czekista

Obrazek posta

Wszystko zaczęło się od rewolucji, której wieści dotarły do mojego przysiółka. Byłem zwykłym pastuchem, wiecznie głodnym. Gdy dotarł do nas posłaniec i opowiadał o przyszłym raju na ziemi, dla takich jak ja, jak moi towarzysze z pastwiska, wiedziałem, że to jest moja szansa. Walka? Będę walczył, będę walczył o lepsze jutro dla siebie. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że mam znaczenie, że jestem częścią czegoś większego niż ja sam. Byłem nikim, wiejskim chłopakiem, który nie miał w życiu nic oprócz pracy na polu i wściekłości w sercu. Wściekłości na panów, na księży, na tych wszystkich, którzy uważali się za lepszych. Aż przyszła rewolucja i dała mi broń. Broń i poczucie, że mogę decydować, kto żyje, a kto ginie.

Pierwszy raz strzeliłem do człowieka, kiedy miałem dziewiętnaście lat. Nazywali go zdrajcą, kułakiem, wrogiem ludu. Widziałem strach w jego oczach, gdy stał przed plutonem. Mówił coś, błagał o życie, ale ja nie słuchałem. Liczyło się tylko to, że mogłem pociągnąć za spust i zyskać uznanie towarzyszy. Strzeliłem i poczułem, że jestem kimś.

Z czasem stałem się specjalistą. Nie potrzebowałem powodów ani wyjaśnień. Gdy mówili: „Ten człowiek jest wrogiem ludu”, po prostu działałem. Ideologia? Wtedy wierzyłem w nią ślepo. Bolszewizm był jak religia, a ja byłem jego apostołem. Wierzyłem, że przemoc jest konieczna, że bez niej nie da się zbudować nowego świata. A kiedy wątpliwości pojawiały się w środku nocy, topiłem je w wódce. Każdy człowiek, którego eliminowałem, był kolejnym krokiem ku lepszemu jutru. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem.

Byli tacy, którzy mówili, że to, co robimy, to zbrodnia. Tyle że ja nie widziałem zbrodni. Widziałem obowiązek. Czy kułak, który chowa zboże przed ludźmi, zasługuje na współczucie? Czy ksiądz, który podburza wieś przeciwko nam, nie jest zdrajcą? Dla mnie to było proste. Albo oni, albo my. A ja zawsze wybierałem nas. Nie miałem skrupułów, bo skrupuły są dla słabych. A słabość nie buduje rewolucji.

Pamiętam jedną noc, kiedy wjechaliśmy do wsi, która odmawiała oddania kontyngentu. Ludzie ukryli zboże, mówili, że nie mają nic do jedzenia. Głód był wszędzie, to prawda, ale to nie był mój problem. Miałem rozkaz. Spaliliśmy stodoły, zabraliśmy bydło. Kilka osób zastrzeliliśmy dla przykładu. Kobiety płakały, dzieci krzyczały. A ja czułem tylko satysfakcję. Wiedziałem, że robię to, co trzeba.

Nie zastanawiałem się wtedy, kim są ci ludzie. Nie widziałem w nich matek, ojców, dzieci. Widziałem wrogów. A wróg zasługuje na śmierć. Nie musiałem znać ich imion ani słuchać ich historii. Wystarczyło, że wiedziałem, co mają zrobić: podporządkować się. A jeśli tego nie robili, płacili cenę. Tak działała rewolucja, a ja byłem jej narzędziem.

Z czasem przestałem odczuwać cokolwiek. Śmierć stała się rutyną jak praca na taśmie produkcyjnej. Wyciągasz broń, celujesz, strzelasz. Czasem krzyczeli, czasem błagali. To nie miało znaczenia. Każdy wystrzał to był kolejny krok ku nowemu porządkowi. A przynajmniej tak sobie wmawiałem.

Czy wierzyłem w to wszystko? Wtedy tak. Teraz... nie wiem. Może byłem po prostu tchórzem, który bał się sprzeciwić, który szukał sensu w bezsensie. Czy żałuję swoich decyzji? Nie żałuję. Żal jest dla tych, którzy mają sumienie. A ja zostawiłem swoje gdzieś na polu walki, między jednym a drugim strzałem.

Dziś, gdy patrzę w lustro, widzę twarz człowieka, który zrobił wszystko, by przetrwać. Człowieka, który uwierzył, że świat można zmienić kulą w łeb. Człowieka, który nie miał skrupułów. I może właśnie dlatego wciąż tu jestem.

Jednak nie zawsze było tak łatwo. Przyszedł dzień, gdy faszyści wkroczyli na nasze ziemie. Widziałem, jak wyłapywali takich jak ja – komisarzy ludowych, ludzi władzy ludowej. Byliśmy dla nich celem numer jeden. Kiedy wjechali do mojej wsi, podarłem swoją partyjną legitymację na drobne kawałki i połknąłem je, popijając wódką. Zrobiłem to z odrazą, ale też z pragmatyzmem. W tej chwili nie byłem już wiernym apostołem idei – byłem człowiekiem, który chciał przeżyć za wszelką cenę.

Uciekłem do jednego z tych kułaków, których jeszcze kilka lat wcześniej nazywałem wrogami ludu. Klęczałem przed nim, błagałem o schronienie, powoływałem się na dawne znajomości, których nawet nie pamiętał. Moje oczy wypełniły łzy – udawane, ale skuteczne. Wpuścił mnie, choć widziałem w jego twarzy obrzydzenie. Dawał mi jedzenie, pozwolił spać w stodole. Czasem patrzył na mnie, jakby chciał powiedzieć:

- To ty zrobiłeś to wszystko, a teraz przyszedłeś tu jak pies. Jednak przygarnął. Był taki głupi i naiwny, ale dał mi pajdę chleba i jakieś okrycie. Czy nie tak mówi religia? Żeby dać schronienie i nakarmić?

Kiedy Armia Czerwona wróciła, podniosłem się z kolan i znów stałem się kimś. Nie miałem już łachmanów, w które ubrałem się na czas okupacji. Nałożyłem nową, wyprasowaną koszulę, przypiąłem order i wróciłem na plac, gdzie witano wyzwolicieli.

Pierwsze, co zrobiłem, to wskazałem tego kułaka i jego rodzinę. Opowiedziałem o tym, jak kolaborowali z faszystami, jak ukrywali zboże, jak pomagali wrogom ludu. Widziałem ich twarze, gdy żołnierze wlekli ich na przesłuchanie. Kobieta płakała, dzieci były przerażone, a on – mężczyzna, który mnie uratował – patrzył na mnie, jakby chciał mnie zabić wzrokiem. I tym razem nic nie powiedział. Wiedział, że ja teraz rządzę. A wdzięczność za uratowanie mi życia? Odnajdzie ją w swym niebie. Ja muszę budować raj na ziemi, dla takich jak ja, nie on.

Ich dom przejąłem na swoją siedzibę, a dobytek rozparcelowano. Ich samych wysłano na daleki wschód, do obozu pracy. Czy miałem wyrzuty sumienia? Ani przez chwilę. Byłem znów na swoim miejscu, znów częścią czegoś większego. Ich cierpienie było ceną za mój powrót na szczyt.

Legitymację partyjną wyrobiłem nową. Tym razem moja karta była jeszcze czystsza, jeszcze bardziej chwalebna. Byłem bohaterem walki z faszyzmem, utrwalaczem władzy ludowej. Znów przypiąłem medal do piersi i znów stałem na trybunie podczas obchodów święta rewolucji.

Niektórzy patrzyli na mnie z pogardą. Inni z podziwem. Ja wiedziałem swoje. W świecie, gdzie liczy się tylko przetrwanie, moralność jest tylko ciężarem, na który nie mogłem sobie pozwolić. Rewolucja nauczyła mnie jednego – kto nie walczy, ten ginie. A ja zawsze walczyłem.

Bo taki jak ja nigdy nie zginie.

Zobacz również

Dylematy
Trzeba nam reform...
Pamiętnik Hrabiego Stillfrieda

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...