Powrót posła

Obrazek posta

Powrót posła

Droga do Bęćkowa była błotnista i pełna wyrw, które co rusz zatrzymywały powóz, zmuszając woźnicę do nerwowego ponaglania koni. Ponurość pochmurnego jesiennego dnia przytłaczała swoją depresyjną szarością wszystkiego wokół – nagie gałęzie drzew pochylały się niczym w żałobie, a krakanie czarnych kruków zdawało być się złowieszczym komentarzem tego, czego niedawno byłem niemym świadkiem.
Ja, poseł na sejm, Paweł Karwowski siedziałem teraz w kącie powozu, wpatrując się w mijane pola. Myśli moje gęste i mroczne jak mgła unosząca się teraz nad ziemią, nie dawały mi spokoju. Wracałem do swojego dworu po sejmie w Grodnie – sejmie, który był aktem ostatecznego upokorzenia i upadku moralnego Rzeczpospolitej.

W sali sejmowej panowała cisza, która była bardziej wymowna niż jakiekolwiek krzyki. Czułem na karku zimny wzrok rosyjskich oficerów i zwykłych grenadierów, którzy stali w rogach izby, z rękami założonymi na piersiach, albo głęboko wciśniętych w kieszenie, jakby chcieli tym okazać nam całkowitą pogardę. Ich obecność była niemym przypomnieniem, że obrady są farsą. Gdy marszałek ogłosił kolejną decyzję narzuconą przez rosyjskiego ambasadora Sieversa, nie było mowy o debacie. Patrzyłem na twarze swoich współbraci – niektórzy byli zrezygnowani, inni wręcz obojętni. Nie brakowało jednak tych, których oczy zdradzały gniew.
Pamiętałem dokładnie moment, gdy podszedłem do pulpitu, by podpisać uchwałę o anulowaniu Konstytucji 3 Maja. Ręka mi drżała, pióro spadło na ziemię, a ktoś za moimi plecami cicho westchnął. Podpisując dokument, miałem wrażenie, jakbym podpisywał własny wyrok śmierci. Chyba, wyrok na siebie mniej by mnie kosztował wyrzutów sumienia. Ja podpisałem wyrok na Polskę.

Na zewnątrz, gdy opuszczaliśmy salę sejmowych obrad, padał drobny deszcz. Powietrze było ciężkie i zimne, a w oddali słychać było szczęk broni rosyjskich żołnierzy i syk palących się lontów armatnich. Teraz przekonałem się, że to nie były czcze groźby. Czy to jest jednak usprawiedliwienie mojego haniebnego czynu? Jeden z kozaków, pilnujących bramy, splunął na ziemię tuż pod moimi nogami. Nie powiedział nic, ale jego wzrok mówił wszystko: jesteś nikim, jesteś tylko śmieciem.
Odwróciłem wzrok, udając, że nie zauważyłem tego afrontu i wsiadłem do powozu. Jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak mały i zdeptany.

Teraz, w drodze do domu, mijając patrole rosyjskich kozaków, czułem tę samą pogardę. Żaden z nich nie ukłonił się, choć byłem szlachcicem, wciąż noszącym w sercu dumną tradycję Rzeczypospolitej. Jeden z żołnierzy uśmiechnął się kpiąco, gdy powóz utknął w błocie, i rzucił coś po rosyjsku, co wywołało śmiech jego towarzyszy. Zacisnąłem pięści, ale milczałem. Wiedziałem, że teraz każde słowo sprzeciwu mogło skończyć się dla mnie chłostą albo czymś gorszym.
- A jednak to ja sam sprowadziłem ich tu na nasze ziemie – pomyślałem gorzko. – decyzja, którą podjęliśmy w Grodnie, była już tylko gwoździem do jej trumny.

Dwór wreszcie wyłonił się zza zakrętu, ukryty pośród jabłoni, brzóz i wiekowych lip pamiętających czasy świetności Rzeczpospolitej. Był to stary dom, drewniany, z gankiem wspartym na czterech solidnych kolumnach. Choć elewacja była w niektórych miejscach nadgryziona czasem, wciąż trzymał się dumnie, niczym symbol tradycji rodu Karwowskich. Dookoła sadu, który otaczał dom, krążyły stada wron, a snująca się nad ziemią mgła dodawała miejscu melancholii lub grozy. W oddali widać było zarys stodoły, gdzie jeszcze parę lat temu pracowały dziesiątki ludzi. Teraz wieś opustoszała – wielu chłopów uciekło do pobliskich Prus, do lepszych panów, którzy mniej wyzyskiwali.
Zeskoczyłem z powozu, czując, jak błoto oblepia mi buty. Stary Maciej, kamerdyner rodziny, zszedł z ganku, by mnie powitać. Jego twarz, poorana zmarszczkami, zdradzała niepewność.
– Witaj, panie – powiedział cicho, nie podnosząc wzroku. – Długo was nie było, dobrze, że już wróciliście.
– Długo, Macieju. Ale wróciłem – odpowiedziałem krótko, niepewny, czy faktycznie wróciłem, czy raczej uciekłem.

Wewnątrz dworu było ciepło i cicho. W salonie palił się ogień, a na stole czekał dzban grzanego korzennego wina. Anna, moja rodzona żona, stała przy kominku z wyciągniętymi ku płomieniom dłońmi, wpatrując się w płomienie. Gdy mnie zobaczyła, podeszła powoli, jej krokom brakowało już tej lekkości, którą znał sprzed lat.
– Paweł, na Boga – rzekła, wyciągając do mnie ręce. – Wyglądasz, jakbyś dźwigał na ramionach cały świat.
– Może dlatego, że tak właśnie się czuję – odpowiedziałem, pozwalając jej pomóc sobie zdjąć ciężką szubę. – Czy Gustaw jest w domu?
– Śpi. Nie budziłam go. – Usiadła przy stole i wskazała mi fotel naprzeciwko. – Powiedz mi, jak było?
Spuściłem głowę, dłonie splotłem na kolanach. Nie wiedziałem, od czego zacząć. Cisza między nami trwała długo, aż w końcu podniosłem wzrok.
– To koniec, Anno. Koniec wszystkiego, co znaliśmy. Sejm był tylko farsą. Głosowałem tak, jak kazali Rosjanie. Nie miałem wyboru. Nie chciałem, ale musiałem. Czy jednak to ma jakieś znaczenie? Swoim podpisem zniszczyłem Polskę.
Twarz mojej żony pobladła. Nie odpowiedziała od razu, tylko wstała, podchodząc do okna. Patrzyła na drzewa kołyszące się na wietrze. Na kruki, które obsiadły złowróżbnie konary starej lipy przed dworem.
– Paweł... co teraz? – spytała w końcu.
– Nie wiem – szczerze przyznałem. – Nie znam odpowiedzi. Mówią, że trzeba było ustąpić, że to dla przetrwania. Ale jak można przetrwać, będąc pod butem wroga? Może lepiej było umrzeć z bronią w ręku jak przodkowie.
– A co z nami? Co z naszym synem? – Jej głos się załamał. – Chciałbyś, żeby Gustaw umierał w imię tej twojej dawnej Polski? Obudź się Pawle. Ona od dawna była nieboszczką i cuchnącym truchłem.

Poczułem, jak serce ściska mi żal. Co miałem odpowiedzieć? Wstałem i podszedłem do niej, próbując objąć. Odsunęła się, nie w gniewie, nie z odrazy, ale z bólu. Odszedłem do sypialni na piętrze.

Następnego ranka założyłem swój mundur z czasów konfederacji barskiej. Przypiąłem szablę i wsunąłem nabity pistolet za pas. Gdy spojrzałem na swoje odbicie w lustrze, zobaczyłem człowieka, który był kiedyś gotów oddać życie za ojczyznę. Czy tamten Paweł wciąż we mnie istniał?
Stanąłem na werandzie, patrząc na pola i sad otaczające nasz dwór. Chłód poranka wdarł się pod mundur, ale nie zwracałem na to uwagi. Anna wyszła za mną, stając w drzwiach.
– Dokąd idziesz? – spytała cicho.
– Do lasu. Tam, gdzie jeszcze jest dawna Polska. Może jej już nie ma, ale jeśli jej nie znajdę, to już przestaliśmy istnieć i nasze, moje życie nie będzie miało dalszego sensu.– odpowiedziałem.
Anna próbowała mnie zatrzymać. Stanowczym gestem kazałem jej zostać w progu naszego dworu. Patrzyła, jak odchodzę w stronę lasu, jak moja sylwetka znika wśród mgły.
Przez myśl przemknęły mi strofy wiersza, który w nocy próbowałem dokończyć.

Stoję na krawędzi świata,
gdzie cisza waży więcej niż krzyk,
przede mną przepaść, mrok bez dna,
za mną życie, co wciąż mnie w tył gna.
Krok naprzód? Szaleństwo czy wolność?
Krok wstecz? Ucieczka czy dar?
W piersi drży oddech, na ustach milczenie,
i tylko wiatr pyta:
- Jaki będzie twój wybór, człowiecze?

No właśnie. Jaki?

Na huk wystrzału poderwały się spłoszone kruki i wrony… czy dobrze zrobiłem, darując swój żywot?
 

Zobacz również

Pamiętnik Hrabiego Stillfrieda
Trzeba nam reform...
czekista

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...