Smaki życia - rozmowa z Jakubem Józefem Orlińskim

Obrazek posta

Izabella Starzec: Podpiszesz mi płytę?

 

– Jakub Józef Orliński: Ojejku, no oczywiście. Daj, proszę.

 

W pewnym wywiadzie opowiadałeś, jak wyjątkowy jest dla Ciebie ten krążek „Beyond”.

 

– Dla mnie każda płyta jest wyjątkowa. A „Beyond” jest szczególna ze względu na repertuar wczesnego baroku, ilość włożonej pracy oraz kreatywnego myślenia. Dla mnie barok jest właśnie pod tym względem cudowny, że można tyle rzeczy od siebie dać – w sensie zdobnictwa i emocjonalnym. Lubię ją właśnie ze względu na repertuar, który otwiera spektrum możliwości wykonawczych, a wtedy staje się to takie „moje”, które mogę na swój sposób pokolorować. Ale wiem, że są wykonawcy, którzy mają obawy przed wczesnym barokiem.

 


Wszystkie fot. Jarosław Kempa

 

Dlaczego?

 

– Bo tam jest bardzo dużo tekstu, a po drugie wszystko zależy od wykonawcy. Tu nie jest tak, jak w wielu późniejszych utworach, że muzyka sobie leci, śpiewa się tę swoją partię i tak naprawdę czy wykona się ją lepiej, czy gorzej, to jakaś tam muzyka z tego wyjdzie. We wczesnym baroku to tak nie działa. Tu się jest panem czasu i tempa, które oczywiście może się zmieniać. Bardzo dużo zależy od nas samych i wymaga potwornej ilości pracy, właśnie takiej interpretacyjnej, a nie czysto technicznej, bo często zapis nutowy nie jest aż taki trudny, natomiast problem polega na tym, że trzeba ten utwór wykreować.

 

Tak mi się przypominają lata studenckie na wydziale wokalnym, gdzie tak zwane arie starowłoskie należały do żelaznego kanonu repertuarowego, ale nic z tego nie wynikało. Nie dawało adeptowi wokalistyki żadnej wiedzy, co mógłby z tym właściwie zrobić. Jak się za to w ogóle wziąć?

 

– A też pozostawiające traumy na całe życie…, rety! No właśnie. Na płycie „Beyond” jest utwór Cacciniego „Amarilli mia bella”, który należy do tego kanonu wokalnego. Słyszałem go w wielu wykonaniach i też go wcześniej śpiewałem, ale bardzo źle. Dlatego trudno mi się było do niego zabrać, bo wymagał ode mnie bardzo dużej pracy, żeby na nowo nauczyć się czegoś, co zrobiłem kiedyś na studiach nie tak, jak powinno być.

 

Kiedy się zorientowałeś, że robiłeś to źle?

 

– Taka wiedza przychodzi po czasie. Słucha się swoich nagrań, które kiedyś wydawały się super, a z perspektywy czasu widzi się, jakie to było słabe. Wiedza jest kluczem. Jeżeli się ją ma, to można się przygotować stylistycznie. Tym bardziej, że ornamentacja we wczesnym baroku bardzo się różni w zależności od rejonu geograficznego, czego trzeba mieć świadomość, czy jest to zdobnictwo niemiecko-włoskie, angielskie, czy też francuskie.

 

 

Dzięki komu odkrywałeś dla siebie wczesny barok?

 

– Między innymi zawdzięczam to nagraniom Cecilii Bartoli. Ile zdziwień przynosiły jej interpretacje, ile wspaniałych zaskoczeń!

 

Skoro o zaskoczeniach mowa, to też zaproponowałeś coś niecodziennego na płycie „#LetsBaRock”. Szczerze mówiąc, nie miałam odwagi, żeby ją kupić. Natomiast jak obejrzałam klip z „Music for a while” Purcella  nagrany w klimatach cokolwiek industrialnych, to się kompletnie w tym wykonaniu zatopiłam. Nowe podejście, zwłaszcza w warstwie instrumentalnej, przydało niesamowitego kolorytu temu barokowemu klejnocikowi.

 

– My w ogóle wyszliśmy z założenia z Aleksandrem Dębiczem, z którym powstał ten projekt, że nie mamy zamiaru zmieniać czegoś, co jest już arcydziełem, tylko chcemy podkreślić i przedstawić to trochę w innym kolorycie. Naszą intencją było podkreślenie wartości samego utworu, a nie zmiany dla zmiany.

 

 

Co na to puryści?

 

– W sumie mało mnie to interesuje, bo ja robię projekty dla siebie i powstają one z mojego głodu artystycznego, aniżeli z potrzeby rynkowej. Niektórzy internetowi hejterzy od razu pisali zgryźliwe komentarze, że to idzie w komercyjną stronę, ale mnie to nie obchodzi. Pracuję nad różnymi projektami. Nagrałem już tyle rzeczy bardzo klasycznych i nie boję się właśnie sięgać po coś takiego, bo znam swoje wartości, wiem w co idę i co mnie interesuje.

 

À propos tej płyty, to powiedziałeś w rozmowie z Magdą Łoś w Cafe „Muza” w radiowej Dwójce, że towarzyszyła Ci przy tym projekcie intencja, by wyjść do zwykłych ludzi, by zaprosić ich do tego świata muzyki klasycznej w innym anturażu.

 

– Absolutnie tak! To jest wyciągnięcie ręki do odbiorcy. Przekonałem się, jak jest to ważne, gdy zostaliśmy z Alkiem zaproszeni na koncert w ramach „Męskiego grania”. Wystąpiliśmy przed trzydziestoma tysiącami ludzi. Niektórzy później zaczęli jeździć na moje koncerty klasyczne. Zatem uznali, że to może być interesujące, ciekawe.

 

Mam wrażenie, że jesteś dzieckiem swoich czasów, to znaczy wykorzystujesz różnego rodzaju narzędzia, które są obecnie dane, korzystając z nich w sposób atrakcyjny i z pełną świadomością tego, na co sobie obecnie możesz pozwolić.

 

 

– Myślę, że całkiem dobrze kombinujesz [śmiech]. Tak, jestem dzieckiem swoich czasów, z tego pokolenia, kiedy dopiero wchodziły telefony, pomału też internet i te wszystkie social media. To one były dla mnie naturalnym kontaktem z rówieśnikami. Pomogły mi również w poznawaniu wielkich kontratenorów, którzy otworzyli wrota przed nami, młodszymi. Myślę o Esswoodzie, Jarrousskim, Schollu, Danielsie. Dzięki ich nagraniom, czy koncertom ludzie zaczęli coraz szerzej rozumieć, co to za głos jest.

 

A dla Ciebie czy to jest bardziej technika, czy rodzaj głosu?

 

– Ja podchodzę do tego, że to jest mój naturalny głos. Od zawsze czułem, że mój falset, czyli właśnie ta technika, którą się posługuję, jest najbardziej organiczna, naturalna z moją duszą. Jakby ona najbardziej jest ze mną zespojona i to już od czasów chłopięcych, kiedy śpiewałem w chórach. Przecież śpiewałem jako kontratenor, nie wiedząc nawet, że to jest głos kontratenorowy. Ja tylko wiedziałem, jakie emocje chcę przekazać. Natomiast z moim naturalnym bas-barytonem nie było to ani takie oczywiste, ani klarowne.

Głos kontratenorowy kształci się tak, jak każdy inny. Pewne rzeczy mogą się różnić, ale są  jednak są złote zasady wokalne, które stosuje się do każdego rodzaju głosu.

 

Bach czy Händel? Który obecnie bardziej Cię porywa?

 

– Na studiach śpiewałem bardzo dużo Bacha i w ogóle uważam, że każdy powinien śpiewać Bacha, bo to jest po prostu lekcja wokalna na całe życie. Wracam więc do niego, choć nie nagrywam jeszcze i nie śpiewam go za często, bo po prostu nie dostaję takich propozycji.

Natomiast dużo instytucji jednak żyje bardziej Händlem, choćby jego operami, dlatego ludzie kojarzą mnie bardzo z Händlem, ale tak naprawdę jak się przejdzie przez wszystkie moje płyty, są tam może raptem trzy arie Händla.

 

 

No dobrze, ale mówisz, że lubisz kreować swoje projekty. To może jednak coś z tego Bacha wyniknie?

 

– Może, może, ale tak samo jak nie wykreowałem żadnego jeszcze Händlowskiego projektu, tak nie wykreowałem jeszcze Bachowskiego. Mam nadzieję, że się w końcu wydarzy. W każdym razie chciałbym, ale też i nie śmiem. Wiesz, bardzo dużo ludzi nagrywa Bacha, bardzo dużo ludzi nagrywa Händla. No to po co mam się tam pchać? Ja bardzo lubię wynajdować nieco inne rzeczy.

 

I tu wkracza na scenę Yannis François – śpiewak, tancerz i poszukiwacz zapomnianych rękopisów i nieznanego repertuaru.

 

– No właśnie. Wyszukuje on dla mnie w różnych bibliotekach i archiwach zapomniane utwory. Są wśród nich prawdziwe klejnoty, które sprawiają mi dużo przyjemności i satysfakcji, ale jest też z nimi wiele pracy. Odkryciem jest dla mnie włoski kompozytor Giovanni Cesare Netti, którego utwór umieściłem na płycie „Beyond”, ale w sumie mam już tyle tego materiału, że można by nagrać osobną płytę poświęconą Nettiemu.

 

 

Opowiedz nieco o nowocześnie rozumianym managemencie. Zaczynałeś karierę, udając w korespondencji własnego agenta, którego na początku nie miałeś, teraz stawiasz nowe wyzwania kolejnemu. Czego oczekujesz?

 

– Przychodzi taki moment, że taka osoba jest potrzebna. Na każdym poziomie artystycznym ten menedżer powinien mieć troszeczkę inne funkcje. Są oczywiście takie typowe zadania, jak  dogadanie różnych kontraktów i szczegółów z nimi związanych, plus cała logistyka transportu, nagrań, prób, kontaktów z mediami, etc. Ale to, co jest najfajniejsze, to robienie strategii. Mój poprzedni menedżer niestety nie był skłonny do takiej roboty, a obecny jak najbardziej. To, że wystąpiłem na otwarciu olimpiady w Paryżu jest właśnie wynikiem takich rozmów.

 

Jak to było?

 

Kiedyś usiadłem z menedżerem i mówię mu, że tańczę breakdance, jestem w Paryżu cały czas, oni mnie tam lubią, więc może spróbujmy, zróbmy jakieś takie wydarzenie naokoło tej olimpiady, żeby coś tam się zadziało. No i on zaczął korespondować, a po dwóch miesiącach się udało. Nie ma więc tak, że coś samo się dzieje, tylko czasami trzeba sprawy troszeczkę popchnąć. Zabawne jest to, że reżyser otwarcia olimpiady w Paryżu sam przyznał, że byłem na jego liście artystów, do których chciał zadzwonić, a myśmy po prostu wyprzedzili trochę tę sytuację. Takie więc ustalanie jest rodzajem strategii.

 

Czy dużo się zmieniło po paryskim występie?

 

– Myślę, że w Polsce trochę tak, ale poza nią nie – cały czas jest super. Nie powiedziałbym, że nagle moje życie się odwróciło. To była jedna z rzeczy, która naprawdę stała się takim bardzo fajnym doświadczeniem i wydarzeniem zeszłego roku, ale było wiele takich wydarzeń, które bym postawił na tym samym miejscu, albo nawet wyżej. Do nich zaliczam występ na BBC Proms, jak i w antycznym teatrze w Atenach pod Akropolem.

 

 

Jakie masz, miałeś wzory wokalne?

 

– Była nią przede wszystkim moja pani profesor Anna Radziejewska. Bardzo dużo mnie nauczyła. Była idolem, jeśli chodzi o pracowitość i głos. Zafascynowany byłem Ewą Podleś. Marzyłem, by mieć takie mięso w głosie. Miałem przyjemność pracować z panią Ewą na warsztatach. Człowiek złoto. To były wspaniałe doświadczenia.

 

Pamiętasz jakąś wskazówkę od Ewy Podleś?

 

– Nie, ale pamiętam genialną scenę. Prezentowałem „Cara sposa” z „Rinaldo”, którą to rolę Ewa Podleś śpiewała wielokrotnie. No i ja z tym swoim kontratenorkiem, wtedy jeszcze nierozbudowanym, takie tam pitu, pitu. Pani Ewa podeszła i mówi: „musisz poczuć, że ty rycerzem jesteś!”, i zaczęła to śpiewać z petardą w głosie.

Słuchałem też wielu kontratenorów, w tym mego ulubionego Andreasa Scholla, który jest dla mnie głosowo najlepszy. Ta jego klarowność, brzmienie jest arcydziełem.

 

Czasami pojawiają się w Twoich występach elementy, czasem drobiazgi spoza ustalonego kanonu koncertowego, które wnoszą powiew teatru instrumentalnego, a w każdym razie innej energii. Przypomina mi się Twój występ w Narodowym Forum Muzyki w 2024 roku, gdy ostatni utwór wykonaliście z zespołem, kładąc się po kolei na scenie, nie przerywając muzyki. A ponieważ mówisz, że zawsze robisz coś po coś, to opowiedz o tym dość niecodziennym zakończeniu koncertu.

 

– Akurat to jest dość zabawna historia. Mieliśmy jedną próbę, byłem świeżo po przylocie i tak zmęczony, że gdy orkiestra grała, to ja odpoczywałem leżąc na scenie. Ktoś to zauważył i powiedział, że jest to kapitalny quasi teatralny pomysł, bo wyglądamy trochę tak, jak znudzeni gondolierzy w Wenecji. Stąd to przełamanie konwencji i bariery czwartej ściany. A właśnie na tym nam zależy, by widz, słuchacz czuł się po prostu komfortowo.

Sam przecież mam doświadczenia jako słuchacz i bywa tak, że w ogóle boję się ruszyć, tak mocno atmosfera jest sztywna i napięta. Nie do końca to lubię. Dlatego często chodzę na różnego rodzaju wydarzenia symfoniczne, teatralne, baletowe, czy właśnie koncerty innych artystów. Chcę doświadczać, co mi się podoba jako odbiorcy. To jest bardzo dla mnie inspirujące.

 

 

Czyli nie łamiesz konwencji dla łamania konwencji, tylko – jak rozumiem – po prostu wynika to z danej potrzeby i sytuacji. Jeśli masz ochotę wykorzystać elementy breakdance'u, to to zrobisz.

 

– Tak, ale też nie lubię, gdyby to miało być nadmiarowo wykorzystane. Przy operowych spektaklach zdarza się, że rozmawiając z reżyserem, podkreślam, że nie jestem cyrkowcem i nie przychodzę, by robić sztuczkę tylko dlatego, że ją umiem. To nie dla mnie.

 

Stawiasz też na odpoczynek, czas wolny, rekreacje, przyjaciół, miejsca, smaki?

 

– Tak. Bardzo, bardzo to lubię, a zwłaszcza lubię jeść. Ostatnio zaskoczył mnie w restauracji w Tokio smak okonomiyaki. Nie jadłem nigdy czegoś takiego, bogatego w doznania. Wszyscy, którzy tam byli, mieli ubaw ze mnie, bo ja nie potrafię tak po prostu zachować dla siebie takich emocji. Więc musiałem to jakoś uzewnętrznić i było zabawnie [śmiech].

 

 

Jakub Józef Orliński Narodowe Forum Muzyki kontratenor Izabella Starzec olimpiada Paryż Letnie Igrzyska Olimpijskie w Paryżu Metropolitan Opera Aleksander Dębicz BBC Proms

Zobacz również

Śląska republika muzyki
Nie trzeba robić rewolucji w teatrze
Lubię paradoksy

Komentarze (0)

Trwa ładowanie...