"Always On The Run"
„Always On The Run”
czyli 60latek w ciągłym biegu.
Nie pamiętam kiedy poznałem tego dziwnego młodego człowieka z długimi dredami. Na pewno bliższy kontakt nastąpił kiedy moje zmysły zetknęły się z „Always On The Run” nagranym z towarzyszeniem innego dziwaka, tym razem z długimi kręconymi włosami zasłaniającymi prawie całą twarz. Tym dziwakiem był będący wtedy u szczytu gitarzysta Guns’N”Roses - Slash.
Ale już wtedy Lenny Kravitz zachwycał świat pierwszą płytą w klimacie lat 60tych. Zrobił muzykę po swojemu, a nie zgodną z trendami. Zrobił płytę taką jaką chciał, bo był uparty i miał przekonanie, że to co robi jest dobre. I miał rację. Album „Let Love Rule” do tej pory uważam za jedno z najwartościowszych jego dzieł.
Ale Lenny nigdy nie był moim pierwszym wyborem wśród wokalistów. Był pierwszym z listy rezerwowej, przez wiele lat udowadniającym wysoką formę i możliwości. I w czołówce tych, których chciałem obejrzeć i posłuchać na żywo.
I dlatego stawiłem się w Gliwicach, na koncercie zorganizowanym przez Livenation.
Już przed wejściem do tego imponującego obiektu, który kojarzył mi się z fantastycznym występem Nicka Cave’a, poczułem siłę Lenny’ego. W kolejkach do kilku wejść stały tłumy. Każdy z obecnych chciał wejść jak najwcześniej, by być jak najbliżej sceny.
Prawie trzy godziny stania na płycie i czekania na wyjście Lenny’ego to był mój wybór. Trzeba było to przetrzymać, wytrzymać występ supportu i wstrzymać oddech o 20:45. Ale na główną gwiazdę trzeba było czekać ponad pół godziny. Szkoda, bo na widowni pojawiło się zniecierpliwienie, a momentami nawet złość. U mnie również, bo miałem w perspektywie nocny, kilkugodzinny powrót z Gliwic do Warszawy.
Tyle, że po jakichś czterech minutach zapomniałem o tym opóźnieniu. Lenny Kravitz wyłonił się spod sceny i od razu wszedł w ton pełnej energii. Nie patyczkował się, nie pozwolił publiczności nawet przez chwilę zastanowić się czy „dobrze zaczął”. Bo zaczął fenomenalnie. A potem utrzymał ten kosmiczny poziom. Każdy kolejny utwór, nawet jeśli w wersji studyjnej/płytowej nie był moim ulubionym, w Gliwicach brzmiał kapitalnie, jakby każdy z nich komponowany był po to, by porwać w wersji koncertowej.
Znaczącą rolę w całości odegrał oczywiście niezwykle wszechstronny zespół z efektowną perkusistką na czele. Ale sam Lenny udowodnił, że jest świetnym wokalistą. Dopuszczałem przed koncertem myśl, że może coś nie wyjść, może zaśpiewać coś inaczej, łatwiej. A tymczasem Kravitz nie odpuścił sobie nawet na sekundę. Każda wyśpiewana przez niego nuta była perfekcyjna.
Przez cały koncert czekałem na jakikolwiek utwór z pierwszej płyty pt.: „Let Love Rule”. Przyznaję, że kiedy muzycy odstawili instrumenty byłem trochę rozczarowany. Nie spodziewałem się, że akurat na bis zabrzmi fragment tego wymagającego albumu i nieco mniej przebojowego niż późniejsze. A tymczasem nagle, bez uprzedzenia Lenny krzyknął do mnie „nie doceniasz mojej pomysłowości!” i zaintonował „Love…”. Potem było już pięknie. Tytułowy utwór z debiutanckiego albumu trwa 5:43. W Gliwicach pieścił kilkanaście minut. Kravitz w tym czasie zszedł na płytę Areny i przechadzał się wśród widowni podając fanom rękę, a z niektórymi się obejmując. Gdzieś po drugiej stronie sceny wszedł na podest i stamtąd po raz kolejny wyśpiewał refren „We Got to Let Love Rule”…wtórowała mu publiczność, co brzmiało magicznie.
Kiedy wrócił na scenę, zakończył ten szczególny apel („Musimy oddać władze miłości”) mocnym akcentem gitarowo-perkusyjnym i zszedł ze sceny zostawiając wszystkich niemal w pełni nasyconych.
I powiem Wam, że fantastyczne jest poczucie, że warto było jechać 400 km w jedną stronę i mieć przekonanie, że to była dobra decyzja. Jeszcze rano, podczas prowadzenia Poranka TVP Info kilka godzin później, w głowie rozbrzmiewał mi „Let Love Rule” na zmianę z „Always On The Run” i „I Belong To You”.
Ścisła czołówka koncertów mojego życia.
Trwa ładowanie...