Dylematy.
Jeszcze słońce nie wstało, nie wiem, czy minęła godzina pierwszego piania koguta. Cała okolica była pogrążona w sennym letargu. Ujadanie psów i tętent końskich kopyt zwiastowały nadejście nieszczęścia. Pierwsza myśl po wyrwaniu ze snu to pożar obejść, a może atak wilków na stado owiec?
Podniesione głosy i łomot ciężkich wojskowych butów wdarły się jednak do dworu o świcie. Gdy tylko otworzyłam oczy, poczułam, że coś jest nie tak – ten dzień nie przyniósł zapachu ciepłego chleba ani światła poranka wpadającego przez firany. Nie, zamiast tego był hałas, wrzaski i trzask drzwi. Rosjanie wtargnęli do dworu jak wielka fala, która niszczy wszystko na swojej drodze.
Wyciągnęli nas z sypialni i spędzili na podjeździe jak bydło, nie pozwalając nawet zabrać dziecięcych kołder. Stałam trzęsąca się z zimna i strachu na dziedzińcu, trzymając najstarszego syna za rękę, a dwoje młodszych tuliłam do piersi. Teściowa, blada i drżąca, próbowała protestować, wskazując na męża, który kaszlał i dusił się na zimnym powietrzu.
- Mój mąż jest chory! – wołała, błagała, ale żołnierze tylko spojrzeli na nią obojętnie.
Jeden z nich, wyższy, z twarzą o rysach Mongoła z czarnymi oczami twardych jak kamień, powiedział tylko łamaną polszczyzną:
- Pomagaliście buntownikom. To kara. Szukamy bandytów, których ukrywacie. Mamy zeznania, świadków.
To nie była prawda. Nie mogli wiedzieć, że w naszym domu dawaliśmy schronienie rannym powstańcom. Ktoś jednak doniósł. Zawsze znajdzie się ktoś, kto zdradzi – czasem z chciwości, czasem ze strachu, najczęściej jednak z ludzkiej zawiści. Patrzyłam, jak Rosjanie grabią nasz majątek, wynoszą obrazy, srebra, nawet zegar stojący w salonie, który tykał od czasów, gdy dwór zbudowano. A czego nie byli w stanie załadować na zarekwirowane we wsi furmanki, zniszczyli lub wyrzucili za próg naszego dworu. Pewnie po naszym odjeździe folwarczna gawiedź i tak rozgrabi pozostały dobytek.
Co mogłam zrobić? Nie było Ignacego. Może gdyby był, znalazłby sposób, by nas ochronić. Zabrali go wcześniej, miesiąc przed tym, gdy przyszli po nas. Przyszli do dworu w nocy, mówili, że to tylko rozmowa, że potrzebują wyjaśnień pewnych nieścisłości. Nie wrócił. Komendantura milczała, a potem zaczęliśmy słyszeć pogłoski, że wywożą mężczyzn gdzieś daleko, na Sybir. Może i on był wśród nich. A może już nigdy tego się nie dowiem o jego losie.
Gdy nas wyprowadzano, obejrzałam się. Dwór, który kiedyś był ostoją naszego życia, stał teraz pusty, martwy. Był jak trup, z którego wyrwano duszę.
***
Ślub był jak sen. Miałam wtedy dziewiętnaście lat, byłam młoda, zakochana, pełna wiary w to, że świat stoi przede mną otworem. Ignacy był wszystkim, o czym marzyłam – przystojny, szarmancki, mądry. W dzień naszego ślubu promieniałam szczęściem, choć byłam też przerażona, bo oto miałam opuścić dom wujostwa i zamieszkać z jego rodziną.
Gdy po ceremonii wjechałam do bramy dworu, zobaczyłam, jak teść i teściowa stoją na schodach wejściowych. Wyprostowani, eleganccy, poważni, ale ich twarze złagodniały, gdy podeszli bliżej. Teść ujął moją dłoń w swoje spracowane, lecz delikatne ręce i powiedział.
- Witaj w rodzinie, Elżbieto. Ten dom jest teraz także twoim domem.
Teściowa pocałowała mnie w policzek i spojrzała z czułością, której nigdy nie zapomnę. Byłam dla nich córką, której nigdy nie mieli, a oni stali się dla mnie rodzicami, których straciłam tak wcześnie. Wspólne obiady, wieczory przy kominku, rozmowy o przyszłości – to wszystko było częścią mojego nowego życia.
W tamtych dniach myślałam, że nic nie może mi zagrozić. Jakże się myliłam.
***
Wagon bydlęcy zatrzymał się nagle, z głośnym jękiem kół. Z nieba zaczął padać śnieg, drobne płatki, które zdawały się tańczyć w powietrzu, zanim opadły na ziemię. Nie był to jednak piękny widok – to było przypomnienie, że zima dopiero się zaczyna, a my nie mamy dokąd uciec przed nią.
Dzieci spały przytulone do siebie, ich oddechy były lekkie, prawie niesłyszalne. Teść leżał z zamkniętymi oczami, a jego kaszel ucichł. To był zły znak. Wolałam, gdy kaszlał – przynajmniej wtedy wiedziałam, że jeszcze żyje. Teściowa siedziała z boku, mamrocząc różaniec pod nosem. W jej dłoniach widniał stary medalion, jedyna rzecz, którą udało jej się ukryć przed Rosjanami.
Byłam głodna. Głód był jak żywa istota, która zamieszkała we mnie i dręczyła mnie każdej chwili. Dzieci też były głodne. Ich policzki zapadły się, a oczy stały się duże i błyszczące. Każdy kawałek chleba, każda kromka, była walką o przeżycie. Moje, dzieci i teściów.
Pewnego dnia, gdy nasze zapasy zupełnie się wyczerpały, podeszłam do handlarza, który krążył między wagonami. Wyciągnęłam z kieszeni ostatnią pamiątkę – złotą obrączkę, którą dostałam od Ignacego przed ołtarzem w naszym małym kościele…
-To wszystko, co mam – powiedziałam, wyciągając dłoń.
Mężczyzna spojrzał na mnie, a potem na dzieci. Nie powiedział nic. Po prostu wziął obrączkę i rzucił mi kawałek chleba. Ledwo zdążyłam go złapać, zanim moje dzieci rzuciły się na niego jak małe wilczęta. Wyrwałam im i równo podzieliłam na cztery części.
Teściowie patrzyli. Ich spojrzenia były jak uderzenia batem. W ich oczach widziałam nieme pytanie:
- A co z nami?
Wiedziałam, że nadejdzie dzień, gdy będę musiała wybrać. Gdy ten chleb, ten jeden kawałek, nie wystarczy dla wszystkich. Gdy będę musiała zdecydować, czy ratować dzieci, czy ich dziadków.
***
Ten dzień nadszedł szybciej, niż myślałam. Teść przestał jeść. Leżał w kącie wagonu, twarzą zwrócony do ściany, jakby chciał zniknąć, zapaść się w nicość. Teściowa szeptała coś do niego, próbując go przekonać, żeby wziął choć kęs, ale on tylko kręcił głową.
- Elżbieto – wyszeptał cicho, ledwo słyszalnie. Pochyliłam się nad nim, a on spojrzał na mnie oczami, które już nie były tymi samymi oczami dumnego dziedzica. - Nie dawaj mi więcej chleba. Daj im. Dzieci muszą przeżyć.
Płakałam tej nocy, ale wiedziałam, że ma rację. Wybór został dokonany.
Teściowa przeżyła go o jeszcze kilka dni. Umarła w drodze, tuląc w dłoniach swój złoty medalion. Gdy wynosiliśmy jej zwłoki z wagonu, musiałam złamać jej palce, by go jej zabrać. Będzie na kolejny bochenek, a może jedynie na kilka kromek. Kiedy patrzyłam, jak cienka warstwa ziemia przy kolejowym nasypie pochłania jej ciało, czułam, że coś we mnie umiera razem z nią.
A jednak moje dzieci żyły. Trzymały się mnie, ich drobne ciała były słabe, ale ich serca wciąż biły. I to dawało mi siłę, by iść dalej, mimo że każdy krok wydawał się bólem.
***
Kiedy dotarliśmy na Sybir, zima była już w pełni. Nie było domu, nie było ciepła, tylko nieskończona biel i zimno, które przenikało do kości. Najważniejsze, że byliśmy razem. Moje dzieci, moja jedyna nadzieja.
Każdego dnia, gdy wstawało słońce, przypominałam sobie słowa teścia:
- Dzieci muszą przeżyć. To było jedyne, co mnie trzymało przy życiu. Bo wszystko inne straciło już wartość.
Trwa ładowanie...