Wędrowcy Mestyrii, tom I: Potwór z Damanor, Rozdział IV (fragment)
– Namirze! – zawołał głośno.
Wallace potrzebował tylko chwili, by pojąć, że właśnie usłyszał prawdziwe imię Potwora z Damanor.
– Namirze!
Nie było żadnej odpowiedzi, lecz ich oczom ukazał się zarys polany porosłej z rzadka małymi drzewkami. Pośród tych drzewnych karzełków widniały dwie niezbyt spektakularne pod względem rozmiaru budowle. Wallace nawet z oddali spostrzegł, że zostały wzniesione przez tenare, a kiedy się do nich zbliżyli, tylko upewnił się w tym przekonaniu.
Mniejszy z budynków wykonano z gładkich bloków, drugi sprawiał wrażenie odlanego w skale niczym w gotowej formie – z tła tego litego budynku wyraźnie odcinały się drewniane drzwi i okiennica. O ścianę mniejszego opierał się stół, którego nadzwyczaj długie nogi upleciono z grubych konarów. Po obu jego stronach leżały różnego rozmiaru skrzynie, niektóre z nich zarosłe przy dnie trawskiem. Była tu też ławka z wyjątkowo jasnej kamiennej masy oraz krąg przygotowany na ognisko. Dalej dało się dojrzeć zielone usypisko i drzwi prowadzące do jego wnętrza. W pobliżu ciągnęły się grządki podłużnego ogródka. Na jego skraju zaś, w towarzystwie kilku drewnianych wiader, stała obejmowana splotami gałęzi wielka beczka z wbitymi dwoma kranikami. Wallace z bólem serca pomyślał, że Irvette zainteresowałaby się pielęgnowanymi na zagonikach ziołami. Tymczasem jej bezwładne, nagrzane ciało zaczęło raz po raz dygotać w jego ramionach.
– Gorzej z nią – wydusił, spoglądając na wyraźnie spiętego tenare.
Ten tylko skinął głową, lustrując otoczenie z czujnością.
Wallace rozejrzał się w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby położyć drżącą Irvette. Jako że leże potwora nie okazało się tak straszne, jak przewidywał, nabrał odwagi i pomyślał o wdarciu się do jednej z chat. Zrobił dwa długie kroki w kierunku większej z nich i wtedy za jego plecami rozległ się mrożący krew w żyłach głos:
– Kazałem się wam wynosić.
Chłopak przełknął ślinę, zanim zdobył się na ruch. Gdy odwrócił się przez ramię, skóra mu ścierpła na widok tego, który chwilę temu przemówił.
Jeżeli był człowiekiem, to mocno wyrośniętym, na oko mierzącym jakieś siedem stóp. Wallace nie miał pewności, czy kiedykolwiek widział tak wysokiego tenare, a była to rasa charakteryzująca się pokaźnym wzrostem. Mężczyzna, a może potwór, odziany był w powłóczystą, czarną szatę; spodnie były luźne, a tunika szeroka, z długimi rękawami. Na głowie również miał okrycie, a twarz chował za długą zasłoną. Widoczne były jedynie oczy, jedno wyraźnie mniejsze od drugiego i lekko przymrużone – oba były przeraźliwie jasne i patrzyły lodowato.
Wallace chciał coś odpowiedzieć, jednak słowa uwięzły mu w gardle. Cofnął się o krok, ciało Irvette nagle zdało się cięższe. Pan Silvaru znalazł się u jego boku – nie wiedzieć kiedy.
– Namirze…
Dziwaczne oczy potwora skierowały swoją przenikliwość na chorą dziewczynę. Materiał zasłony drgnął od słyszalnego wydechu.
– Zabierajcie ją stąd.
– Namirze. – Zwierzchnik dał krok naprzód, po części zasłaniając Wallace’a. – Ta dziewczyna umiera.
– Czemu miałoby mnie to obchodzić?
Głos potwora nie był zdeformowany tak jak wtedy – gdy przemawiał przez wisior – a jednak jego brzmienie nadal przywodziło na myśl warczącą bestię.
Ciało Irvette, jak dotąd targane dreszczami jedynie raz na jakiś czas, niespodziewanie zadygotało w konwulsjach tak silnych, że Wallace prawie ją upuścił. Spomiędzy spuchniętych, sinych warg dziewczyny wydostała się piana, a czarne plamy rozlały się pod skórą prawego policzka. Tętno chłopaka przyspieszyło, w panice zaczął wołać przyjaciółkę po imieniu i prędko położył ją wśród niewysokiej trawy, obawiając się, że dłużej jej nie utrzyma.
– Co się dzieje, na bogów?!
Zwierzchnik klęknął na jedno kolano, łapiąc rzucające się ciało dziewczyny za ramiona. Natychmiast jednak cofnął ręce i syknął z bólu. Dłoń, która zetknęła się z ubraniem w miejscu skażenia Irvette, została dotkliwie sparzona.
– Namirze! Ona się zaraz wykończy!
Potwór stał nad nimi w bezruchu, z beznamiętnym spojrzeniem. Nie odzywał się.
– Namirze! – Zwierzchnik łypnął na niego rozgorączkowany. – Chcesz mieć kolejne niewinne życie na swoim sumieniu?!
***
Patrzył na podskakujące w konwulsjach ciało młodej dziewczyny i nie potrafił się poruszyć. Wspomnienia złośliwie migały mu przed oczami, powstrzymując przed jakąkolwiek reakcją. Jeżeli jej pomoże, wpakuje się w coś, czego z czasem żarliwie pożałuje. Był tego pewien. Powinien opuścić te tereny, jak tylko Hasan wspomniał mu o dwójce podróżnych.
– Chcesz, żeby umarła u twoich stóp?! Chcesz mi znów udowodnić, że zasługujesz na swój przydomek, przeklęty potworze?! – Słowa Randisa wyrwały go z otępienia.
– Cofnijcie się. – Namir usłyszał wypowiadaną przez siebie komendę, jeszcze zanim zdążył o niej pomyśleć.
– Niedoczekanie! Co masz zamiar…
Namir odepchnął młodego chłopaka falą telekinezy i rzucił go na ziemię. Randis odskoczył z tenarskimi przekleństwami na ustach, a potwór kucnął przy dziewczynie i zawiesił dłoń nad jej trzęsącą się sylwetką. Obrócił ją na bok przy pomocy telekinezy i tym samym sposobem odsunął połę płaszcza oraz podwinął rękaw koszuli. Jej ramię – od nadgarstka wzwyż – było rozlegle skażone, gorzej niż szyja i szczęka. Czarne place pod skórą przelewały się jak gęste plamy tłuszczu na wodzie. Nie było to Spellium – tego zaklęcia nie miał kto kontrolować – lecz do złudzenia je przypominało. Nie było to również skażenie, które szpeciło jego własne ciało, przez co musiał ukrywać się przed światem. Nie było to niczym, co mógłby w tej chwili rozpoznać…
Jednak mógł coś zrobić, zaryzykować. Wziął głęboki oddech i skupił się na czarnej magii, która rozpychała się pod skórą dziewczyny. Chwycił czarną energię, zacisnął zęby. Paskudne pełzające na granicach umysłu pragnienie, by stracić kontrolę, było czymś, co dawno temu zapomniał. Teraz musiał ponownie stawić temu czoła. Nie bez wysiłku – kawałek po kawałku zaczął wyciągać z dziewczyny skażenie, a jej konwulsje stopniowo ustępowały.
Kątem oka spostrzegł, że chłopak pozbierał się już z ziemi i przypatrywał wszystkiemu z pewnej odległości, blady na twarzy. Randis miał równie nietęgą minę.
Zajęcie było wykańczające, a mazista czarna substancja wydobywająca się przez rozszerzające się na skórze pory wyglądała co najmniej nieapetycznie. Wkrótce obaj obserwatorzy odwrócili się od odrażającego widoku. Maź zmieniała się w czarne opary, które szybko rozpływały się w powietrzu. Miejsca na skórze, skąd plamy znikały, robiły się mocno zaczerwienione. Wkrótce spuchnięte wargi dziewczyny drgnęły i wydostało się z nich mamrotanie. Powieki rozchyliły się delikatnie, a Namir przyszykował się na to, co miało nastąpić.
Zgodnie z jego przewidywaniami na obliczu dziewczyny wymalowało się przerażenie. Rozpaczliwie próbowała wykonać jakiś ruch, chyba chciała się odczołgać, lecz moment później ponownie straciła kontakt ze światem. Kiedy było już po wszystkim, Namir zamknął oczy i odgonił irytujące myśli o czekającej na niego mrocznej potędze.
– Co z nią…? – Głos chłopaka zadźwięczał mu w uszach jak natrętny owad. – Co jej zrobiłeś?
Podniósł na niego spojrzenie, sprawiając, że ten głośno przełknął ślinę, po czym wyprostował się i zlustrował dziewczynę leżącą mu u stóp.
Drzemała, oddech miała miarowy. Czerwone place nakrapiały podrażnioną skórę.
– Zanieś ją do chaty.
Chłopak zamrugał i przez moment gapił się bezmyślnie. Potem schylił się do dziewczyny i uniósł ją w ramionach. Kiedy przyjrzał się z bliska uszkodzeniom jej ciała, skrzywił się zarówno z odrazą, jak i ze współczuciem. Namir znał ten wyraz twarzy aż za dobrze.
– Zanieś ją. – Pokazał ręką na główną chatę.
Chłopak był nadal oszołomiony, ale spełnił polecenie. Stojący opodal Randis przyglądał się całemu zdarzeniu z podejrzliwością typową dla tenare. Namir skrzywił się, wiedząc, że zwierzchnik Silvaru nie mógł tego zobaczyć. Rozłożył ręce.
– Czy nie tego oczekiwałeś?
– Co się kryje za twoją nagłą zmianą zdania?
– Nie licz na zbyt wiele. Zabierzecie się stąd, jak tylko dziewczyna się obudzi i dojdzie do siebie.
Randis westchnął.
– Po prostu nie rzucaj już nikim więcej o ziemię.
Trwa ładowanie...