Pamiętnik Hrabiego Stillfrieda

Obrazek posta

Pamiętnik Hrabiego Stillfrieda

Golubie, 20 grudnia 1928 roku

Kochałem życie towarzyskie, lecz przychodziły chwile, gdy potrzebowałem ucieczki od balów, rautów czy nocnych eskapad po kabaretach i knajpach Gdańska, czy Królewca. Pakowałem niezbędne rzeczy i ruszałem do swej samotni. Tu nikt mnie nie odwiedzał i na nikogo tu nie czekałem. Tym bardziej że zimą trudno było to się dostać. Zima była dla mnie okresem osamotnienia. Obcowaniem jedynie z własnymi myślami. W chłodzie śnieżnych nocy odnajdywałem spokój, a w pustce otulonego białym całunem pałacu – ukojenie od hałasu świata. Tutaj, w Gołubiach, z dala od ludzkiego zgiełku i tanich przyjemności towarzystwa, mogłem zanurzać się w tym, co naprawdę uważałem za ważne: w badaniu granic ludzkiego poznania i tajemnic, o których inni bali się nawet pomyśleć.
Jednak tej zimy wszystko było inne, a o spokoju mogłem tylko pomarzyć.
Zaczęło się niewinnie – od zakurzonego woluminu, który znalazłem podczas jednej z moich podróży po antykwariatach Berlina. Księga nosiła tytuł „Per Speculum Portas In Animabus Humanis de Inspecione”. Wydała mi się fascynująca, niemal magiczna w swej prostocie, a jednocześnie wypełniona tajemnicą. Nie była to zwykła książka, a traktat filozoficzno-mistyczny, traktujący o zwierciadłach jako portalach między światami.
Wciągnąłem się w lekturę niemal od razu. Słowa na pożółkłych kartach zdawały się iskrzyć własnym życiem, przyciągając mnie coraz głębiej. Na początku traktowałem to jako intelektualną rozrywkę – dzieło średniowiecznego mistyka, który próbował wyjaśnić metafizykę luster. Jednak z każdym kolejnym rozdziałem czułem, że autor tej księgi wiedział więcej, niż zdradzał. I że to, co tam zapisano, nie było jedynie alegorią.
Lustra zaczęły mnie fascynować na nowo. Zacząłem spędzać długie godziny w pracowni, obserwując swoje odbicie w wielkim zwierciadle, które wisiało tam od pokoleń. Z początku widziałem w nim jedynie siebie – zmęczonego badacza, zamyślonego hrabiego z pałacu, który dawno już opustoszał. Z czasem zaczęło mi się wydawać, że lustro ma głębię, której nie dostrzegałem wcześniej. Jakby było oknem do czegoś więcej. Do innego wymiaru.

23 grudnia 1928 roku
Dni zlały się z nocami w jeden ciąg nieprzerwanej pracy i badań. Moja służba była zaniepokojona – widziałem to w ich oczach, gdy przynosili mi posiłki, których niemal nie dotykałem. Kawa. Chciałem tylko kolejne dzbanki kawy. Po niej czułem się rześki, miałem jasny umysł. Kamerdyner, stary i lojalny pan Segal, sugerował, że powinienem odpocząć, oderwać się od „tych dziwactw”. Jego słowa mnie rozbawiły. Dziwactwa? Jakże ci ludzie mało rozumieją. Może uda mi się cofnąć w czasie lub zobaczyć przyszłość? A oni mówią o dziwactwach.

Fakt, rzeczywiście, coś zaczęło się zmieniać. Lustro w mojej pracowni… Nie wiem, jak to opisać. Nie jestem pewien, czy były to halucynacje, zmęczenie, trzydziesta trzecia kawa, czy może coś więcej. Wydawało mi się, że w głębi zwierciadła, w samym jego sercu, coś się porusza. Czasem był to cień, czasem odblask, który nie mógł pochodzić z mojego pokoju. Kilkakrotnie byłem pewien, że widziałem zarys sylwetki.
A potem… zobaczyłem ją.
Była młoda, o jasnych włosach, które wydawały się lśnić w świetle świec. Jej postać była niewyraźna, jakby zamazana, jakby lustro nie mogło uchwycić jej wyraźnie. Stała nieruchomo, patrząc na mnie przez włosy, które zasłaniały jej twarz. Chciałem się odwrócić, by zobaczyć, czy stoi za mną w rzeczywistości, ale jakaś tajemna, pierwotna siła mnie trzymała. Lęk może fascynacja. Nie wiem.
Jej imię przyszło do mnie samo. Jak zapalona żarówka. Nie znałem jej imienia, trzask i ... Karolina.

25 grudnia 1928 roku
Nie mogłem już myśleć o niczym innym, tylko o niej. Karolina. Jej imię brzmiało w mojej głowie jak echo dawno zapomnianej historii, którą chciałem wymazać. Wciąż widziałem ją w lustrze – z początku tylko jako zarys, cień. Ale z każdym kolejnym dniem jej postać stawała się wyraźniejsza.
Karolina była realna. Pamiętałem ją. Córka mojej dalekiej kuzynki, której życie zostało zniszczone przez chorobę umysłu. Postawili jej diagnozę, „kobiecą histerię”. Była tak młoda, tak pełna życia, zanim choroba pochłonęła ją całkowicie. Próbowali jej pomóc, naprawdę. Elektrowstrząsy, lobotomię, różne specyfiki. To jednak nic nie pomagało. Stawała się agresywna, słyszała głosy i widziała odbicia ludzi w oknie. Wysyłałem pieniądze na jej leczenie, nie odwiedzałem jej w szpitalu. Lekarze nie potrafili jej uratować. Umarła samotna, niezrozumiana. Ciało przekazano na uniwersytet w Królewcu. Tyle że nigdy tam nie dotarło.
Dlaczego wróciła? Czemu do mnie?
Jej obraz w lustrze nieustannie mnie prześladował. A nocą słyszałem jej szepty. Nie był to głos Karoliny, jaki pamiętałem za jej życia. Teraz jej ton był miękki, niemal kuszący.
- Chodź, - szeptała. - Chodź do mnie, pokażę ci całą prawdę. Oni są tutaj. Chodź.

28 grudnia 1928 roku
Świat za murami pałacu przestał istnieć. Moje życie skupiło się na lustrze, na Karolinie. Każdej nocy spędzałem godziny, patrząc w jego głębię, próbując dostrzec więcej. I dostrzegałem.
Zwierciadło żyło, pulsowało i wibrowało. Czasem widziałem w nim coś, co nie było moim odbiciem – jakby inne miejsca, inny świat. A czasem czułem, że to ja jestem obserwowany.
Służba zaczęła opuszczać pałac. Pierwszy był pan Segal, który twierdził, że widział w lustrze coś, co zmroziło mu krew w żyłach. Następnego dnia kucharka oznajmiła, że widziała kobietę w bieli przechadzającą się po ogrodzie – mimo że śnieg był nietknięty. Gdy próbowałem ich uspokoić, widziałem w ich oczach strach i panikę. Strach przede mną.
Niech idą. To, co się tutaj dzieje, dotyczy tylko mnie i Karoliny.

31 grudnia 1928 roku
To była ostatnia noc. Karolina przyszła do mnie, nie tylko w lustrze, nie w snach, bo były zbyt realne, by nazwać je iluzją lub wizją. Stała na zamarzniętym jeziorze, w blasku księżyca. Jej białe szaty powiewały na wietrze, a śnieg wokół niej skrzył się jak diamenty.
Wyciągnęła do mnie rękę.
Nie bój się, - powiedziała. - Tu jest wszystko, czego szukasz.
Nie mogłem się oprzeć. Ruszyłem za nią.


(Zapis się urywa).


 

***

Hrabia Stillfried zniknął tej nocy. Rankiem służba, która wróciła do pałacu, zauważyła pojedyncze ślady na śniegu, prowadzące w stronę zamarzniętego jeziora. Tam ślad się kończył, nie było powrotnych.
Jednak to nie była największa zagadka. Ludzie, którzy później odwiedzili pałac, opowiadali o dziwnych rzeczach, jakie widzieli w wielkim lustrze w pracowni hrabiego. Twierdzili, że widzieli postać – człowieka próbującego wydostać się z drugiej strony. Przyciskał dłonie do tafli szkła, zostawiając na niej rozmyte ślady, jakby lustro było zaparowane od wewnątrz.
Twarz tej postaci była zamazana, zniekształcona, jakby lustro nie chciało pokazać jej wyraźnie. Ale jedno było pewne: nie była to już twarz hrabiego Stillfrieda.

 

Zobacz również

czekista
Wspomnienie o Trepie
Powrót posła

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...