Potrzebne jak zającowi dzwonek
Na rozmowę z Jerzym Rezlerem, wieloletnim realizatorem dźwięku we wrocławskiej rozgłośni radiowej, umówiłam się w kwietniu 2001 roku. Wywiad został autoryzowany, ale nigdy, z różnych względów, nie doczekał się publikacji. Jerzy Rezler zmarł 26 marca 2015 roku. Jego praca zawodowa jak i działania na rzecz ocalenia bezcennego sprzętu radiowego, który u progu nowego stulecia wychodził z użycia, stały się pretekstem do rozmowy przeprowadzonej w niewielkim pokoiku, w którym na początku mieściło się Muzeum Radia – „dziecko” i oczko w głowie pana Jerzego. W dziesiątą rocznicę jego śmierci czas ożywić tamte wspomnienia. Serdecznie dziękuję, panie Jurku, za nasze spotkanie…
Izabella Starzec: Wielokrotnie zastanawiałam się, czy na pański wybór zawodu radiowca, realizatora dźwięku, nie miały wpływu rodzinne muzyczne geny?
– Jerzy Rezler: Właśnie tak było. Do tej pracy namówił mnie, czy też zachęcił, kiedy wróciłem z wojska, stryjeczny brat mojego ojca, Edmund (rodzony brat Arnolda – znanego dyrygenta). Przedtem byłem w lotnictwie, w Aeroklubie Warszawskim, ale po wojsku miałem już ograniczony dostęp do zawodu. Przez te trzy lata nie miałem w ogóle steru w ręce, a przecież licencję pilota trzeba rokrocznie przedłużać na podstawie określonej ilości wylatanych godzin. I znalazłem się w takiej oto sytuacji: nie mogli mnie nie przyjąć do pracy, ale też i nie mogli przyjąć bez ważnej licencji. Zaproponowali więc następujące wyjście: „Przyjmujemy Pana do pracy, dajemy trzymiesięczne wymówienie i trzymiesięczną pensję z góry”. Zgodziłem się – co miałem robić?
Zacząłem się więc rozglądać za nowym zajęciem. Brat ojca powiedział wtedy: „Słuchaj, pójdziemy do Edmunda, może on Ci pracę w radiu załatwi? Masz przecież smykałkę do techniki”. Edmund był szefem redakcji muzycznej i pomógł mi. Zacząłem pracować w warszawskim radiu jako operator dźwięku. To był 1956 rok.
A jak pan trafił do Wrocławia?
– Po trzech latach „sprzedałem się” za mieszkanie. Ożeniłem się z wrocławianką i należało podjąć jakąś decyzję. A że dostanie mieszkania w Warszawie było marzeniem ściętej głowy, postanowiłem spróbować we Wrocławiu. Zadzwoniłem do rozgłośni z zapytaniem, czy nie znalazłoby się tutaj dla mnie miejsce? Odpowiedzieli, że i owszem, dla fachowca z Warszawy...
Zadziałała magia stolicy?
– Tak, tak. Ale poza tym też znali mnie z nazwiska. Pracowałem również i w rozdzielni, a podczas łączeń z innymi ośrodkami poznaje się ludzi. Dostałem więc przeniesienie służbowe i tak zaczął się wrocławski etap mojej pracy i życia. Po przyjeździe uczyłem się na Wydziale Wychowania Muzycznego PWSM, ale tylko jeden semestr, bo ciężko było połączyć dzienne studia z obowiązkami zawodowymi. Dopiero gdy otworzyli Wydział Realizacji Dźwięku dla Pracujących w Warszawie, skończyłem studia. Kiedy do telewizji odszedł jeden z naszych realizatorów dźwięku, ja wskoczyłem na jego miejsce i od tamtej pory zająłem się głównie nagraniami muzycznymi.
To przygotowanie muzyczne jest niezbędne realizatorowi dźwięku.
– No oczywiście, przecież realizator dźwięku musi się jakoś porozumieć z dyrygentem, solistą i znać język muzyczny, wiedzieć o co chodzi. Tak samo kiedy opisuje taśmę, żeby nie było takich kwiatków, jak to nieraz bywało. Przykład? Proszę bardzo. Kiedy ktoś się do niczego nie nadawał, to go zsyłano do pracy w taśmotece, a potem w opisie czytaliśmy: „Kompozytor: Allegretto” [śmiech].
Dokonał pan niezliczonej ilości nagrań, by wspomnieć te z dolnośląskich festiwali, różnych koncertów, czy nieistniejącego już obecnie Chóru Polskiego Radia i Telewizji.
– Te ostatnie to akurat były tzw. nagrania studyjne, niemal cotygodniowe, z przeznaczeniem do archiwum. Oczywiście – nagrywaliśmy też koncerty, robiłem dużo transmisji, w tym i ogólnopolskich. Wtedy nie było zwyczaju, żeby przyjeżdżali realizatorzy z Warszawy.
No i festiwale, festiwale – Kudowa, Duszniki, Szczawno. Te czasy już jednak minęły. Radio generalnie zrezygnowało z nagrań. Z jednej strony dlatego, że nie ma pieniędzy. Należy przestrzegać prawa autorskiego i każdorazowego honorarium dla artystów, a bez tego nie ma nagrania. Z drugiej zaś strony zmienił się styl radia – co innego się obecnie nadaje.
Złote czasy nagrań, transmisji, rejestracji koncertów minęły bezpowrotnie. Może z wyjątkiem wielkich festiwali, ale tych naprawdę wielkich, jak np. Wratislavia Cantans, czy Festiwal Chopinowski w Dusznikach. Bo Moniuszkowski już się do nich nie zalicza i przestaje interesować PR.
Ma pan tak opanowaną literaturę muzyczną, że niejednego muzyka zapędziłby pan w kozi róg.
– To jest kwestia pamięci, która niestety teraz się pogarsza. Znam utwór, kompozytora rozpoznaję po stylu, a nie mogę sobie przypomnieć tytułu, opusu.
Czy ma pan słuch absolutny?
– Nie, nie mam. Jeśli rozgraniczylibyśmy słuch na melodyczny i harmoniczny, to ja mam harmoniczny. Słucham muzyki pionowo, nie poziomo. I to nie chodzi o rozpoznawanie np. po pierwszym akordzie, że jest to powiedzmy II Symfonia Brahmsa, tylko o doznania. Mówiąc najprościej – kiedy jestem w kościele i organista pitoli w obrębie tylko trzech funkcji, to mnie zęby bolą.
A jak wokalista fałszuje, to zęby pana nie bolą?
– Bolą. To, że lubię słuchać pionowo nie znaczy, że znoszę jak ktoś nie dociąga. Ale, nawiasem mówiąc, bardziej mnie irytuje, kiedy śpiewak zawyża intonację.
Wróćmy do historii „pańskiego” radia. W sumie to już jest 45 lat – szmat czasu. I mimo że przeszedł pan na emeryturę, w dalszym ciągu te kontakty są bliskie. Znalazł pan na to znakomity sposób – stworzenie muzeum na bazie gromadzonych różnych przedmiotów związanych z radiem. Jak to się zaczęło?
– Dość chaotycznie. Co znalazłem – chomikowałem po biurkach, szafkach, i to raczej z sentymentu, niż z myślą o muzeum. Pomysł przyszedł, kiedy zaczęli robić w rozgłośni remanenty w związku z przechodzeniem na technikę cyfrową. Usuwano sporo starych rzeczy, no to zacząłem je gromadzić, a że już nie miałem za bardzo gdzie tego trzymać, poprosiłem szefostwo o jakiś lokal na cele muzealne. Prezes odniósł się do tego pomysłu bardzo serdecznie i niezmiernie mi w tym pomógł, przeznaczając niewielkie pomieszczenie, które wyremontowano i wymalowano. Nie przypuszczano tylko, że tak szybko zrobi się to za małe.
Ja też nie sądziłam. Kiedy zaprosił mnie pan w styczniu [2001 roku] i pokazał miejsce, w którym będzie muzeum, wydawało mi się, że nieprędko zapełni się eksponatami, które już w kwietniu nie mieszczą się pod stołami.
– A jest jeszcze drugie tyle, albo i więcej, przedmiotów, które są gabarytowo za duże, by umieszczać je na tych paru metrach kwadratowych. Dlatego leżą w magazynie technicznym. Czekam, aż dostanę większe pomieszczenie, co zapewne wkrótce nastąpi, a wtedy wszystko wyciągnę i będzie komplet.
Co zatem obecnie tutaj mamy?
– Wszystko, co wiąże się z szeroko pojętym radiem, techniką nadawania i odtwarzania. Oprócz eksponatów, które stanowią całość, jak np. radioodbiornik, czy jakiś ciekawy radiotelefon, zbieram też poszczególne ich części: stare lampy, oporniki i kondensatory.
Przyjmuję wszystko, co mi ktoś podaruje. Ewentualnie potem dokonuję selekcji. Interesują mnie również dokumenty oraz stare fotografie, które mówią o przeszłości radia i to nie tylko wrocławskiego, ale radia w ogóle. Chciałem bowiem ukazać jego rozwój na przestrzeni tych ponad 70 lat.
Które z eksponatów uważa pan za najcenniejsze?
– Najcenniejszymi są pierwsze mikrofony stosowane w radiu. Mam mikrofon węglowy z lat 20. XX wieku i mikrofon pojemnościowy, tzw. butelkowy, z przełomu lat 20. i 30, który był długo w użyciu. Na fotografii z otwarcia radiostacji 50kW widać, oprócz prezydenta Bieruta, właśnie mikrofon butelkowy. Poza tym cennym przedmiotem jest taki detektorek kryształkowy oraz radia z lat 30. Mam również pierwsze i drugie powojenne radio produkcji polskiej, itd. itd.
Czy to są eksponaty, które działają?
– Jeśli dostanie się odpowiednie stare lampy, to będą działać. Chciałbym, aby wszystko było sprawne. Część z tych urządzeń oczywiście działa i w tej chwili demonstruję stary sposób montowania taśmy radiowej na stole montażowym. Na nim pracowałem w radiu, kiedy przyszedłem w 1956 roku. Był używany niemal do dnia dzisiejszego, choć teraz gremialnie przechodzimy na montaż elektroniczny – komputerowy.
W zasadzie wszystkie odbiorniki mogą grać, odbierać, tylko nie mają co odbierać. Przecież na falach średnich już nie nadajemy, tylko na UKF. A w tych nowszych tranzystorowych jest stary zakres UKF.
Który z tych radioodbiorników jest najstarszy?
– To radioodbiornik firmy Mende, który prawdopodobnie pochodzi z początku lat 30. XX wieku.
Interesuje mnie, czy wśród tych eksponatów, są również urządzenia, które pojawiły się na krótko i szybko zostały wyparte przez inne rozwiązania, lub w ogóle nie znalazły zastosowania?
– Jest tutaj coś takiego Pierwszy mikrofon bezprzewodowy z nadajniczkiem – urządzenie wielkości papierośnicy. Dziennikarz mógł włożyć do kieszeni nadajnik a mikrofon mieć w ręku. I nie musiał za sobą ciągnąć kabla, tylko swobodnie rozmawiać z rozmówcą. Nigdy tego nie używali.
Dlaczego?
– Woleli kabel [śmiech]. Podobnie było z anteną pomiarową UKF, potrzebną jak zającowi dzwonek. No bo, co oni mogli tym mierzyć? A proszę popatrzeć, jak to pięknie zostało wykonane... wygląda niemal jak teodolit. Do pomiaru wystarczy wystawić tylko dipol za okno, a nie konstruować takiego dziwoląga. Nawiasem mówiąc, eksponat ten wyciągnąłem z zapieczętowanego opakowania.
Ma pan tutaj jeszcze przenośny radioadapter produkcji amerykańskiej.
– Amerykanie to różne rzeczy z głodu wymyślali. Przenośny radioadapter na płyty! Na baterie w dodatku. Kto by z tym chodził!? O, albo kolejne „cudeńko” – telefon z radiem. Dwa w jednym. Kiedy dzwonił telefon, oczywiście radio przestawało grać. Tylko po co takie urządzenie?
A które z tych urządzeń jest pana zdaniem najlepszym, jeśli chodzi o rozwiązania techniczne i jego zastosowanie?
– Tylko jedno spełnia te warunki. To magnetofon Nagra – absolutna perfekcja, jeśli chodzi o wykonanie. Wymyślił i skonstruował go niemal w całości ręcznie Stefan Kudelski – Polak, który w czasie II wojny światowej wyemigrował do Szwajcarii. Tak więc Nagra jest produkcji szwajcarskiej i od lat 60. stosują ją wszystkie radiofonie i telewizje świata. Nagra były też na Księżycu. To jest naprawdę magnetofon nie do zdarcia i nie do zepsucia. Kiedy ktoś przychodził i narzekał, że mu się Nagra zepsuła, bo coś tam nie nagrywa, to mówiliśmy, że to jest niemożliwe. I okazywało się, że to np. drucik się urwał od mikrofonu. Ten magnetofon, który tutaj się znajduje, ma ponad 30 lat, działa i nigdy nie był reperowany!
Ile pan już zebrał tych przeróżnych eksponatów?
– Nie liczyłem, ale chyba ponad setkę. Są tu jeszcze lampy, kondensatory i inne „drobiazgi”: elementy mikrofonów, wzmacniacze, zasilacze bateryjne oraz mikrofony dynamiczne. Tam leżą magnetofony reporterskie. Z wyjątkiem pierwszego, lampowego, którego jeszcze nie zdobyłem – mam wszystkie, począwszy od drugiego do ostatniego, razem kilkanaście sztuk. Nie mam też mikrofonu wstęgowego. To były mikrofony, które radio używało w latach 60., a nazwa się wzięła od wstęgi rozpiętej między magnesami.
No właśnie, skoro mówimy o tym, co stanowiłoby cenny wkład do tworzącej się kolekcji, zapytam, o czym jeszcze pan marzy?
– Oprócz mikrofonu wstęgowego - o takim mikrofonie węglowym w obudowie marmurowej. Kiedyś go miałem, ale komuś podarowałem. Bardzo bym chciał, żeby znalazł wśród eksponatów. No i marzy mi się pierwszy magnetofon reporterski EmiI. To był magnetofon lampowy, który ważył około 9 kilogramów. Szukam również maszyny firmy Presto, z takim specjalnym szafirowym rylcem do nacinania miękkich płyt decelitowych. Mam tutaj sporo starych płyt decelitowych. Na jednej stronie przemówienie Goebbelsa, a na drugiej stronie opis: Uniwersytet. Po wojnie wykorzystywano takie płyty. Z jednej strony była nacięta, jak właśnie z owym przemówieniem, a z drugiej strony wolna. No to żeby nie marnować surowca, nacinano drugą stronę. Tu jest nagranie kogoś, kto mówi o tym, w jakim stanie zastano Uniwersytet tuż po wojnie.
Czym dla pana jest radio?
– To jest moje życie. Po przejściu na emeryturę znalazłem sposób, aby czuć się dalej potrzebnym. Muszę codziennie tutaj być. Jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia...
Trwa ładowanie...