Lubię paradoksy

Obrazek posta

Izabella Starzec: Czy pamięta pan swój pierwszy artystyczny pobyt we Wrocławiu i okoliczności temu towarzyszące?

 

Piotr Anderszewski, pianista: Ojej, chyba nie wiem. Może to było w starej filharmonii? Nie, jednak nie… Coś mi się przypomina, że w 2000 roku grałem recital w pięknej barokowej sali na Uniwersytecie Wrocławskim. Miałem w repertuarze III Sonatę Szymanowskiego i byłem przerażony!

 

Czym był pan przerażony?

 

– No właśnie tym faktem i myślałem, że dosłownie rozpadnę się na kawałki.

 

Ale to pan wybierał program.

 

– No oczywiście, ale masochizm czasami nie ma granic!

 

Pytam o ten występ nie bez przyczyny, bowiem byłam w gronie zapraszających pana członków Towarzystwa im. Józefa Hofmana i…

 

– A! To pani była na lotnisku!

 

Owszem, wraz m.in. z prezesem stowarzyszenia Arturem Bieleckim przyjechaliśmy przywitać pana.

 

– Teraz sobie przypominam.

 

Zaprosiliśmy pana – korzystając z uprzejmości nieodżałowanego Stefana Riegera, który ułatwił nam kontakt – na recital uświetniający wręczenie po raz pierwszy Wrocławskiej Nagrody Muzycznej, a potem już zaczęły się częstsze pana wizyty koncertowe we Wrocławiu. W 2007 roku wykonywał pan w starej filharmonii koncerty fortepianowe Haydna i Mozarta z zespołem Kremerata Baltica. Czy klasycy wiedeńscy są dla pana źródłem poszukiwań pewnych uniwersalnych wartości?

 

– Nie wiem, bo równie dobrze można by to samo powiedzieć o Bachu. Jednak jest rzeczywiście coś w tym okresie i w tej części Europy takiego, co określiłbym złotym środkiem w muzyce.  Powstał wtedy rodzaj złotej równowagi miedzy forma a treścią, emocją a intelektem. Czy ja jednak tego poszukuję? Trudno powiedzieć. To są ruchome piaski i chyba dobrze, że tak jest, bo nie zasklepiam się w jednym typie wyrazowości.

 

Czy czuje się pan spadkobiercą pewnych estetycznych i artystycznych działań Glenna Goulda, z którym wielu odbiorców pana kojarzyło?

 

– Naprawdę? Ja się tak zupełnie nie czuję. Gould był dla mnie jakąś fascynacją, a nawet kuriozum przez krótki czas, ale odszedłem od niego lata temu.

 

A jak wyglądały pańskie związki z muzyką Chopina?

 

– Chopin zawsze był w moim repertuarze, tylko to były krótkie okresy i nigdy nie zagrałem pełnego recitalu chopinowskiego. Bardzo dużo grałem jego utworów, ale pojedynczo umieszczanych w programach swoich występów. Miałem w repertuarze w latach 90-tych Mazurki op. 59, op.30, Poloneza As-dur. Tak więc Chopin przewijał się regularnie.

 

Jaki typ wyrazowości jest panu bliski?

 

– Wszystkie. Lubię paradoksy i zestawienia różnych czasami skrajności.

 

Do jakich wyzwań artystycznych się teraz pan przymierza?

 

– Do Brahmsa, którego bardzo mało grałem i jest on dla mnie wyzwaniem. Zresztą Brahms nie był mi zbyt bliski i się od niego kompletnie oddaliłem, a jednak parę lat temu coś mnie w nim zaintrygowało. Nieraz nie wiadomo, dlaczego jakiś kompozytor w jakimś momencie zaciekawia. Nie umiałbym więc powiedzieć, co konkretnie się zadziało, ale pójdę za tym głosem z zamiarem nagrania płyty z jego utworami.

 

Wracając do Szymanowskiego. Nagrał pan płytę i…?

 

– … często do niego wracam, ale nie do trzeciej sonaty. Jest za trudna dla mnie.

 

Co pan przez to rozumie?

 

– Po prostu, za trudna, za bardzo skomplikowana. Parę razy udało mi się ją zagrać w sposób satysfakcjonujący, ale za dużo mnie to kosztuje.

 

Czy przemawia za panem krytycyzm, czy realizm?

 

– Realizm, oczywiście.

 

Czyta pan recenzje o swoich dokonaniach artystycznych?

 

– Staram się jak najmniej. Na ogół jest przyjemnie, gdy coś ładnego o sobie przeczytam, ale większości ocen po prostu nie rozumiem.

 

To komu jest potrzebna krytyka muzyczna?

 

– Może publiczności? Chyba nie artyście. Dziś jednak straciła na znaczeniu. Żyjemy w czasach mediów społecznościowych. To, co tam się ukazuje, wskazuje na to, że piszący nie mają w ogóle pojęcia, o czym mówią. Nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością, co jest przerażające.

 

Wróćmy więc do muzyki i Beethovena, którego I Koncert fortepianowy wykonuje pan w Narodowym Forum Muzyki. Co odnajduje pan w tym utworze?

 

– Jakąś taką młodzieńczość i taką wspaniałą beeethovenowską radość. Jest w tym również ogromna dojrzałość i powaga, a więc pewien paradoks.

 

Patrzy pan na dzieło od szczegółu do ogółu, czy odwrotnie, a może też łączy pan te dwie perspektywy?

 

– To jest ciekawe, bo w zasadzie działa w dwie strony. Detal jest szalenie ważny i nieraz poprzez niego dochodzi się do struktury. Ja jestem bardzo wrażliwy na detal. Oczywiście istnieje niebezpieczeństwo, że można się na nim zbytnio skupić i zgubić szerszą perspektywę, ale też nie wyobrażam sobie interpretacji bez dbałości o najmniejszy szczegół.

 

W jednym z wywiadów przyznał pan, że był perfekcjonistą, ale taka postawa po czasie zaczęła pana uwierać. Jak jest teraz?

 

– To jest bardzo trudny balans, z którym cały czas się borykam, ponieważ czasami bez odpuszczenia sobie po prostu się nie da i jest to moim zdaniem konieczne. W pewnym momencie taka postawa perfekcjonisty może być kontrproduktywna. Zawsze jednak rodzi się pytanie, co można sobie odpuścić, gdzie jest tego granica? Myślę, że trzeba mieć odpowiedni bagaż doświadczeń, by wiedzieć, kiedy i co. Tu każdy artysta ma swoją kuchnię.

 

Która z form działalności pianistycznej jest panu najbardziej bliska: recitale, kameralistyka, czy też koncertowanie z orkiestrą, bądź nawet i dyrygowanie od pulpitu?

 

– Absolutnie recital solowy. Samotność w obcowaniu z fortepianem.

 

Czy przyświeca panu jakieś motto, credo artystyczne?

 

– Niestety nie. Płynę łódką po oceanie i na ogół nie wiem dokąd. Za każdym razem odkrywam jakąś nieznaną wyspę, coś znajduję, za każdym razem jest  zaskoczenie, niespodzianka.

Izabella Starzec Piotr Anderszewski Artur Bielecki Wrocław Narodowe Forum Muzyki

Zobacz również

Back To The Future
Nie trzeba robić rewolucji w teatrze
Śląska republika muzyki

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...