Częściej się zdarzało, że to tytuły musicalowe trafiały na srebrny ekran. Popularność sceniczna i walory dramaturgiczne zachęcały wielu twórców do stworzenia przeboju kinowego. Tak był m.in. z „Hair”, „Skrzypkiem na dachu”, „Hello Dolly”, „Mamma Mia”, „Oklahomą”, „Chicago”, by wymienić tylko niektóre. Okazuje się jednak, że odwrotna droga może być równie atrakcyjna i dla odmiany – stać się scenicznym przebojem. Przypomnijmy, że tak właśnie było z tytułami Disneya: „Aladynem” i „Królem Lwem”, z debiutanckim filmem Monthy Pythona „Monty Python and The Holy Grail”, z „The Produces” Mela Brooksa, „Amerykaninem w Paryżu” z 1951 roku przeniesionym na scenę teatralną w 2014, kasowym przebojem z Whitney Huston i Kevinem Costnerem „Bodyguard”, fascynującą postacią „Harry’ego Pottera”, czy z „Sunset Boulevard” (1950 film, 1993 musical).
Innym zaś tytułem, który świeci tryumfy od lutego 2020 roku, daty swojej premiery w Manchester Opera House, jest „Powrót do przyszłości” oparty na pierwszej części serii filmowej Roberta Zemeckisa z 1985 roku. Po tym debiucie „Back to the Future” trafia na londyński West End, a w 2023 na Broadway, by w 2024 roku rozpocząć też trasę po całych Stanach. Warto dodać, że musical znalazł się już na liście Laurence Olivier Award dla najlepszego nowego musicalu, corocznej nagrody przyznawanej przez Society of London Theatre. Uhonorowany został za rok 2022.
Gdyby nie entuzjastyczna rekomendacja Aleksandry Kurzak i Roberto Alagni’ego, to zapewne podczas nowojorskiego pobytu rezerwowalibyśmy bilety na „Chicago”. Tytuł znany, muzyka świetna, ale – jak wynikało z opowieści operowej pary, to właśnie „Back to the Future”, na którym byli aż trzykrotnie, gwarantuje poczucie pełni musicalowego szaleństwa, doznań muzycznych, aktorskich, choreograficznych, scenograficznych, kostiumowych, efektów specjalnych – po prostu wszystkiego.
Wybraliśmy się na spektakl, mając świetne miejsca w pierwszym rzędzie na balkonie, co dawało nam wspaniałą perspektywę sceniczną i możność doświadczenia też różnych efektów, bowiem scenografia, choć na początku nie było to widoczne, dosłownie wylewała się ze sceny, wchodząc na strop i boki okalające tę przestrzeń. Gdy więc DMC DeLorean „odpalał” w przeszłość – iskrzyła dosłownie cała sala, pełna zachwyconych okrzyków.
Twórcom musicalu udało się znakomicie przenieść fabułę na scenę. Oczywiście nie obyło się bez niewielkich skrótów, które – słusznie – nie wnosiły wiele do akcji, a przecież trzeba było uwzględnić, że muzyka, songi, sceny zbiorowe – a było ich łącznie 26 – dołożą dodatkowego czasu do akcji. Za muzykę odpowiadał znakomity Alan Anthony Silvestri, współpracujący z Zemeckisem przy wielu filmach (dla przykładu: cała seria „Back to the Future”, „Forrest Gump”, „Cast Away”, „Kto wrobił królika Rogera”). Teksty songów napisał Basil Glen Ballard Jr, muzycznie spiął całość Ted Arthur – dyrektor muzyczny, pianista, dyrygent, a amerykański reżyser teatralny John Rando stworzył ostateczną koncepcję.
Postaci bohaterów zostały nakreślone, jak w filmie, łącznie z elementami charakteryzacji, naśladowaniem ruchu i charakterystycznych cech. Był więc energiczny Marty Mc Fly, czyli Casey Likes – absolutna rewelacja wieczoru, świetny wokalnie i ruchowo; uroczo zaplątany Doc Brown, czyli doskonały Roger Bart, przepysznie niezgrabny George McFly – Evan Alexander Smith, osiłkowaty Biff Tannen – Nathaniel Hackmann, z błyskiem seksownych ogników w oczach Lorraine Baines Mc Fly, czyli Jonalyn Saxer. Każda zresztą rola była dopracowana w szczegółach.
Uwagę przykuwały kapitalne rozwiązania dramaturgiczno-scenograficzne: wchodzenie po schodach Doca Browna, które rozgrywało się za przezroczystą kotarą z projekcją schodów przeciwpożarowych, złudzenie jazdy DeLoreanem, wypuszczenie pojazdu nad głowami widzów (jak oni to zrobili?) i wiele, wiele innych. A wszystko to było spójne, uzasadnione i niezwykłe. Muzycznie była to prawdziwa przyjemność obcowania z przebogatą aranżacją, świetnie napisanymi songami i zbiorówkami, musicalową śpiewnością, taką klasyczną w najlepszym tego słowa znaczeniu warstwą dźwiękową, która sprawa radość dla ucha w znakomitym wykonaniu.
Gdyby nadarzyła się jeszcze raz taka możliwość, z pewnością odwiedziłabym znów Broadway i „Back to the Future”. Są jeszcze inne tytuły, które czekają w kolejce, ale – kto wie – czy nie zechciałabym jednak przede wszystkim powrócić do prze(y)szłości.
Izabella Starzec
Trwa ładowanie...