Smokletter 3
Polne drogi, czyli jak nas tworzy tak zwana „nuda”?
Wiele osób - szczególnie tych młodszych - zwraca się do mnie z pytaniem, jak szukać inspiracji albo co robić, żeby wpaść na dobry pomysł. Najchętniej powiedziałabym, że nic, ale wiem, że taka odpowiedź Wam nie wystarczy ;) Nicość, bezruch, brak jakichś konkretnych działań i zajęć źle się kojarzą. A szkoda, bo mogą przynieść sporo korzyści. Kiedy byłam dzieckiem (czyli całkiem niedawno), lubiłam się nudzić i nudziłam się do oporu, przy każdej odpowiedniej do tego okazji.
Urodziłam się w Krakowie, ale moi rodzice są ze Śląska Opolskiego, z Głubczyc i Racławic obok Głogówka. W Racławicach spędziłam całe dzieciństwo i to tam wymyśliłam historię o smokach, które kupiły Kraków. Co prawda w wieku kilku lat jeszcze nie sprowadzałam Dragonus Cracovus na ziemie ludzi, byłam jednak święcie przekonana, że skoro Łucja Pevensie weszła do Narnii przez starą szafę, to ja też mogę zrobić coś niezwykłego.
W Krakowie mama i tata bardzo się mną zajmowali - czytaliśmy książki (klasyczne bajki, ale i naukowe pozycje, na przykład o zagładzie Pompejów :P )i chodziliśmy do muzeów albo do teatru, dzięki czemu rozwinęłam dużą wyobraźnię. Dawałam jej upust właśnie w Racławicach. Nie miały Racławice kina ani kulkolandów, a ich najbardziej dynamiczny element stanowiła rzeka Osobłoga, którą dziadek przezywał „Hocen-Klocen”, babcia zaś twierdziła, że pływają w niej krowy i świnie. Może dlatego wydawała mi się magiczna ;) W rzeczywistości magiczna jednak nie była - większość ludzi powiedziałaby, że jej leniwy nurt jest kwintesencją nudy, jak zresztą całość Racławic.
Ale to, co nazywa się nudą, w dzieciństwie było moim skarbem. Kilkanaście lat temu telewizja nie obfitowała w zbyt wiele programów albo może ja nie zwracałam na telewizor uwagi. Nie miałam komórki i tabletu, dziadkowie z kolei nie mieli komputera, na którym mogłabym grać. Nie zawsze byłam też fanką samodzielnego czytania - wolałam, kiedy czytali mi inni. Brak jakichkolwiek planów czy zajęć zachęcał mnie za to do eksploracji tego, co pod ręką. Siedziałam w babcinym ogrodzie, zbierając kamyki i krojąc kwiaty, albo przyglądałam się zwinkom - sprytnym, małym jaszczurkom, które wyłaziły na chodnik wygrzewać się w słońcu. Z tych obserwacji powstały potem „moje” pierwsze smoki - dziwne jaszczurotulipany, winogronowe bazyliszki i liścioloty w kształtcie liści klonu, z błoną między kończynami jak u wiewiórki-polatuchy. Lubiłam też drogi, bo drogi na opolszczyźnie - zwłaszcza te polne - są długie i kręte, a kiedy się nimi idzie, spod stóp unosi się żółty pył.
Dziś nie zamieniłabym nudy Racławic na nic innego. Przechadzki nad Osobłogę i „badania”, które prowadziłam w ogródku, pozwoliły mi wypracować umiejętność zajmowania się sobą, ale przede wszystkim coś w rodzaju wewnętrznej przestrzeni - miejsce na inspiracje, na pomysły, które w istocie można znaleźć na polej drodze. Nie trzeba niczego szukać, szukanie wręcz przeszkadza. Wystarczy spuścić z głowy całe napięcie codzienności: szum rzeczy, o których sądzimy, że powinniśmy je robić, choć wcale nie musimy. Dzieci to potrafią, ale mija im z wiekiem - pojawia się szkoła, a po niej różne wypełniacze czasu, zajęcia i milion spraw, które stają się ważniejsze niż zabawa, odkrywanie i zwykłe siedzenie nad rzeką. Nie twierdzę oczywiście, że inwestycja w rozwój jest zła, że kształcenie się na wielu polach jest złe. Tylko po co kształcić się na wszystkich polach? Po co napychać swój dzień tak, że różne sprawy i obowiązki wylewają się z niego jak zupa z płytkiego talerza? Bez sensu. Jestem wielką miłośniczką planów i strategii, jednak muszę mieć w umyśle trochę pustki, próżnię, gdzie obserwacje i pomysły rozpędzają się i wpadają na siebie niczym cząstki w Wielkim Zderzaczu Hadronów.
Gwarantuje mi to właśnie nuda, ze znudzeniem nie mająca nic wspólnego. Polecam ją i tym młodszym, i tym starszym - na polnych drogach, wśród kurzu i pyłu, albo w rzece, gdzie kąpią się krowy i świnie, można znaleźć więcej, niż nam się wydaje :)
Trwa ładowanie...