Moja zagroda
...czyli szanuj swoje początki ?
Kiedy miałam 3 lata, dom dziadków był dla mnie jak kraina z baśni. Takie krainy mają to do siebie, że wcześniej czy później nasze marzenia się w nich spełniają. Dla mnie jednym z pierwszych marzeń była ZAGRODA.
Nie mam pojęcia, skąd przyszedł mi do głowy ten pomysł, ale bardzo chciałam go zrealizować. I to z rozmachem! Zagroda nie mogła stać byle gdzie. Właściwie jednym miejscem, które uważałam za godne tak wzniosłego przedsięwzięcia, był dywan babci. Zafascynowały mnie wzory na nim - skomplikowane kwiaty, które w wyobraźni zamieniłam na wyspy w morzu magmy, bo dywan, choć nieco przetarty, miał kolor ciemnoczerwony, jakby wypłynął z wnętrza Ziemi, zalewając salon dziadków. W książce o zagładzie Pompejów - a była to w dzieciństwie moja ulubiona książka - widziałam, jak Wezuwiusz wypluwa z siebie roztopione skały i w temacie magmy czułam się ekspertem. Jako ekspert stwierdziłam więc, że do „ognistego” krajobrazu salonu najbardziej pasuje... siano. Tak, zagroda po prostu musiała powstać z siana. Całkiem przydatny okazał się też owies - można nim było wytyczać drogi w magmowym morzu, bo jak wiadomo - owies jest niezniszczalny! Niezniszczalna była i sama zagroda, bo raz, że do magmy nikt nie śmiał się zbliżać, a dwa - chroniła ją babcia, najpotężniejsza istota Racławic Śląskich.
Władza babci nie sięgała jednak do Krakowa, a już na pewno nie do mojego przedszkola, bo kiedy chciałam powtórzyć niewątpliwy sukces magmowo - sianowej zagrody i zbudować system jaskiń pod dywanem, a potem ukryć w nich skarb, pani Monika, opiekunka Tygrysków (wszystko w przedszkolu nawiązywało do Kubusia Puchatka), nie tyle wcale się tą ideą nie ucieszyła, a wręcz wpadła w straszną złość. Miała wąsy, więc uznałam, że to groźny przeciwnik… Nigdy nie byłam fanką otwartego starcia i zdecydowałam się na wojnę podjazdową, to znaczy rozpoczęłam budowę moich jaskiń na korytarzu, gdzie wykładzina obfitowała w liczne komory powietrzne, a moc pani Moniki nie była już tak silna. Co do tego drugiego trochę się pomyliłam - przygoda z jaskiniami zakończyła się ucieczką pod stół, skąd i tak mnie wyciągnięto, żebym stanęła twarzą w twarz ze złowieszczymi wąsami pani Moniki.
Zapamiętałam sobie tę chwilę grozy na długie lata. W końcu odczepiłam się od dywanów, ale potrzeba budowania mi została. Wszystko, co w swoim życiu robiłam i robię, wzięło się właśnie z tej potrzeby, mimo że czasem nie widać tego na pierwszy rzut oka. Zarówno pisanie, jak i biznes, czy organizowanie różnych rzeczy, czyli dwa moje główne zainteresowania, są w jakiś sposób wariacją budowania. Szczególną przyjemność sprawiało mi zawsze tworzenie światów i historii, które się w tych światach dzieją. To chyba dlatego, że jako poważny budowniczy nie lubię, gdy ktoś mi przeszkadza, a moja głowa - dokładniej wyobraźnia - jest jedyną przestrzenią, gdzie nigdy się to nie dzieje.
Dzięki budowaniu uważam też, że nie można wypierać pierwotnych potrzeb, zainteresowań i sposobów myślenia, które wypracowaliśmy sobie w dzieciństwie, w młodości, czy generalnie wcześniej niż szeroko pojęte „teraz”. Uczymy się całe życie, zmieniamy, ale moim zdaniem często zdarza się tak, że to, co pierwsze, bywa najlepsze, bo najprawdziwsze i najbliższe naszemu sercu. Warto szanować to, kim się było, co się zrobiło i od czego się zaczynało. Dorastanie, a potem dorosłość, są bez wątpienia wspaniałą przygodą, ale z drugiej strony narzucają wiele ograniczeń. Pojawia się chęć zadowalania innych, spełniania oczekiwań, porównywanie się i pęd do przodu - po społeczne skarby i zaszczyty. Nikt tego nie uniknie, myślę jednak, że dla równowagi trzeba zadbać o jakąś wytrwałość w byciu po prostu takim, jakim się jest - jakim się przyszło na świat. To, co w nas prawdziwe, wcześniej czy później zawsze wyjdzie na jaw. Możemy albo zrobić z tego użytek, albo cierpieć, próbując ukryć swoje najbardziej naturalne oblicze. Nie jestem zwolenniczką cierpienia w imię cudzych oczekiwań albo w imię aprobaty ze strony otoczenia. Dlatego też nie staram się nadal budować „zagrody z magmy i siana”. Największą i najbardziej skomplikowaną „zagrodą” było dla mnie, rzecz jasna, wydanie „Szału Vandy”. Na drodze stanęły mi przeszkody znacznie gorsz niż wąsy pani Moniki, ale dałam sobie radę. Mój sukces wziął się z upartości w byciu sobą i z szacunku, jakim darzę to, kim zawsze byłam, i to, co zawsze lubiłam.
Wiele osób pyta mnie, jak zacząć, jak widzę „najlepszy początek” przygody z pisaniem, z tworzeniem albo z budowaniem własnego kreatywnego przedsięwzięcia, co bym raziła. No więc dzisiaj Wam radzę. Radzę, żeby mieć szacunek: do swoich zainteresowań i pasji, do odkryć z dzieciństwa i z późniejszych lat. Radzę, żeby tego nie porzucać, ewentualnie modyfikować - bo rozwój to złoto. Nie ma potrzeby zaczynać w jakiś szczególny sposób. Tak naprawdę każdy z nas już zaczął, więc nie powinniśmy temu zaprzeczać. Wystarczy kontynuować - dla siebie i z wiarą w siebie.
A jeśli szukacie potwierdzenia, polecam cauch’a wszechczasów - Matkę Naturę. Akurat jest wiosna, wszystko kwitnie. Ale nie kwitłoby, gdyby rośliny nie miały korzeni ?
Zdjęcie: Justyna Wydra (ig: @j.w.foto), smocza suknia - projekt i wykonanie: Lucyna Zienkiewicz, Kreatorka (ig: @kreatorka.eu) ?
Trwa ładowanie...