Trzeba nam reform...
Chciałbym krzyknąć basta, skończcie prawić te puste frazesy. Czy nie macie za grosz zdrowego rozsądku? Ach, moi państwo, posłuchajcie mnie, choć wiem, że mój głos i tak nigdy do was nie dotrze.
Ja, Onufry, lokaj od już trzech dekad u państwa Branickich, świadek niekończących się rozmów, debat i sporów, które od zawsze toczyły się w tym salonie, wiem więcej, niż którekolwiek z was podejrzewa. Czasem marzę, bym mógł przemówić głośno i powiedzieć wam, jak wielka hipokryzja skrywa się pod waszymi pięknymi i wzniosłymi słowami, jak wasze wielkie idee brzmią pustą i fałszywą nutą w tym upadającym kraju. Duch? Nie, człowiek z ciałem, Onufry. Lokaj. Niewidoczny, bez prawa głosu i własnych poglądów. Któż by mnie słuchał?
Pan Branicki, siedząc na rzeźbionym krześle przy kominku, gestykulował gwałtownie. Jak zawsze, miał swoje „wielkie plany”. Przyszłość Rzeczypospolitej, o której tyle mówił, widział jasno:
- Reformy muszą nadejść, biskupie, - powiedział z ogniem w głosie. - Edukacja młodzieży szlacheckiej to jedyna droga. Szlachta musi być światła, by przewodzić narodowi! Zrzućmy już te kontusze, to tylko nas hamuje i ogranicza. Potrzeba zmian i reform, dla ratowania ojczyzny.
Ach, panie Branicki, co za piękne słowa. Tyle że nigdy nie wspominałeś o tych, którzy mieliby za twoje reformy zapłacić. Chłopi, oczywiście. Pan zawsze powtarza, że biedak niczego nie zrozumie, tylko bunt by wzniecił. A mieszczanie? Oni też, jak powiadasz, powinni łożyć na „dobro wspólne i zaciskać pasa”. Tylko, czy to na pewno dobro wspólne, panie Branicki i czemu akurat oni muszą pasa zaciskać, skoro to szlachta ma na tym korzystać?
- Słusznie prawisz, panie Branicki, - biskup kiwnął głową, gładząc swój, mimo że złoty, ale jakże skromny krzyż na piersiach, jakby sam Bóg miał mu go dać do jego dźwigania. - Ale ja wam powiem, że największym problemem naszego kraju nie jest brak reform, lecz brak moralności! Chłopstwo tonie w grzechu! Nie przychodzą do kościoła, nie spowiadają się, nie dają na ofiarę. Jak mają dostąpić zbawienia, skoro całe życie spędzają w polu, jak zwierzęta?
Biskup przy tym wzdychał teatralnie, a ja w duchu kręciłem głową. Wiedziałem, co za tym stoi. Nie chodziło o troskę o dusze chłopów. Nie, biskup bardziej martwił się o to, że budżet kościoła kurczył się z każdym rokiem, bo chłopi coraz mniej dawali na tacę, bo z czego? A potem jeszcze ta gorzałka i piwo, które tak wychwalał – jakże to pięknie brzmi, prawda? Chłop nie pije, to źle, bo karczmarz mniej zarabia, a karczmarz to przecież część „systemu kościelnego”. To, że chłop nie ma co jeść, to już nieważne. Jak nie je, to więcej wypije. A jak więcej wypije to i więcej do skarbony wpłynie. Chłop panie Branicki musi mieć niedzielę wolną na religijną posługę. Dzień święty powinien spędzić w kościelnych dobrach. Sprzątać całą rodziną pałac, pleć jego ogrody, zbliżać się przez to do Boga.
- Ale edukować ich? Nigdy! - biskup zakończył z mocą. - Kształcenie prostaków to kłócenie się z boskim porządkiem świata. Oni mają swoją rolę, namaszczeni są do ciężkiej pracy, a nie do myślenia!
Na kanapie obitej aksamitnym materiałem siedziała pani Branicka, wachlując się, choć w salonie nie było gorąco. W połowie słuchała rozmowy, w połowie zajmowała się podziwianiem swojego odbicia w lustrze. Była piękną kobietą, nie można temu zaprzeczyć, ale jej umysł, ach, ten jej umysł, był jeszcze bardziej wysublimowany niż jej uroda.
- Mon Dieu, panowie, jakież to smutne! - wyrwała się nagle, mówiąc w tej mieszaninie francuskiego i rosyjskiego, którą tylko ona rozumiała w pełni. - Reformy, moralność, chłopi, kościół… Wszystko to brzmi jak szaleńcze próby ratowania tonącego statku!
Obaj adwersarze zamilkli. Pani Branicka zawsze wiedziała, jak przykuć uwagę.
- Wy dwaj, mój mężu i wasza ekscelencjo, jesteście bardziej do siebie podobni, niż wam się wydaje. Reformy? Tak, ale kosztem tych, którzy i tak już cierpią. Moralność? Tak, ale tylko wtedy, gdy przynosi dochód. A gdzie w tym wszystkim człowiek? Gdzie równość? Wolność? Braterstwo? W Paryżu, w Wiedniu, wszędzie mówi się o zmianach, o rewolucji. A wy tutaj kłócicie się o to, czy chłop ma płacić za szkoły, czy za kościoły!
Biskup zmarszczył brwi, poprawiając krzyż na piersi. W jego spojrzeniu malowało się oburzenie, jakby właśnie usłyszał największe bluźnierstwo.
– Paryż, droga pani, tonie we krwi. Ta wasza równość i braterstwo prowadzą tylko do chaosu i bezbożności! Wyrzynają arystokratów, niszczą świątynie, a lud w swej pysze myśli, że może obyć się bez Boga. Czy chcecie sprowadzić tu takie zepsucie?
Pani Branicka uniosła jedną brew, uśmiechając się z ironią.
– Ach, ekscelencjo, zawsze znajdujecie winę w ludzie. A kto ich doprowadził do takiej rozpaczy? Kto przez lata nie widział w nich ludzi, lecz tylko ręce do pracy? Gdyby mieli, choć odrobinę nadziei, choć cień sprawiedliwości, może nie musieliby rzucać się na pałace i kościoły.
– Nadziei? – przerwał jej Branicki, stukając laską o podłogę. – Nadziei w rewolucji? Toż to szaleństwo, kobieto! Patrzcie na Francję – co tam teraz mamy? Chaos, anarchię, terror! Zbrodniarze, jak Robespierre, mówią o wolności, a jedyne, co dają, to szafoty. Czy tego chcecie dla naszej Rzeczypospolitej?
– Nie, mój mężu – odpowiedziała chłodno – nie chcę krwi na ulicach. Ta wasza „stabilność” to tylko inny rodzaj terroru, tylko że cichy, ukryty. Jak długo myślisz, że chłopi będą znosić wasze podatki? A mieszczanie – wasze pogardliwe spojrzenia? Nie widzisz, że świat się zmienia?
Biskup uniósł rękę, jakby chciał ją powstrzymać.
– Świat się zmienia, to prawda. Jednakże nie na lepsze. I powiem wam jedno: jeśli lud zacznie rządzić, nie będzie ani kościołów, ani dworów. Będzie tylko chaos i zguba dusz. Wy, droga pani, zaczytujecie się we francuskich pamfletach, ale zapominacie, że to Bóg stworzył porządek społeczny. Chłop ma orać ziemię, pan ma rządzić, a duchowny ma prowadzić ich wszystkich ku zbawieniu.
Pani Branicka zaśmiała się cicho, choć w jej głosie słychać było gniew.
– Ach, ekscelencjo, jak wygodnie wam wierzyć, że ten porządek jest boski. Czy Bóg naprawdę chciałby, żeby jeden człowiek żył w pałacu, a drugi konał w chłopskiej chałupie, nawet nie wiedząc, jak wygląda msza? To nie porządek, tylko wygoda tych, którzy już są na szczycie.
Branicki wtrącił się, unosząc dłoń, jakby chciał zakończyć tę dyskusję.
– Moja droga, świat zawsze był taki i zawsze taki będzie. Władza jest dla tych, którzy wiedzą, jak ją sprawować. Chłopom nie potrzeba książek ani filozofii. Trzeba im chleba i bata, żeby wiedzieli, gdzie ich miejsce. A wy, ekscelencjo, musicie przyznać, że bez chłopa i mieszczan nasze reformy nie ruszą. To oni powinni ponosić ciężar, bo z tego skorzystają – choćby pośrednio.
Biskup skinął głową, choć w jego spojrzeniu czaiła się niepewność.
– Może i tak, ale... – zawahał się na chwilę – trzeba ulżyć ich doli, choćby po to, by przychodzili do kościoła. Gdy nie mają co jeść, nie przychodzą się modlić, a to już grzech ciężki. Ich dusze cierpią, a przy tym cierpią też nasze fundusze.
Pani Branicka westchnęła, kręcąc głową.
– Ach, więc jednak chodzi o pieniądze! – rzuciła z goryczą. – Wasze kościoły, wasze reformy, wszystko to ma jedną wspólną cechę – liczycie na to, że inni za to zapłacą. A kto zapłaci, gdy chłop się zbuntuje, a szubienice staną także w Warszawie? Bo to, moi panowie, nie jest pytanie, czy, ale kiedy.
Zapadła cisza, ciężka i duszna.
W końcu odezwał się Branicki, z nutą irytacji w głosie:
– I co wy proponujecie, moja droga? Oddać chłopom ziemię? Wprowadzić równość? Zrobić z Polski drugi Paryż?
Pani Branicka wstała, unosząc podbródek z dumą.
– Proponuję zacząć widzieć ludzi, a nie tylko ich obowiązki. Jeśli nie zrobimy nic teraz, lud upomni się o swoje sam. A wtedy ani krzyż, ani dwór was nie ochronią.
A ja, Onufry, stałem pod ścianą, jak zawsze, w cieniu, cichy i niewidzialny. Słuchałem tych rozmów i widziałem, jak bardzo każdy z nich żyje we własnym świecie. Pan Branicki, ze swoimi reformami, które miały ratować Rzeczpospolitą, ale tylko dla wybranych. Biskup, z moralnym oburzeniem, które bardziej służyło kościołowi niż Bogu. A pani Branicka, marzycielka zapatrzona w Paryż, która mówiła o równości, ale wciąż była panią w wielkim dworze.
Czy to wszystko ma sens? Rzeczpospolita chyli się ku upadkowi, a oni wciąż debatują, jakby ich rozmowy mogły coś zmienić. Wiedziałem, że nic się nie zmieni, bo każdy z nich myślał tylko o sobie. Pan Branicki o swojej szlachcie. Biskup o swoim kościele. Pani Branicka o swoim Paryżu.
A chłopi? Oni pozostaną tam, gdzie zawsze byli – w polu. Ich dolą nikt naprawdę się nie przejmował. A ja? Ja nadal będę stał tutaj, w cieniu, słuchając tych samych rozmów, aż przyjdzie dzień, kiedy wszystko się zawali.
Tak, panowie i panie, możecie mówić, ile chcecie. Możecie planować, moralizować, marzyć o rewolucjach. Jakby nie patrzył, Rzeczpospolita to stary wóz, ciągnięty przez zmęczone konie, który stacza się w dół po błotnistej drodze. Żadne reformy, żadne moralne kazania, żadne francuskie rewolucje nie zatrzymają tego upadku. A kiedy wóz w końcu się rozbije, to nie wy, moi państwo, poniesiecie największą stratę. To chłopi będą zbierać trupy z błota, a my, lokaje, będziemy zamiatać wasze salony. A ja wam powiem jedno – ludzie mają dość. Pytanie tylko, kto pierwszy sięgnie po kosę: my na ich kark, czy oni na naszą szyję?
Jednak wy tego nie widzicie. Nigdy nie widzicie. Bo kto by słuchał starego i niewidzialnego lokaja Onufrego?
Trwa ładowanie...