasów, kiedy miałem tylko 4 lata. Widzę na nim mnie i ojca na tle pustej dzierżoniowskiej ulicy, ogromnej jakby przestrzeni zasypanej mocno śniegiem. Był mroźny luty 1956 roku i wiem to dobrze, bo wtedy urodził się mój brat Franek. Wracaliśmy z ojcem ze szpitala z odwiedzin u Franka i  mamy. Ustaliłem po latach dokładnie gdzie to było. Dziś ulica wygląda zupełnie inaczej, a szpitala dawno już tam nie ma, choć ten duży budynek nadal stoi na swoim miejscu pełniąc dziś inną rolę. Wszystko też wydaje się mniejsze, o wiele mniejsze niźli wtedy w oczach małego 4 latka.

 

**

Mieszkaliśmy w Dzierżoniowie na ul. Brzegowej 7, potem przemianowanej na Komuny Paryskiej, a dzisiaj ponownie Brzegowa. Nasze małe dwupokojowe mieszkanko na pierwszym piętrze składało się z pokoju i kuchni i zera jakichkolwiek udogodnień.

Powojenny Dzierżoniów był niezwykle specyficznym miastem. Wcześniej całkowicie niemiecki w 1945 roku opustoszał. Dość szybko został zaludniony Polakami z różnych stron. Pamiętam z wczesnego dzieciństwa Niemców mieszkających w naszym sąsiedztwie. Żyli tam od zawsze i zbudowali to miasto. Nie uciekli (jak większość z nich) po upadku reżimu 'hitlerka'. Zostali w Polsce. Niektórzy potem wyjechali, a inni żyli razem z nami i mieli się dość dobrze oraz normalnie - tak "normalnie" jak to mogło być w komuch-PRL. My dzieciaki lat '50 i '60 w ogóle nie zauważaliśmy tych różnic narodowościowych, itp. To nasi rodzice o tym czasem wspominali - a to, że ten to ten, a tamten to tamten. No, ale jakoś ze sobą żyli w tym opustoszałym po Niemcach mieście tworząc fajną, różnorodną społeczność, w której ciekawie się żyło.

____________________________________________________________

 

Ślepa kiszka

Rodzice kupili mi jakiś stary, poniemiecki i mocno zużyty rowerek 3-kołowy. Był niebieski, bo ojciec go maksymalnie odnowił, nasmarował i pachnący jeszcze farbą oddał w moje małe rączki. Miałem jakieś 4 czy 5 lat i od razu zacząłem na nim popylać na mojej ulicy, czyli takiej krótkiej odnodze ul. Komuny Paryskiej (dzisiaj Brzegowa) – takim łączniku z ul. Kilińskiego tuż koło przejazdu kolejowego na Pieszyce. Mama prosiła i kilka razy mi to powtarzała abym nigdy, przenigdy z tej mojej gleba-uliczki (czasem z kałużami i błotem) – z tego łącznika dwóch jakoś tam ruchliwych ulic nie wyjeżdżał. Po uliczce też czasami wlokły się jakieś pojazdy i wtedy miałem zjechać na pobocze albo się schować. Posłuchałem mamy i moja trasa nie wykraczała poza to co mi nakazano. Jeździłem jak wariat, mały wariat, warczący i udający jakiś silnik motoru czy samochodu wyścigowego, czyli rozpędzałem się i ostro hamowałem mając ubaw z dłuższych lub krótszych śladów hamowania na ziemnej powierzchni mojej uliczki.

Pewnie ten nieustanny, długi wysiłek równoległego, mocnego pedałowania i warczenia czyli mocnego napięcia brzuszka i jego wnętrza spowodowały awarię w moim małym 4 letnim ciałku, organizmie, bo pewnego gorącego, letniego dnia w roku1956 dnia zszedłem z mojego toru wyścigowego osłabiony i z gorączką. Mama nie od razu rozpoznała, co się dzieje. Myślała, że jak to u malca - że jakaś infekcja czy co. W tamtych czasach sporo czyhało na nas różnej zarazy i chorób dziecięcych. Leżałem zatem w moim dziecinnym łóżeczku i było mi bardzo źle. W nocy, kiedy gorączka podeszła do 40 stopni rodzice zdecydowali zadzwonić po pogotowie. Mama pobiegła do telefonu na pobliską fabryczną portiernię ‘Silesiana 1’ – wtedy to się chyba nawet inaczej nazywało, ale nie pamiętam tej nazwy. Dwukrotnie tam biegała a pogotowie i tak nie przyjeżdżało. W końcu rodzice zdecydowali zapakować mnie do dziecinnego wózka i zawieźli mnie przez całe miasto do dzierżoniowskiego szpitala na ul. Cichej. Tam poszło już bardzo szybko i lekarze zdecydowali, że pogotowie zawiezie mnie do szpitala św. Elżbiety w Bielawie gdzie ponoć nocny dyżur pełnił znakomity i sławny chirurg (w czasie wojny wojskowy) – jedyny, który mógł mnie uratować. Rokowania były marne.

Trudno jest spamiętać zdarzenia, kiedy ma się 4 latka. Ja jednak zapamiętałem kilka fragmentów tego, co się wtedy działo. Zapamiętałem mamę, która w upalny letni dzień trzymała mnie w łóżeczku siedząc przy mnie, podczas gdy ja mimo wszystko chciałem łóżeczko opuścić i wyrwać się na ten mój „3-kołowy wyścigowy rowerek’.

*Potem - pamiętam jak w nocy wieźli mnie wózkiem przez całe miasto - jakieś 3km po zakamarkach ulic.

*Potem - pamiętam mocno przyciemnioną czerwoną lampę na suficie wiozącej mnie do Bielawy karetki.

*Potem - utkwiło mi w pamięci na lata długie jak leżę na stole operacyjnym i sprowokowany pytaniami pielęgniarek odpowiadam, a raczej opowiadam coś po swojemu roześmianym (moją śmieszną zapewne nawijką) pielęgniarkom, które pospiesznie usypiały mnie do operacji.

Operacja trwała jak się okazało długo, zbyt długo, bo było śmiertelnie groźnie. Ślepa kiszka jak zwano to potocznie, czyli wyrostek robaczkowy pękł i rozlał się w moim małym brzuszku i trzeba było to umiejętnie oczyścić stwarzając szansę – tylko SZANSĘ na przeżycie. Operował mnie jednak nie byle kto, a mianowicie (i to przeogromne szczęście) wielce doświadczony chirurg, który nie tak dawno (jakieś 11-15 lat temu) ratował setki wojaków na wojnie. Ubolewam, że nie znam nazwiska tego chirurga, który wyrwał mnie śmierci, która tej nocy i wcześniejszego dnia stała tuż koło mnie (taka jej rola) i cierpliwie czekała na swoje …

Ja, jako niewierzący i niereligijny wiem, że życie uratował mi chirurg – dziś już anonimowy. Ojciec natomiast, jako fanatycznie wierzący i religijny człowiek przeklęczał na modlitwach całą noc w szpitalnej kaplicy będąc pewnym, że jego ‘bóg’ wysłuchał tego modlenia i oddał mu na powrót syna. Modlili się oboje, bo co innego mogli w swej bezsilności uczynić. Mama natomiast, jako kobieta wielce oczytana i max-świadoma otaczającego ją świata przekazywała mi po latach inne wieści z tej strasznej dla naszej rodziny nocy, a mianowicie, że to niebywale wręcz utalentowany i doświadczony chirurg dokonał ‘cudu’ – nie żaden – taki czy inny ‘bóg’. Dla niej to on, ten starszawy już chirurg, był wtedy ‘bogiem’ i pytana o to po wielu, wielu latach trwała zdecydowanie w swym przekonaniu. 

No a potem, DZIEŃ PO – rano, kiedy to zamiast leżeć w szpitalnym łóżku po nocnej i jak się okazało skomplikowanej operacji, na krawędzi życia i śmierci, bo wyrostek przecież pękł i rozlał się (co w tamtych czasach najczęściej równało się raczej śmierci), wyszedłem szukać mamy i chciałem pójść do domu – jakoś tak mi to potem relacjonowano.  Groźne to było, bo szwy były świeże i mogły popękać. Siostry zakonne, które dowodziły tym szpitalem zdecydowały przywiązać mnie do łóżka, co też było kiepskim rozwiązaniem, bo płakałem i wydzierałem się w niebogłosy. Mama, która to zobaczyła wpadła w szał i jak to moja mama kobieta dziarska, niebywale odważna (takie dziecko wojny), stanowcza i max energiczna, otwarta i bezpośrednia zbluzgała te siostry zakonne sobie tylko właściwym i soczystym językiem, a czego nie jestem w stanie w najmniejszym nawet stopniu przytoczyć. Wygarnęła im, że niby jak tak można jej ukochanego syneczka związywać oraz doprowadzać do płaczu i krzyku. No, ale na zdrowy rozum nie było innego wyjścia, bo byłem wówczas dzieciakiem rozpieszczonym i zero-posłusznym. Kilka dni mnie związywano i negocjowano ze mną jednocześnie spokojne zachowanie i nie wychodzenie z łóżka. W końcu chyba uległem, a po kilku dniach, jako ktoś na podobieństwo maskotki szpitalnej jeździłem z tego mojego 3 piętra na śmietnik szpitalną windą z siostrami, które jeszcze nie tak dawno mnie związywały. Mocno mnie zadziwiała ta winda, którą jeździłem pierwszy raz w życiu i bardzo to polubiłem.

Do zdrowia doszedłem dość szybko i powróciłem na tej swój „wyścigowy trójkołowiec”, ale musiałem przyrzekać mamie wielokrotnie, że nie będę już warczącym silnikiem, a rowerek nie będzie wyścigówką.

*Szpital św. Elżbiety w Bielawie -  dla mnie miejsce bardzo szczególne i ważne. Uratowano w nim moje młode (4 latka) życie … Z Bielawą ponad to łączą mnie niezwykle ważne w moim życiu przeżycia i wspomnienia stanowiące oddzielne rozdziały tej książki.

* pierwszy dj występ

* pierwsza dziewczyna

St. Elisabeth-Krankenhaus …

Szpital Św. Elżbiety Szpital katolicki został zaprojektowany przez wrocławskiego architekta Alexisa Langera. Kamień węgielny położono 21 czerwca 1899 r., a uroczyste poświęcenie i oddanie szpitala do użytku, rozpoczęło się mszą w kaplicy szpitalnej, odprawioną przez proboszcza parafii katolickiej Stein'a 30 września 1901 r. Chorych pielęgnowały siostry szarytki, zamieszkałe w sąsiadującym ze szpitalem budynku, po byłej fabryce Neugebauera (ul. Wolności 117), który ze szpitalem połączono specjalnym przejściem na wysokości I piętra. W czasie I i II wojny światowej szpital pełnił też rolę lazaretu. Po II WŚ opiekę nad pacjentami przejęły siostry elżbietanki. Szpital funkcjonował do końca XX w. Kaplicę szpitalną i korytarze zdobiły obrazy Oskara Andersa. Do dziś zachował się tylko jeden z nich, w kaplicy. Wokół szpitala i sąsiedniej posesji 117, funkcjonował duży ogród z obszerną leżakownią. Od ulicy Żeromskiego znajdowała się kostnica. Teren otoczony był ładnym murem.

____________________________________________________________

 

Andrzej, koleżka na całe dzieciństwo

To był słoneczny i ciepły dzień. Przed domem na ul. Komuny Paryskiej / Brzegowa 9 w bezpośrednim sąsiedztwie domu, w którym ja mieszkałem żwawo ze sobą plotkowały jakieś młode kobiety. Pośród nich była moja mama, która przywołała mnie z pobliskiego podwórka i wskazała na dzieciaka kryjącego się za chudą, wysoką kobietą. „Zobacz Januszku – to jest Andrzejek, ma tyle lat co ty i będziesz wreszcie miał fajnego koleżkę w twoim wieku – przywitajcie się”. Chociaż mieliśmy tylko po 5 lat to obaj wiedzieliśmy już jak witają się faceci. Podaliśmy sobie prawe dłonie jak jakieś stare chłopy i ze śmiechem odbiegli od plotkujących kobiet na podwórko do mojej przerwanej zabawy. Wiele lat toczyliśmy z Andrzejem przeróżne zabawy w najbliższym sąsiedztwie. Latem chodziliśmy popływać na tamach budowanych z gałęzi i darni na strumyku płynącym z Gór Sowich, a w zimie na dostępne w mieście górki (niektóre dość wysokie) pozjeżdżać na sankach.  Największą jednak zimową atrakcją była jazda / ślizganie na łyżwach. Chodziliśmy w tym celu na pobliski staw znajdujący się blisko dworca PKP. Łyżwy były przykręcane do butów za pomocą tzw. zaciskowych ‘żabek’. Buty musiały być do tego dość solidne i z grubą i twardą podeszwą oraz nie mniej grubym i twardym obcasem, w którym ojciec zamontował mi specjalną blaszkę utrzymującą potem tylną część łyżew. Bardzo mi się podobało jeżdżenie / ślizganie na łyżwach po lodzie. Chodziłem zatem na ten zamarznięty staw bisko dworca PKP. Zimy były jakieś takie mocno mroźne w moim dzieciństwie, a zatem i „mój” zamarznięty staw spełniał zapotrzebowanie okolicznej dzieciarni na lodowisko. Jednak nie zawsze. Bywało też, że lód na stawie topniał niebezpiecznie. Ja jednak byłem tak napalony na łyżwy, że jeździłem / ślizgałem się także i na tym cienkim lodzie. Pewnego dnia lód zarwał się pode mną i wpadłem prawie cały do wody, czego prawie nikt nie zauważył. Dzięki letnim wyprawom na tamy na strumyku trochę już umiałem pływać i utrzymywać się na powierzchni wody. Utrzymywałem się, zatem choć ciężkie buty z łyżwami nieźle ciągnęły mnie w dół. Podpływałem, co chwilkę w inne miejsce tej dziury w lodzie aż wreszcie lód pode mną przestał pękać i okazał się na tyle gruby i mocny, że wygramoliłem się na powierzchnię. Po dotarciu do domu czekało mnie dodatkowo solidne lanie od matki tym jej ‘hanajem’. Chodziło w tym o to abym zapamiętał, czego nie wolno …

Andrzej i ja byliśmy uczniami tej samej szkoły i stale przez 8 lat w każdej kolejnej klasie byliśmy razem, słowem zawsze w tej samej klasie. Wciągnąłem Andrzeja do sekcji pływackiej „Lechia Dzierżoniów” gdzie trenował tak samo jak ja każdego dnia po południu a czasem też rano. Chodziliśmy często na spacery po mieście. Właściwie to zawsze była to ta sama trasa, tymi samymi ulicami, czyli takie kółko --- Kolejowa, Sienkiewicza, Pocztowa, kawałek Świdnickiej, kilka razy rynek dookoła i z powrotem. Spacerując toczyliśmy przeróżne rozmowy uważając jednocześnie na okoliczną chuliganerię, która była wyjątkowo zaczepliwa i skora do bójek. Często bywałem u Andrzeja w domu, a szczególnie jak jego rodzice kupili jako pierwsi w okolicy telewizor na którym namiętnie oglądaliśmy serial „Zorro”. Po filmie wybiegaliśmy na okoliczne placyki i mury naśladując sceny z filmu. Mieliśmy nawet charakterystyczne maski na oczy na podobieństwo filmowego bohatera oraz wystrugane z drzewa szabelki oraz pistoleciki. Często zabawy mocno się dezorganizowały jak nagle pojawiało się kilku Zorro w maskach na oczach, a nikt nie chciał być odwiecznie i nieudacznie ścigającym owego Zorro śmiesznym kapitanem Garcia.

W domu, w którym mieszkał Andrzej, czyli Komuny Paryskiej 9 (teraz Brzegowa) na parterze mieszkała też jego babcia z dziadkiem. Dziadek zmarł, kiedy byliśmy jeszcze dość mali. Pogrzeb był dość duży, czyli kupa ludzi, pośród których zapamiętałem mocno płaczącego wujka Andrzeja, którego zwał ‘wujek Jerzyk’. Innym wujkiem Andrzeja, który dał się zapamiętać tego dnia pod domem Komuny Paryskiej 9 był wujek Onufry wydający jakieś głośne polecenia organizacyjne przybyłym na pogrzeb. Zapamiętałem go dlatego, że miał takie niespotykane i rzadkie imię - Onufry. Był ważną figurą w dzierżoniowskim PZPR. Miał syna Zbyszka, z którym też lekko się kolegowałem swego czasu odwiedzając go w jego domu na ul. Pocztowej 9 i wymieniając fotkami sławnych zespołów wycinanymi z gazet. Zdziwiło mnie, że partyjny ważniak mieszka w takim skromnym mieszkaniu. No bo znałem i bywałem w mieszkaniu syna innego dzierżoniowskiego komunisty z tamtych lat i jego mieszkanie wyglądało na ogromne, drogie i total wypasione co nijak z uczciwą komuną się nie kojarzyło. Okazało się, że Onufry to był jeden z takich prawdziwych i uczciwych komunistów i gdyby tacy wtedy rządzili Polską to komuna nie miałby chyba podstaw do upadku.

Babcia Andrzeja utkwiła mi w pamięci, jako przyjazna i wesoła staruszka, która każdego roku szczególnie skutecznie brała udział w polewaniu nas wodą na święta wielkanocne, a dokładnie drugiego dnia zwanego „śmigus dyngus”. Tego dnia wszyscy w okolicy ostro i bezlitośnie lali się wodą. Szczególnie „biedne” były dziewczyny, które niekiedy musiały się przebierać w suche ciuszki kilka razy dziennie. Pomimo, że wiedziały co je czeka i tak wychodziły mając nadzieję że im się uda czy co ? No, ale z nami nie miały szans. Znajdowaliśmy sposoby, aby je dopaść i zlać solidnie wodą. Było też tak, że z braku „suchych” dziewczyn sami laliśmy się bezlitośnie wodą na koniec.

Andrzej był najstarszym synem Zygmunta Błaszczyka i jego żony, którą często wołał po coś przez okno „Mońka, Mońka” czyli Monika. Druga w kolejności ze względu na wiek była siostra Danka, którą podrywałem w dzieciństwie – takie tam zaloty smarków. Kolejna siostra nazywała się Irka, a najmłodszy był Boguś chłopaczek zawsze wesoły i przyjazny. Rodzice często nakazywali nam pilnować tych najmłodszych, co mocno dezorganizowało nam ówczesne życie i priorytety. Andrzej musiał wszędzie zabierać ze sobą małego Bogusia a ja mojego małego brata Franka. Szczególnie niewygodne było to w naszych wypadach na tamy na strumyku, bo malców trzeba było wyjątkowo solidnie pilnować, aby się nie potopili.

Zygmunt często jeździł latem rowerem na działkę za miastem po warzywa. Działka była za ostatnim domem na ul. Kilińskiego 39. Dzisiaj pobudował się tam ‘Tauron’. Zygmunta pamiętam też z innego zdarzania, które mną mocno poruszyło, a mianowicie, że był swego czasu kierowcą wielkiej ciężarówki o nazwie ‘Klockner’ do, której próbował mnie wsadzić i pokazać mi wnętrze. Andrzej dawno siedział w środku i roześmiany udawał, że kręci kierownicą, a darłem się w niebogłosy bojąc się larma docierającego z silnika niebywale głośnej diesel-ciężarówy. Trwało to dłuższą chwilę zanim dałem się przekonać, ale trząsłem się ze strachu nadal.

Innym razem Zygmunt tata mojego koleżki Andrzeja zorganizował ze znajomymi  świniobicie. Od jakiegoś czasu hodowali świnię w takim chlewiku umiejscowionym w dawnej pralni, obok domu Komuny Paryskiej 9. Często zaglądaliśmy z Andrzejem do świniaka i drażnili go patykiem, bo ten odpowiadał głośnym chrumkaniem i potrącaniem drewnianej zagrody co nas straszyło i z piskiem uciekaliśmy na podwórko mając w tym wszystkim jakąś zabawę. Tego dnia świnia miała skończyć swój żywot, a wyroby z jej mięsa miały zapełnić spiżarnie kilku rodzin. Związali świnię sznurami w taki przemyślny sposób żeby nie mogła uciekać po placu. Kwiczała, szarpała się, ale wszystko to na nic. Jej los był już przesądzony. Żeźnik zbliżył się do świni i kilkoma precyzyjnymi ciosami obuchem dużej siekiery w skroń, uśmiercił zwierzaka. Potem z trudem pięciu chłopa zawiesiło ją na haku przy ścianie, podstawili jakąś blaszaną wannę i poderżnęli gardziel spuszczając całą krew. Następnie rozpruwali z wolna brzuch wyjmując ze środka to i owo, a co to było to chyba tylko rzeźnik wiedział. Trwało to kilka godzin po czym na wielkim prowizorycznie skleconym, ale mocnym stole zaczęli mielić mięso na kiełbasy. Do tego celu posłużyły duże maszynki do mielenia mięsa na korbę. Mielili to mięso i mieszali z przyprawami, a jakieś kobiety na drugim końcu stołu, innymi maszynkami wyposażonymi z wąskie dziubki, napychały mięsną masą specjalnie wyselekcjonowane flaki. No i faktycznie wyglądało to na kiełbasy tyle, że jeszcze nie ta barwa i nie ten zapach. Jak już wszystko mieli gotowe to załadowali na wózek i w kilka osób pociągnęli do odległej wędzarni stojącej za stacją towarową w sąsiedztwie wiaduktu kolejowego. Dzieciarnia oczywiście tłumnie i krzykliwie biegła za nimi – a jakże by inaczej. 

Wędzarnia była okrągła i spora, zbudowana z cegły oraz betonu – pozostałość niemiecka. Pozawieszali kiełbasy na drążkach i rozpalili pod nimi ogień w palenisku. Ogień ze specjalnego drewna (ale nie pamiętam co to było) wydzielał sporo pachnącego dymu. Przykryli to jakąś drewnianą pokrywą i czekali zaglądając od czasu do czasu. Trwało to wiele godzin i nie doczekałem końca, bo ściemniło się i musiałem wracać do domu. Andrzej wyniósł na zajątrz wieczorem kawałeczek takiej kiełbasy i dał mi spróbować. Kurna, jakież to było smaczne i pachnące !

*

Trzymaliśmy się z Andrzejem mocno razem gdzieś tak do skończenia podstawówki i był to ważny w moim życiu dzieciak / człowiek. Potem te kontakty osłabły i zanikły. Kiedy staliśmy się pełnoletni zanikły na dobre. Każdy z nas miał swoje cele życiowe, które najwidoczniej tak nas pochłaniały, że dziecięca przyjaźń przygasła i okazała się dużo, dużo mniej ważna. Po kilkudziesięciu latach, dzięki socjal-mediom, odnalazłem Andrzeja i jego brata Bogusia. Z Andrzejem jesteśmy tzw. ‘friends’ na Facebook. Z Bogusiem kontakt jest szerszy. On często komentuje moje posty, itp. Wymieniamy się też listami mailowymi od czasu do czasu.

____________________________________________________________

 

Szkoła Podstawowa nr 3

Zapamiętałem dość dobrze mój pierwszy szkolny dzień – 1 września 1959 roku. Szedłem z domu wraz z ojcem, który niósł mój tornister, bo nie wiedzieliśmy czy jego zawartość będzie tego dnia potrzebna. Z wieloma innymi 7-latkami stałem w kolejce do wejścia od strony podwórka, a obok strasznie śmierdziały poniemieckie, starodawne i zaniedbane ubikacje. Wprowadzono nas do klasy, pracowni fizyczno-chemicznej z dużą szafą, w której leżały różne przedmioty oraz urządzenia. Zasiadłem w przedostatniej ławce w prawym rzędzie ławek tuż pod oknami. Za mną siedział Adaś, który niebawem wyjechał z Polski oraz Janek Rauch, z którym później lekko się kolegowałem, bywałem u niego w domu i z którym przeszedłem całą podstawówkę, a potem też zawodówkę. Moją Panią / wychowawczynią w pierwszej klasie została Roma Jaruzelska, nauczycielka od fizyki i chemii.

Pewnego dnia przywołała mnie nasza wychowawczyni, którą była (jak wspomniałem) Pani Roma Jaruzelska i odezwała się w mniej więcej te słowa: "słuchaj uważnie Januszku jesteś mądry i bystry chłopak. Masz tu klucze, które zaniesiesz do tego domu" - no i wyjaśniła jak mam tam dotrzeć. Miałem pokonać krótki odcinek z ul. Szkolnej na ul. Kościuszki 7. Dotarłem na adres - dałem radę. Drzwi otworzył zaspany gościu w batkach i podkoszulku. Podziękował mi nie kryjąc zaskoczenia i zdziwienia, że taki malec wykonał to zadanie. Zamykając drzwi spytał czy wiem jak wrócić do szkoły. Wróciłem …  Jak się okazało, a z czego zdałem sobie sprawę wiele lat później, był to oczywiście mąż mojej wychowawczyni Pani Romy Jaruzelskiej i mój późniejszy trener w sekcji pływackiej (1964-1969) 'Lechii' Dzierżoniów. Pan Wojciech Jaruzelski okazał się też siostrzeńcem sławnego dzierżoniowskiego aktora Zbigniewa Cybulskiego. 

Zapamiętałem też inne zdarzenie z tego okresu, a które dotyczy kolesia siedzącego w ławce za mną, kiedy obaj byliśmy w pierwszej klasie podstawówki. Pewnego zimowego i mroźnego dnia 1959 roku przyszedł po niego do klasy wysoki facet. Nasza Pani powiedziała abyśmy się z Adasiem pożegnali, bo wyjeżdża na zawsze do Anglii. Z całego, ośmioletniego okresu chodzenia do podstawówki zapamiętałem tylko kilka zdarzeń, które zrobiły na mnie duże wrażenie. Jednym z nich był wyjazd Adasia i ten jego nowy, wielki, angielski tata.

*

Mieliśmy w tej szkole bardzo zaniedbane i mocno śmierdzące ubikacje. Początkowo blisko głównego budynku na wprost okien ‘kancelarii’ czyli pokoju nauczycielskiego i gabinetu dyrektorki. Później zbudowali nowe w odległym krańcu szkolnego placu ale też szybko stały się śmierdzące i poniszczone ! W głównym budynku było sporo różnych klas ogrzewanych w zimie piecami kaflowymi. Wyobrażam sobie ile roboty z tym miał woźny. Jak wcześnie musiał wstawać, aby zagrzać te wszystkie piece i zdążyć przed godziną 8.00 kiedy uczniowie i nauczyciele zapełniali szkołę. Drewniane podłogi w klasach i na korytarzach oraz schody były czarne i natłuszczone chyba ropą naftową czy czymś podobnym. Bardzo to śmierdziało, a deski często były śliskie, bo ropa nie zdążyła odpowiednio wsiąknąć. Takie mieli wtedy metody konserwacji. Szkoła była też właścicielem dość dużego terenu, na którym było ziemne boisko oraz drugi o wiele mniejszy budynek z trzema pomieszczeniami klasowymi. Mieliśmy też dość spory ogród z drzewami owocowymi. Uczniowie z pomocą nauczycieli uprawiali w tym ogrodzie różne rośliny. Nie wolno nam było, ale zakradaliśmy się często do tego ogrodu, aby podkradać jakieś rzodkiewki, pomidorki ledwo zaczerwienione czy ogórki ledwo wyrosłe.

Jak zaczynałem naukę w pierwszej klasie podstawówki w roku 1959 to wchodziło się do szkoły przez duże i ciężkie drzwi od strony ul. Szkolnej. Potem zamknięto te drzwi na stałe i wejście było z drugiej strony budynku od ulicy (wtedy) 22 Lipca, (dzisiaj) 11 listopada.        W piątej klasie zajmowaliśmy pomieszczenie w mniejszym budynku. Toczyliśmy w zakamarku budynku niezły jak na 11 letnie dzieciaki hazard polegający na układaniu w małym okręgu nakreślonym na ziemi aluminiowe monety np. 20 groszowe i spuszczaniu na nie ołowianego krążka wielkości / średnicy około 3cm. Monety, które wypadały za nakreślony okrąg stawały się własnością tego, któremu jako pierwszemu udało się je za ten okrąg wyrzucić. Zrobienie takiego krążka to oddzielny temat, a mianowicie zbieraliśmy ołowiane plomby na stacji towarowej i wytapialiśmy z tego ołowiu owe krążki. Procedura wytapiania ołowianych krążków była lekko złożona. Produkowałem wtedy takie krążki i sprzedawałem chyba po 2zł innym dzieciakom. Najpierw musiałem nazbierać tych wspomnianych ołowianych plomb. Leżały na ziemi blisko torów często pod wagonami na stacji towarowej jakieś 500m od mojego domu. Plombami zamknięte były wagony i dopiero przy rozładunku przecinano druciki a plomby spadały obok lub pod wagony. Zbieranie tych plomb wcale nie było takim prostym zajęciem, ponieważ byli i tacy, co kradli towary z wagonów, a w związku z tym stacja towarowa była dość mocno pilnowana przez ‘sokistów’, czyli Służbę Ochrony Kolei (SOK). Zdarzało się, że mnie zatrzymywali podejrzewając o złodziejstwo. Dopiero dłuższe oglądanie zebranych przeze mnie plomb pozwalało ustalić, że to odpady. Kilka razy jednak zatrzymywali mnie i wzywali rodziców. No a za takie ekscesy w domu czekało na mnie pewne lanie. Wliczałem to jednak w ryzyko mego biznesu i nadal produkowałem ołowiane krążki. W tym celu w blaszanej puszce po śledziach wypełnionej mokrym i lepliwym piaskiem robiłem odcisk w kształcie krążka za pomocą krążka bazowego / wzorca. Na palniku gazowym w kuchni (podczas nieobecności rodziców – jasna sprawa) podgrzewałem w inne j żelaznej puszce ołowiane plomby. Ołów jak wiadomo topi się dość szybko. Potem zalewałem stopionym ołowiem tzw. matrycę i czekałem aż to wystygnie. Po wyjęciu opiłowywałem nierówności pilnikiem ojca i z gotowym towarem hajda na plac albo do szkoły. Moja sława producenta krążków do popularnej wówczas gry hazardowej dzieciarni sięgała dość daleko. Po zakupy moich krążków przychodziły nawet dzieciaki z okolic rynku itp.  Produkcja ołowianych krążków i gry hazardowe tak mocno mnie zajmowały w piątej klasie, że zagapiłem się i zapomniałem na czas nauczyć się oraz zaliczyć jeden z przedmiotów a mianowicie historię. Wpadka ta zakończyła się poprawką, czyli zatrzymaniem świadectwa ukończenia piątej klasy do momentu zdania egzaminu poprawkowego z historii po wakacjach. Zrypało mi to spokój i luz wakacyjny, bo w gorące lato, kiedy chłopaki biegały nad wodę ja musiałem od czasu do czasu zakuwać jako, że zawalenie i repetowanie klasy piątej nie wchodziło w rachubę. Taki strzał od losu spowodował, że już nigdy żadnego przedmiotu nie zawaliłem, choć oceny miałem kiepskawe, na krawędzi promocji do klasy następnej.

Po wakacjach moda na szkolny hazard podupadła. Nie zarabiałem już na produkcji krążków. Mało też wygrywałem, bo nie było z kim grać. Brak kasy i miłość do jej zalet spowodowały, że niebawem wymyśliłem nowy sposób zarabiania. Mama każdego dnia posyłała mnie z dwu litrową bańką po mleko do sklepu zwanego przez nas „Na Schudkach” – pewnie, dlatego że rzeczywiście do sklepu wchodziło się po kilku granitowych schodach. Wymyślona przeze mnie ‘zdrada ogólnych interesów rodzinnych’ była prosta. Mama dawała kasę na dwa litry mleka. Ja natomiast kupowałem półtora litra, a brakujące pół litra uzupełniałem dolewając wody z kranu na parterze naszego domu. Klepałem ten nowy biznesie kilka tygodni aż wreszcie nadszedł czarny dzień. Mama wyczuła wodę w mleku i zaczęła zadawać pytania. No a ja rżnąłem przygłupa w najlepsze udając, że nic o tym nie wiem. Mama poszła zatem z bańką wodnitego mleka oraz z krzykiem do wspomnianego wcześniej sklepu „Na Schudkach” i jak to moja mama zrobiła nieziemską awanturę każąc im to mleko z wodą pić i przyznać że dolewają wody oszukując klientów. Kierowniczka sklepu ponoć zgłupiała i zaczęła przesłuchiwać swoją załogę. Podejrzani byli wszyscy tylko nie ja. Nikomu w życiu nie przyszłoby do głowy, że to jakiś 11-latek wymyślił taki szwindel-biznes.

No, ale w końcu sprytne PRL-kobiety czyli załoga sklepu „Na Schudkach” oraz moja mama ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że sklep nic tu nie zawinił. A jak nie sklep to kto !! No i to był mój koniec. Matka zadała mi w domu proste pytanie, na które odpowiedź wycisnęła ze mnie za pomocą solidnego lania ‘hanajem’. ‘Hanaj’ to był taki specjalny gumowy pas zwany / określany przez matkę w gwarze z kielecczyzny (skąd pochodziła) słowem / nazwą „hanaj ”. Przyznałem się dość szybko mając nikłą nadzieję, że skróci to moje męki – ale gdzie tam. Honor mamy i dobre imię w sklepie „Na Schudkach” zostały mocno nadszarpnięte. Wyszła przeze mnie na głupka, a tego co jak co darować nie mogła bo ambitna i dumna to była kobieta. Zdobywanie drobniaków skończyło się na jakiś czas, po którym Januszek znowu coś wymyślił, a jakże. Tym razem było to delikatne podbieranie niewielkich monet z portfela mamy i taty. Znając zdolności swego pierworodnego synalka szybko wpadli na mój nowy ‘biznesik’ i znowu skończyło się na solidnym laniu. Tak sobie nad tym wszystkim rozmyślam po latach i wychodzi mi, że może przez te moje wpadki i lania wykształciła się we mnie jakaś mocna niechęć do oszustw, kryminału, patologii czy co tam jeszcze. W dorosłym życiu zawsze odczuwałem strach przed jakąkolwiek przestępczością co pozwoliło mi żyć spokojnie i na wolności. No a przecież oceniając moje wyczyny z dzieciństwa można było mieć wątpliwości, że na takiego wyrosnę.

Aaaaaa !! – jeszcze to …

Chyba w 6 klasie zajmowaliśmy pomieszczenie na pierwszym piętrze z oknami skierowanymi na południe. Trwała lekcja matematyki z Panią Prochwicz, aż tu nagle kilkoro z nas krzyknęło niemal jednocześnie z przerażenia – „proszę pani pali się !!” No i fakt – paliła się oddalona od szkoły o jakieś 500 metrów ‘Szczotkarnia’ czyli dwu, a może 3 piętrowy budynek zakładu produkującego różnorodne szczotki. Jęzory ognia buchały z dachu budynku i były max przerażające. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem. No, ale jako 12 latek co ja tam mogłem wcześniej widzieć.

Ta ‘Szczotkarnia’ słynęła wcześniej jeszcze z tego, że na około niej strasznie śmierdziało, bo regularnie parzyli tam szczecinę do produkcji szczotek. Wiem, bo często chodziłem w tą okolicę na dawnej ul. Botwina do małego sklepiku przy nie wiele większej piekarni i cukierni kupować niesamowicie smakowite ciasteczka tortowe po 2zł.

____________________________________________________________

 

Czemu ten mały broni ‘Niemca’ …

Krista Schturm – moja niemiecka koleżanka z dzieciństwa i Hirek Gross mój żydowski koleżka z dzieciństwa.  

Moją koleżanką z podwórka była np. Krysia Szturm (org. Krista Schturm). Moja mama przyjaźniła się z jej babcią bo rodzice Kristy oboje byli w armii ‘hitlerka’ i zginęli na wojnie.

Zauważyłem raz w szkole, że ją szarpią. Miałem tylko 7 lat, ale natychmiast ruszyłem z odsieczą koleżance z podwórka. Wywiązała się bójka, a jakże, którą przegrałem, bo byli starsi, ale jednemu z nich też krew z wargi zdołałem puścić. Trafiliśmy do tzw. ‘kancelarii’ przed oblicze dyrektorki szkoły. Pamiętam, że wrażenie zrobiły na mnie piękne starodawne meble i wielkie biurko dyrektorki Pani Pasiec. Wypytywała o co poszło, a obok stała moja wychowawczyni Pani Jaruzelska. Odpowiedziałem krótko, że bili mi koleżankę z podwórka i że chciałem to przerwać. Tamci dwaj natomiast i jedna dziewczyna raczej głupio się odezwali, że „Niemca trza pogonić.” Takie były „klimaty i nastroje” społeczne w roku 1959. Nie mieliśmy własnych poglądów takich sprawach. Takie zachowania były raczej rezultatem tego czym nasiąkaliśmy w domu. Wiedziałem oczywiście jak wszyscy z opowieści rodziców, że ‘Niemiec’ to wróg tyle, że ta mała Krista nijak mi do wroga nie pasowała – i tyle.

Sprawa nabrała rozpędu no bo (wiem to dziś) była politycznie niepewna. Wezwano rodziców. Babcia Kristy i moja mama oraz ktoś od napastników stali, tak samo jak my dzieciaki wcześniej, przed dyrektorką i byli „edukowani”. Potem w domu mama rozmawiała z ojcem i usłyszałem tylko, że jedna z matek zadała pytanie – „czemu ten mały broni Niemca”. Odpowiedziała na to zdecydowanie pani dyrektor, a mianowicie, że „NIE(!) broniłem ‘Niemca’ jeno drugiego człowieka w dodatku dziewczynkę”. Mama stwierdziła, że dobrze zrobiłem, ale mogą nas w okolicy palcami wytykać jako „obrońców Niemców” – co w tamtych czasach i układach politycznych nie było niczym dobrym. Kilka dni po tym zatrzymał mnie na podwórku dziadek Kristy o imieniu Reinhold i takim dziwnym językiem polskim, bo z mocnym niemieckim akcentem dziękował mi za wyciągnięcie z opresji jego wnuczki. Znałem gościa z widzenia. Przemykał często po chodniku wracając z pracy (był mechanikiem w pobliskiej bazie PKS) taki niziutki, przygarbiony chudziak. Siadywał też (co widziałem z naszych okien) czasem we wschodnio-południowym oknie swego mieszkania domu nr 9 przy ul. Brzegowej, wystawiając i tak już mocno opalone plecy do słońca. Po południu tego samego dnia do mamy i chyba też do mnie przyszła babcia Kristy, Gerda przynosząc jakieś łakocie z paczek, które dostawali z Niemiec. No i jak mieliśmy nie lubić TAKICH Niemców, sąsiadów :-))) ?

Przypuszczam, że wykład Pani dyrektor Pasiec wywarł na tyle dobre wrażenie na rodzicach, że sprawa raczej ucichła i nie rozeszła się po okolicy. Dla mnie jednak najcenniejsza była pochwała mojej wychowawczyni Pani Jaruzelskiej, która na forum klasy nazwała mnie „odważnym obrońcą dziewczynek”. Określenie to przylgnęło do mnie na długie 8 lat spędzone w podstawówce i dawało mi pewną przewagę nad innymi chłopakami w kontaktach z dziewczynami. Takie to były czasy i taki byłem wtedy ja, a co zostało w moim usposobieniu do dzisiaj. Zawsze staję w obronie pokrzywdzonych choć raczej z rzadka (o zgrozo!) wychodzi mi to na dobre.

Dużo mieszkało też w Dzierżoniowie Żydów pośród, których również miałem koleżków nie wiedząc nawet że są z jakiegoś innego narodu czyli w tym przypadku Żydami. Po II wojnie światowej Dzierżoniów stał się centrum osadnictwa żydowskiego na Dolnym Śląsku. Miasto było wtedy przez niektórych złośliwie nazywane „mała Palestyna” czy jakoś tak. My dzieciaki lat '50 i '60 w ogóle nie zauważaliśmy tych różnic narodowościowych, itp. To nasi rodzice o tym czasem wspominali - a to, że ten to ten, a tamten to tamten. No, ale jakoś wszyscy zgodnie ze sobą żyli w tym opustoszałym po Niemcach mieście tworząc fajną, różnorodną społeczność, w której ciekawie się wzrastało i żyło. Nasiąknięty tą wielokulturowością nijak nie mogłem zrozumieć ‘wygłupu’ komuchów w roku 1968 kiedy to dobrze już rozumiałem, że oto wypędzają z mojego miasta i kraju ludzi z którymi przecież dobrze i normalnie żyliśmy razem od zawsze. Wypędzali ludzi, których bardzo lubiłem i byłem solidnie zaprzyjaźniony. Dopiero w roku 1969 miasto opuszczał mój koleżka Hirek Gross mieszkający przy ul. Świdnickiej tuż przy rynku. Obaj interesowaliśmy się muzyką, ale on miał kontakt rodzinny w Nowym Jorku i dostawał płyty oraz muzyczne pisma z USA. To u niego pierwszy raz w życiu widziałem sławne dziś na cały świat muzyczne i kultowe pismo ‘Rolling Stone’. Przeglądaliśmy obrazki oraz charakterystyczne wtedy dla tego akurat pisma cudeńko grafiki – ni w ...uj nie kapując treści płynącej z tekstu. Dla mnie samo macanie i wąchanie tego już było nie byle gratką – bo miało to jakiś tam swój specyficzny zapach. Koleś dostawał też płyty i nawet mi je pożyczał żebym sobie z nimi pomieszkał czy jakoś tak. Płyty też poddawane były gruntownej „inwigilacji” – były oglądane i wąchane – natomiast nie były grane, bo za biedny byłem wtedy, aby posiadać choćby najtańszy sprzęt odtwarzający. Odsłuchiwaliśmy je w domu u Hirka.

Był to okres grubych przemian w mojej świadomości i orientacji na świat i na życie. Początek temu procesowi dało obejrzenie filmu ‘The Beatles’ w dzierżoniowskim kinie ‘Piast’ w roku 1966. No a w roku 1968 zaczęły się wyraźnie kształtować moje poważne zainteresowania muzyczne. Założyliśmy z kolegami z podstawówki zespół, który szybko upadł, a co spowodowało, że ja natychmiast zacząłem poszukiwania co by tu dalej w tym kierunku robić. Wpadłem na mglisty jeszcze wtedy pomysł, aby jakoś prezentować młodziakom muzykę z płyt, które dostawał Hirek. Zdawałem sobie sprawę, że taki jak mój problem z brakiem urządzeń do odtwarzania płyt winylowych miał prawie każdy młodziak w państwie o nazwie – PRL. No a jakby do tego dodać jeszcze siłę wzmacniacza i duże głośniki to dopiero byłoby wielkie coś. Przenosiłem ten pomysł prawie rok w pamięci ciągle go ulepszając aż wreszcie w kwietniu roku 1970 ruszyło – ale to już inna opowieść – droga memu sercu i max sentymentalna opowieść opisana w innym miejscu tej książki.

____________________________________________________________

---------------------- zobacz takie niby video - składanka foto – dla uśmiechu :-)

https://patronite.pl/app/play-video?id=7bcbf184-39c7-43fe-aabd-e634d12ae45b

 

 

  

NOWIUTKIE PŁYTY CD I KASETY MAGNETOFONOWE DO ROZDANIA ZA DARMO DLA PATRONÓW !!

W drugiej połowie lat '90 pracowałem dla firm fonograficznych pragnących wyjść z piractwa fonograficznego - zmory tamtych czasów polskiego rynku muzycznego / fonograficznego. Sprowadzałem dla tych firm licencje fonograficzne. Wydaliśmy kilka fajnych płyt CD i kaset magnetofonowych (no bo to była ta epoka :-) Dzisiaj to są już muzycznie historyczne wydawnictwa, które można traktować sentymentalnie ...

Mam kilkadziesiąt nowych egzemplarzy promocyjnych z tamtych lat i rozdam je jako nagrody specjalne - za darmo, po jednym egzemplarzu - każdemu nowemu PATRONOWI - aż do wyczerpania zapasów :-)

------------------------------------------------------------

BRAND NEW CDS AND TAPE CASSETTES TO GIVE AWAY FOR FREE TO PATRONS!!

In the second half of the 90s, I worked for record companies that wanted to get out of record piracy - the nightmare of the Polish music/recording market at that time. I imported record licenses for these companies. We released a few cool CDs and tapes (because that was that era :-) Today, they are already musically historical releases that can be treated sentimentally ...

I have several dozen new promotional copies from those years and I will give them away as special prizes - for free, one copy - to each new PATRON - while supplies last :-)

------------------------------------------------------------

In this material, I show the covers of records and tapes to choose from.

https://patronite.pl/post/72793/otro-group-r

W tym materiale pokazuję okładki płyt i kaset do wyboru.

Zgłaszajcie się na adres / Contact me at

pawul70@gmail.com

 

 

 

Dzierżoniów Sudety Bielawa Pieszyce Jan Pawul

Zobacz również

GOROL - syn chadziajki
MODELKA - poradnik zawodowy dla modelek
ITALIAN DISCO HISTORY (in english)

Komentarze (1)

Trwa ładowanie...