Bardziej niż o samym koncercie zamierzam opisać perypetie związane z zakupem biletów do tej szacownej nowojorskiej sali koncertowej, która od otwarcia w 1891 roku gościła całą śmietankę artystyczną świata, i to nie tylko z klasyki (Czajkowski, Bartok, Dworzak, wyśmienici pianiści – także polscy, soliści, dyrygenci i orkiestry), ale i takie tuzy, jak np. Billie Holiday, Benny Goodman, Judy Garland i The Beatles. Tak więc – ku przestrodze i dla informacji, jak być czujnym w przypadku zamówień nie ze strony właściwego organizatora wydarzeń.
Początek października to początek sezonu artystycznego w większości sal koncertowych i teatrów świata. Huczna inauguracja w Carnegie Hall została zaplanowana na 8.10 z udziałem mistrzów nad mistrzami – miał grać pianista Lang Langiem i orkiestra symfoniczna z Los Angeles pod batutą boliwijskiego mistrza Gustavo Dudamela. Pychota!
Gdy wiosną sprawdzałam ceny, uznałam, że nie ma mowy, by wydać kilka tysięcy dolarów (można było też z bankietem, lub kawą, lub jeszcze inne warianty), a w dodatku jeszcze kupować w obowiązkowym pakiecie trzy inne wydarzenia w Carnegie Hall. A innej możliwości cenowej wtedy jeszcze nie widziałam.
Temat przeleżał do września, niemal do wylotu do USA, gdy raz jeszcze sprawdziłam ceny. Okazało się, że na jakimś portalu biletowym mają całkiem już rozsądne propozycje, zaczynające się od 139 $, i to nie tylko na inaugurację, ale i pozostałe dwa wieczory z LA pod Dudamelem, tylko z innym programem. Nie powiem, podniecona tą sposobnością i po konsultacjach grupowych naszej nowojorskiej paczki, złożyłam zamówienie na czwartek 10 października z programem w stylu latino. Bilety szybko znikały, więc ostatecznie wylądowaliśmy przy dwustu baksach. Wszystko pięknie, ale nie było możliwości otrzymania biletów drogą elektroniczną (sic!). Kliknęłam więc przesyłkę UPC na swój polski adres, licząc, że dojdzie przed wylotem.
Zrobiło się nerwowo dwa dni przed. Napisałam maila, ale autoresponder odpowiedział, że wskazany do kontaktu adres nie jest monitorowany. Dodam – jedyny. Chwyciłam więc za telefon. Konsultantka, nie powiem, życzliwa i pomocna, odnalazła zamówienie. Poprosiłam o przesłanie biletów mailem. Odpowiedziała, że nie można, ponieważ kliknęłam wysyłkę pocztą tradycyjną. Odparłam, że przy zakupie nie było takiego wyboru, tylko kurier. Na to już nie umiała odpowiedzieć. Poirytowana chciałam zwrócić bilety. Jak się jednak dowiedziałam, niestety nie ma takiej procedury przy zakupie u pośrednika. Tylko w wypadku odwołania koncertu mogą to zrobić. Rada w radę więc ustaliłyśmy, że podam nasz adres na Brooklynie, gdzie mieliśmy noclegi. Średnio zadowolona już się tym nie kłopotałam.
Po przylocie mieliśmy jeszcze sześć dni do koncertu. Na wszelki wypadek powiadomiłam naszego gospodarza, że podałam adres lokum dla kuriera. Zbaraniałam, gdy odpowiedział, że nie ma skrzynki pocztowej. Zrobiło się nerwowo. W międzyczasie dostałam powiadomienie mailem, że UPC już było, ale nie miało jak doręczyć poczty. Zatem podejmą jeszcze dwie próby w kolejne dni do południa. No to znów napisałam maila w tej sprawie, znów otrzymałam zwrotną informację, że mail nie jest monitorowany, znów trzeba było chwycić za telefon.
Tym razem kolejny konsultant po opisaniu naszych problemów i ponownej prośbie o wysyłkę wersji elektronicznej wyjaśnił, że Carnegie Hall honoruje WYŁĄCZNIE papierowy oryginał i dlatego bilety muszą wysyłać pocztą. Następnego dnia zasiadłam na dyżurze pod płotem, rozklejając też kartki na siatce dla UPC, że to tu. W międzyczasie pojawił się nasz gospodarz zatroskany naszym problemem, ale nie bardzo mógł pomóc. No nie, skłamałabym. Gdy wpadł pod płot powtórnie, zauważył w perspektywie ulicy wóz kuriera, podeszliśmy tam razem i szczęśliwa odebrałam przesyłkę. Jakież było jednak moje zdumienie i wściekłość, gdy zobaczyłam, że wydrukowana cena na bilecie jest pięciokrotnie niższa, od tej, którą płaciłam. Odpuściłam już jednak sobie kolejne telefony… Wniosek – kupować bezpośrednio w kasie (wirtualnej, czy normalnej) organizatora. A morał jest do bólu banalny – podróże kształcą.
A sam koncert, przyznam, nietypowy. Gustavo Dudamel i Los Angeles Philharmonic ponownie spotkali się z czterokrotną zdobywczynią nagrody Grammy i 17-krotną zdobywczynią nagrody Latin Grammy Natalią Lafourcade – meksykańską piosenkarką i autorką tekstów. Uwielbiana na całym świecie (oj tak, owacje w większości latynoskiej publiczności były doprawdy niespotykane) debiutowała w Carnegie Hall w 2022 r., przedstawiając swój album De Todas las Flores. Ma swoich wiernych odbiorców, głos przyjemny, ciekawy w barwie, znakomity wyrazowo. Przyznać jednak trzeba, że choć orkiestra sprowadzona była do roli akompaniamentu, to bogate aranżacje, poziom wykonania i interpretacja dyrygenta zdecydowanie dodawały jej występowi wartości. Miły był też dodatek wokalny w postaci żeńskiego Brooklyn Youth Chorus.
Jaka więc szkoda, że na bis Lafourcade (po wyjściu orkiestry i dyrygenta) zdecydowała się jeszcze wystąpić z kilkuosobowym bandem i jakimś przedziwnym ni to wokalistą, ni to pianistą, z którym coś smętnie podśpiewywali i brzdąkali. Nie tylko atmosfera kompletnie siadła, ale i jakość tej „produkcji”. To było kompletnie bez sensu i pozostawiło przykre wrażenie czegoś nieprzystającego do poziomu artystycznego tego miejsca.
Warto osobno oddać sprawiedliwość orkiestrze i dyrygentowi, którzy w pierwszej, orkiestralnej części wykonali arcyciekawe, bogate kolorystycznie, metrorytmicznie i sonorystycznie utwory – „Alegría” („Radość”) Portorykańczyka Roberto Sierry oraz dwojga meksykańskich kompozytorów: „Antrópolis” Gabrieli Ortiz i Danzón nr 9 Arturo Márqueza (zamówiony przez Los Angeles Philharmonic). Wspólnym ich mianownikiem były przede wszystkim ciekawe rytmy, niedalekie od zapożyczeń tanecznych, bogata instrumentacja i taka radosna swoboda, która wszystkim kompozycjom dodawała lekkości i blasku.
Izabella Starzec
Trwa ładowanie...